Edyta Klim

Wyskoki z ram życia… na motocykl

Motocykle były w życiu Bożeny, jednak musiało minąć mnóstwo czasu, by mogła się cieszyć jazdą nimi na własną rękę. Te marzenia o zdobyciu uprawnień i zakupie motocykla wracały jak bumerang, aż wreszcie (choć tak bardziej na raty) doczekały się realizacji!

Motocykle to pasja, którą zaraził Cię mąż?

Tak, to „Miśka” sprawka! Nigdy nie myślałam o motocyklach typowo szosowych, ale zawsze podobał mi się off-road, pewnie dlatego, że mój starszy brat jeździł crossem. Miałam etap zafascynowania quadami (i w sumie nadal mi się to podoba), ale brak kasy na zakup czegoś fajnego – sprowadził mnie na ziemię. Zaczęło się tak, że mój chłopak w 2009 roku kupił Kawasaki ZRX 1100 i od tego czasu jeździłam z nim „na plecaku”. Ze Sławkiem jesteśmy już razem 17 lat, a 10 po ślubie. To najwspanialszy facet na świecie, ze zdolnością wkurzania mnie, jak nikt! (śmiech)

Nie ma się tu co rozpisywać – ja po prostu, od pierwszej przejażdżki, zakochałam się w tym bez opamiętania! Gdy wracałam z pracy, to wyciągałam Sławka „na motor”. Każde wolne popołudnie, każda wolna niedziela była motocyklowa. Uwielbiałam te przejażdżki, dłuższe, krótsze, nieważne… byleby jechać. Z czasem zaczęłam się zastanawiać nad tym, czy dałabym radę sama prowadzić motocykl. Tym bardziej mnie do tego ciągnęło, gdy widziałam na trasie dziewczyny na motocyklach. Gdzieś na postoju, na stacjach benzynowych, dziewczyna ściągająca kask i poprawiająca włosy… jak w filmie. No patrzyłam jak zaczarowana i też tak chciałam! Zazdrościłam tym dziewczynom, ale jakoś chyba mało wierzyłam w siebie. Uważałam, że motocykl jest za ciężki i po prostu nie dam rady. Dalej byłam „plecakiem”.

Co sprawiło, że jednak w siebie uwierzyłaś i spełniłaś to marzenie?

Ta historia dotyczy też naszych przyjaciół – Renaty i Wojtka, których zaraziliśmy motocyklową pasją. Oni kupili motocykl zaraz po nas i wtedy zaczęła się prawdziwa przygoda. Jeździliśmy dużo razem, na dwa motocykle. Wspominałam nieśmiało, że chciałabym zrobić motocyklowe prawko i jeździć sama, ale tak jakoś ciężko było się zebrać, kasy wiecznie brakowało na kurs i było to jakieś, takie nierealne… W czerwcu 2011 roku wzięliśmy ślub i oczywiście była parada motocyklowa, a my pojechaliśmy motocyklem z bocznym koszem. To była najcudowniejsza przejażdżka w życiu! Wtedy obmyśliłam też sprytny plan i po uzgodnieniu z mężem, część środków z prezentów przeznaczyłam na kurs na kat. A. Na całe szczęście Renata też się zdecydowała i razem zaczęłyśmy naukę.

We dwoje zawsze raźniej? Było trudno?

Pamiętam pierwszy wyjazd na miasto motocyklem, z kamizelką „L” na plecach. To było coś wspaniałego! W chwilach zwątpienia wspierałyśmy się z Renatą – fajnie było z nią dzielić te wszystkie chwile. Było dużo śmiechu, ale i też nerwów, jak ósemka nie chciała wyjść, albo motocykl znowu zgasł. Miło wspominam ten czas, czas spełniającego się marzenia…

