Szwajcarskie widoki z okna Mini Morrisa – relacja i galeria Małgosi Czaji

Taka podróż to nie lada wyzwanie dla wyjątkowego samochodu - zabytkowe Mini musiało przejechać wiele kilometrów górskich przełęczy i serpentyn. Relację wrażeń z wyprawy zapewniła nam Małgosia Czaja.

 

fot. Małgorzata Czaja

 

 

fot. Małgorzata Czaja

 

Etap pakowania poszedł sprawnie tym bardziej, że od dobrego tygodnia gromadziłam rzeczy, które zabieram na wyjazd w pokaźną hałdę zajmującą pół pokoju. Teraz przyszedł czas upakować to wszystko w samochodzie. Jestem już wprawiona po kilku wyprawach i doskonale orientuję się co jest niezbędne i jakie rzeczy mam zabrać – każda ma też swoje miejsce w samochodzie. W podróżowaniu mini to ważna umiejętność. Tym razem wyjeżdżaliśmy z mężem na dwa tygodnie i tych „niezbędnych” rzeczy trochę się uzbierało. Po zapakowaniu ich do auta okazało się, że dość mocno go obciążyliśmy. Oprócz wypchanego częściami, namiotem i śpiworami bagażnika torbami zajęliśmy całą tylną kanapę na szczęście upakowanie nie sięgało sufitu. Po śniadaniu ruszyliśmy.

 

Zapowiedź wyprawy, dokładną trasę z mapą i plany podróży Małgosia opisała tutaj.

 

Wybraliśmy trasę przez Niemcy ze względów na dobre i bezpłatne autostrady. Po drodze zepsuł się otwierany dach w naszym mini i po ręcznym domknięciu przez całą podróżnie nie mogliśmy już go otwierać. Noc spędziliśmy na kempingu 400 kilometrów od Wrocławia.

 

fot. Małgorzata Czaja

 

 

fot. Małgorzata Czaja

Bardzo wczesna pobudka zaowocowała decyzją – jedziemy bezpośrednio do St. Stephan. Tym razem 700 km przejechaliśmy już bez niespodzianek. Granicę ze Szwajcarią bardzo sprawnie przejechaliśmy. My mimo, że musieliśmy na granicy zatrzymać auto i kupić winietę  przejechaliśmy ją płynnie. Szwajcaria przywitała nas sporym ruchem na autostradach jednak wszyscy tam bardzo skrupulatnie przestrzegają jazdy z dozwoloną prędkością.  Jak na górzysty kraj przystało przejeżdżaliśmy przez liczne tunele a drogi mimo surowego klimatu nawet w maleńkich wioskach w górach są doskonale utrzymane. Po drodze mijaliśmy wiele szlabanów wskazujących na jedynie sezonowe dopuszczenie ich do ruchu. Wczesnym wieczorem dotarliśmy na miejsce przywitało nas przenikające zimno rekompensowane urzekającymi widokami. Kolejne trzy dni spędziliśmy na przemian spacerując pieszo i poznając okolicę na wspaniale przygotowanych szlakach oraz jeżdżąc na samochodowe wycieczki w nieco dalsze okolice. Autem okrążyliśmy jeziora Thuner i Brienzer.

 

 

fot. Małgorzata Czaja

 

 

fot. Małgorzata Czaja

W poniedziałek po zakończeniu IMM wyruszyliśmy na „Wielką szwajcarską pętlę”. Kierując się w stronę jeziora genewskiego przejechaliśmy przez szczyt Junapass dalej Bulle, Lozannę, Morges i Nyon. Drogi prowadziły malowniczymi serpentynami, a gdy dotarliśmy do brzegów jeziora genewskiego wzdłuż winnic i zabytkowych miasteczek. Widoki niczym z serialu „Doktor z alpejskiej wioski” z uroczymi drewnianymi domami ozdobionymi krowymi dzwonkami i pelargoniami zmieniły się w iście prowansalskie smaki. Bez względu na otaczający nas krajobraz nie mogliśmy nasycić oczu widokami i pięknem pejzażu. Dotarliśmy do Genewy. Sprawnie przejechaliśmy miasto kierując się na jego obrzeża, gdzie był nasz kemping. Resztę dnia spędziliśmy zwiedzając miasto.