Musze wspomnieć o tym,  że wtedy egzamin wyglądał troszkę inaczej, różnicą było chociażby to, że jazda po mieście była jazdą po wyznaczonej trasie, którą trzeba było znać na pamięć. Bez interkomów jechało się przed egzaminatorem, który jechał autem. A ja przed egzaminem jechałam tą trasą tylko 3 razy, bo miasto, w którym zdawałam prawko było oddalone, od mojej miejscowości zamieszkania, o ok. 80 km. Egzaminu bałam się okropnie! Nogi mi drżały z nerwów, ciężko było się opanować. Z dziewczyn byłyśmy tylko my dwie. No i jakimś cudem się udało! Zdałyśmy! I wtedy poczułam, że mogę wszystko. Pełna emocji i radości myślałam już o kupnie motocykla, ale los miał na mnie inny pomysł, mianowicie instynkt macierzyński wziął górę. Prawo jazdy odebrałam we wrześniu 2011 roku, a końcem grudnia dowiedziałam się, że będę mamą. To była najcudowniejsza wiadomość i najpiękniejszy prezent, jaki mogliśmy dostać na święta. Pełnia szczęścia!

To chyba na dłużej odłożyłaś ten własny motocykl?

No troszkę się wszystko przeciągnęło w czasie… Wiadomo, jak to wszystko wygląda – ciąża, okres karmienia… no chwile zeszło! (śmiech) Ale pamiętam, że jak tylko doszłam do siebie, to moja mama została z córeczką, a my mieliśmy 2 godziny wolnego i pojechaliśmy się przejechać. „Matka Polka” na motorze, zostawiła maleństwo i pojechała – oj, miałam wyrzuty sumienia, ale „Misiek” mnie uspokajał, że przecież opieka jest i wrócimy na karmienie. Miał rację. To nie była daleka podróż, ale było cudownie – naładowałam baterie i wróciłam, pełna sił, do córki. Tak to się jakoś kręciło… zajmowanie się dzieckiem, powrót do pracy i wyskoki na motocykl, dzięki pomocy mojej mamy. Nie myślałam wtedy o kupnie motocykla. Bałam się, a będąc mamą chciałam być odpowiedzialna. Już samo to, że jeździłam jako „plecak” było niebezpieczne. Z czasem pasja do motocykli zaczynała się coraz mocniej odzywać i częściej chciałam gdzieś się wyrwać, choć na chwilkę. Pierwszą taką dłuższą podróżą był 3-dniowy wyjazd objazdowy po północy Polski (Mazury, Gdańsk), oczywiście z Renatą i Wojtkiem na 2 motocykle. Było cudownie!

Czas leciał, córeczka rosła, a moja kat. A była nadal zakurzona, zapomniana… Zakup motocykla znów się oddalił, ponieważ zaczęliśmy rozbudowę domu i na to przeznaczyliśmy całe oszczędności. Tak minęły kolejne 2 lata, podczas których zrobiliśmy trochę kilometrów, odwiedziliśmy wiele miejsc i jakoś tak się złożyło, że 5 lat od narodzin pierwszego dziecka, pojawiło się drugie maleństwo. I znów dzięki babciom (jestem im bardzo wdzięczna za pomoc w wychowaniu dzieci!) mogliśmy czasem wyskoczyć na motocykl, choć na chwilkę. Dawało mi to dużo radości, fajnie się wracało do domu po takiej przejażdżce. Pełna energii i jeszcze unoszącej się w organizmie adrenaliny, wracałam do dzieci z pozytywnym nastawieniem. Bo jak to mówią, jak mama jest szczęśliwa to dzieci też! Z czasem dzieci rosły, więc i wyjazdy były częstsze i dłuższe. Wtedy dzień 21.07.2019 roku – zmienił w zasadzie wszystko w moim motocyklowym świecie. W naszym życiu też…

Co się wtedy stało?

W tym dniu wracaliśmy z 3-dniowego wyjazdu do Zakopanego, na kilka motocykli. Grupa dobrych znajomych z naszego klubu i nie tylko. Jechaliśmy jako pierwsi i niestety mieliśmy bardzo bliskie spotkanie z samochodem. Szczęściem była nieduża prędkość, i nasza i auta. Nie spodziewaliśmy się takiego obrotu spraw. Nagle poczułam mocne uderzenie i wyleciałam zza Sławka, jak z katapulty! Przerzuciło mnie przez maskę auta i spadłam kawałek przed nim, na asfalt. Szybko zaczęłam się zbierać i krzyczeć do „Miśka”, a on w tym samym czasie wołał do mnie przez interkom. Podniosłam się i zobaczyłam, że Sławek też się podnosi. Przez interkom upewniliśmy się, że wszystko OK. Podbiegłam do niego, stał i wyglądało, że jest cały. Motocykl był przewrócony, czuć było wyciekające paliwo, a kufer centralny pękł i wszystko się z niego wysypało. Wezwaliśmy policję i karetkę.

W karetce stwierdzono, że mamy tylko stłuczenia. Jednak po ok. 30 minutach „Miśkowi” noga w kolanie spuchła do rozmiarów piłki lekarskiej i policja ponownie wezwała karetkę. Tym razem zabrali go do szpitala. Do późnych godzin wieczornych czekałam przy motocyklu z policją, aż okazało się, że Misiek ma uraz trwający powyżej 7 dni, więc zdarzenie to zakwalifikowano jako wypadek. Mój brat już jechał z przyczepką, po nas i po motocykl. Pojechaliśmy po Sławka, który musiał wypisać się na własne żądanie ze szpitala, żeby o 4-tej rano stawić się w naszym szpitalu i zostać tam pod opieką lekarzy. Jak się okazało, następnego dnia, konieczna była operacja, polegająca na ewakuacji krwiaka z nogi, pod znieczuleniem ogólnym. Przyjeżdżałam do niego w odwiedziny, kuśtykając. Po 3 dniach zaniepokojony Sławek wysłał mnie do lekarza. Okazało się, że to złamanie! Orteza od uda po kostkę. Załamałam się… przeleżeliśmy tak całe 2 miesiące. To był ciężki czas, a do życia wróciliśmy na jesień. Moja mama powiedziała, że więcej nie zostanie z dziećmi i nie puści nas na motocykl, tak się przestraszyła. Ja sama przez chwilę myślałam, że to już koniec motocyklowej przygody, że jest to zbyt niebezpieczne…

Gdyby tak było, to byśmy teraz nie rozmawiały?

No i przyszedł nowy sezon… (śmiech) My już cali i zdrowi ale bez motocykla! Pasja wzięła górę i długo się nie zastanawiając – szybka pożyczka w banku i do dzisiaj jest z nami Kawasaki GTR 1400. Minęło jeszcze trochę czasu i udało się uzyskać odszkodowanie za cały ten wypadek. No może nie były to miliony, ale okazało się, że jest to suma, która mogła mieć tylko i wyłącznie jedno przeznaczenie – kupiłam za nią mój pierwszy motocykl Kawasaki ER 5! Wreszcie w czerwcu 2020 roku moje marzenie się spełniło! Miałam swoje 2 kółka! Może to nie jest motocykl pierwszej młodości, może nie ma zbyt wielu koni mechanicznych, ale jest mój!

To był wielki powrót? Jak wrażenia?

Prawko robiłam w 2011 roku i od tamtej pory nie jeździłam. Pierwsza przejażdżka na ER5 była tragiczna! Byłam przerażona, nie wiedziałam co robić, no porażka… Stwierdziłam, że to nie dla mnie, nie dam rady. Szczerze? To trochę się załamałam. No, ale skoro już mam ten motocykl – to się nie poddam przecież! I tak, z wyjazdu na wyjazd, czułam się pewniej. Najpierw „wkoło komina”, spokojnie, bez szaleństw zapoznawałam się z moim „osiołkiem”. Minął drugi sezon i myślę, że nie jest najgorzej! Każdy wyjazd uczy mnie czegoś nowego i poprawia moją samoocenę. Wiem, że daleko mi do Sławka, ale mnie cieszy to, co już mam, to co umiem.

Jakbyś miała porównać jazdę solo a jako pasażerka – to co Ci daje więcej frajdy?

To może tak – ja uwielbiam jeździć jako pasażer, ale oczywiście tylko ze Sławkiem. Większość mojej przygody z motocyklem wiąże się jednak z jazdą jako „plecak”, a to już ok. 12 lat. Nigdy mi to nie przeszkadzało, bo „Misiek” jest bardzo dobrym kierowcą – ma głowę na karku i nie pędzi na zabicie, tylko myśli podczas jazdy. Na tyle bezpiecznie się z nim czuję, że często zdarzało mi się przysnąć, szczególnie podczas długich tras. Siedząc z tyłu mam też więcej czasu na oglądanie tego, co dzieje się dookoła. Uwielbiam robić zdjęcia, a szczególnie w trakcie jazdy. Mam jeszcze tak, że jako pasażer analizuję każdy manewr Sławka i zastanawiam się, co ja bym zrobiła prowadząc. Mam ogromną frajdę z jazdy jako pasażer, a z „Miśkiem” mogę tak jechać na koniec świata i będę przeszczęśliwa!

Z drugiej zaś strony, jazda solo to całkiem inna bajka. Tu ode mnie wszystko zależy. Wsiadając za kierownicę, to ja decyduję o prędkości, o tym jak wejdę w zakręt, czy i kiedy będę wyprzedzać. Ja podejmuję ryzyko każdego manewru i musze być skupiona. Podczas samodzielnej jazdy adrenalina jest większa, uczucie radości i podniecenia też są o wiele mocniej odczuwalne. Jazda solo daje mi mega mocne poczucie wolności i spełnienia – no cieszę się jak dziecko z każdego wyjazdu! Uwielbiam to!  Kurczę, musze to powiedzieć… każdy kto jeździł sam, już nigdy nie będzie odbierał jazdy jako pasażer, tak samo. Prowadząc motocykl czasami czuję się jak w grze komputerowej, sama uśmiecham się do siebie w kasku i myślę, to się dzieje naprawdę! Realizuję swoje marzenie! Fajne uczucie.

Podsumowując, stwierdzam, że obie opcje podróżowania są super. Solo czy jako pasażer -przeżywam cudowne chwile, podróżując motocyklem. Jednak nie będę nikogo oszukiwać, więcej frajdy i adrenaliny, więcej wszystkiego – daje mi jazda solo.

Widzę u Was naszywki „Bieszczadzkie Wilki”. To jakiś zamknięty klub, do którego należycie?

Bieszczadzkie Wilki to Klub Motocyklowy, zrzeszony w PRM 1978 (Polski Ruch Motocyklowy 1978). To nieduży klub, ma 23 członków. Jak nazwa wskazuje, działamy na terytorium Bieszczad, tu też znajduje się nasz Clubhouse i większość członków zamieszkuje te tereny. Klub powstał w 2013 roku, a my jesteśmy z nim związani od początku jego powstania. Każdy Klub Motocyklowy ma swój zarząd, wybierany spośród członków. Zarząd składa się z: Prezydenta, Vice Prezydenta, Sekretarza i Skarbnika. Od 2018 roku jestem Sekretarzem – do moich obowiązków należy prowadzenie strony naszego klubu na Facebooku, powiadamianie członków o spotkaniach, wyjazdach, sprawach organizacyjnych itp.. Nie jest to jakoś strasznie absorbujące zajęcie, nie mniej jednak czasami trzeba poświęcić troszkę więcej czasu na dany temat, wszystko zależy od sytuacji.

Założenie tego klubu miało na celu zjednoczenie w jednym miejscu ludzi z pasją do motocykli. Takich, którzy chcą w wolnym czasie wybrać się razem na wyjazd motocyklami, zapalić ognisko, pojechać do innego klubu, gdzieś w Polskę na zlot i dobrze się bawić. Jako klub i paczka zżytych ze sobą ludzi, uczestniczymy w akcjach charytatywnych, takich jak „Szlachetna Paczka”, czy organizacja prezentów mikołajkowych dla dzieci z wybranej szkoły podstawowej. Jako „Bieszczadzkie Wilki” w 2015 roku byliśmy organizatorami II Krajoznawczego Rajdu Motocyklowego – Bieszczady. W styczniu 2019 roku zorganizowaliśmy też I Motokulig Bieszczady i rok później kolejny. Podczas I i II edycji mieliśmy przyjemność gościć  ok. 200 osób z zaprzyjaźnionych klubów motocyklowych z całej Polski. W tamtym roku nie było możliwości organizacji tej imprezy, z uwagi na pandemię, ale myślę, że w końcu wszystko wróci do normy.

Dla mnie, to co jest najcenniejsze w byciu członkiem Klubu Motocyklowego Bieszczadzkie Wilki to to, że poznałam wielu wspaniałych, ciekawych