 

 

fot. Małgorzata Czaja

 

 

fot. Małgorzata Czaja

Kolejny dzień okazał się najcięższym naszej wyprawy. Do pokonania mieliśmy dystans zaledwie 250 kilometrów jednak prosta na mapie trasa okazała się zwodniczo pokręcona i wylądowaliśmy na odcinku najpiękniejszej widokowej trasy w Szwajcarii na wysokości ponad 3000 metrów nad poziomem morza. Od rana modyfikowaliśmy naszą drogę, zaczęło się od rezygnacji z wizyty w Chamonix. Postanowiliśmy dokończyć nasz objazd jeziora genewskiego i przejechać przez niewielki fragment Francji bezpośrednio kierując się na Chur – miejsce naszego noclegu. Obie granice: szwajcarsko – francuska i francusko – szwajcarską minęliśmy niezauważenie. Po drodze odwiedziliśmy zabytkową kopalnię soli w Bex. Nasza przewodniczka gdy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski z zachwytem opowiadała nam o swojej wizycie w Wieliczce. Zapuszczając się coraz głębiej w serce Szwajcarii towarzyszyły nam budzące podziw szczyty górskie. Jeszcze planując wyjazd zdecydowaliśmy się nie korzystać z platform kolejowych przewożących auta dolinami omijając tym samym trasy wiodące przez szczyty. Właśnie nadszedł moment wyboru, zgodnie z planami bez wahania wjechaliśmy na „górską trasę”.

 

 

fot. Małgorzata Czaja

 

Auto spisywało się świetnie zawiódł nas jednak GPS z powodu nakładających się serpentyn system nie był w stanie odczytywać właściwie kierunku. Pojechaliśmy w złą stronę. Urzeczeni widokiem wspaniałych ośnieżonych szczytów, odurzeni krystalicznym powietrzem z euforią pokonywaliśmy serpentyny. Niczym we „Włoskiej robocie” z 1969 roku nasze mini z impetem wspinało się na szczyt. Dzielne, małe, zadziorne autko. Zdrowy rozsądek na wysokości martwego jeziora kazał zweryfikować trasę. Uprzejmy szwajcar zakończył naszą górską sielankę. Musieliśmy zawrócić i do tego pokonać identyczne serpentyny tyle, że prowadzące na sąsiednią górę. Już nie napawaliśmy się widokami, martwiłam się o stan hamulców. Wjechaliśmy mijając po drodze jęzor lodowca, kolejny zjazd z góry.

 

fot. Małgorzata Czaja

 

 

fot. Małgorzata Czaja

Dojechaliśmy do Oberalpass w swojej naiwności cieszyła się, że „zakręcona” droga się już skończyła ale to nie był koniec. Zachowując czujność woleliśmy się upewnić po raz kolejny pytając o drogę miejscowych. Okazało się, że musimy pokonać jeszcze jedną górę i przełęcz aby wreszcie zjechać nieco niżej i kontynuować jazdę już „prostą” drogą. Nie było wyjścia bo jest to jedyna droga wiodąca przez góry. Pojechaliśmy. Wreszcie zjechaliśmy a przed nami nie było kolejnego wzniesienia do pokonania droga przestała być kręta. Wjechaliśmy na autostradę i po chwili byliśmy już na kempingu. Zameldowaliśmy się i rozbiliśmy namiot było dobrze po osiemnastej. Chciałam zamknąć tylko oczy i nie widzieć gór. Rano nadal miałam awersję do otaczających widoków i  zdecydowałam, że pojedziemy prosto na kemping nad jeziorem bodeńskim – drogą prowadzącą przez trzy kraje: Szwajcarię, Austrię i Niemcy. Po nocnym odpoczynku auto spisywało się nienagannie i zapachowy incydent miał swoją przyczynę w trudach drogi a nie usterce.  Jeszcze przed południem stawiliśmy się na kempingu, resztę dnia spędziliśmy na plażowaniu, zwiedzaniu okolicy i wycieczce statkiem po jeziorze bodeńskim. Następnego dnia czterysta kilometrów przejechaliśmy z jedną małą przygodą. Tym razem niespodziewanie auto zaczęło palić dwa razy więcej niż normalnie.

 

 

fot. Małgorzata Czaja
fot. Małgorzata Czaja

 

Po kolejnym tankowaniu zdecydowaliśmy się stanąć na parkingu i poszukać przyczyny. Okazała się mało groźna i szybko udało się przywrócić normalne spalanie. Wystarczył kawałek taśmy, którą mąż okleił pęknięte kolanko od podsinienia. Auto musiało rekompensować powietrze większym spalaniem benzyny. Noc w Plauen minęła spokojnie podobnie jak ostatni również czterystukilometrowy odcinek drogi do domu. Nasza wyprawa dobiegła końca, udało nam się pokonać całą, choć nieco zmodyfikowaną trasę i szczęśliwie wrócić na kołach do domu. Już planujemy kolejny wyjazd tym razem idąc tropem największych europejskich jezior po genewskim i bodeńskim zamierzamy pojechać nad Balaton a potem nad jezioro Garda.

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze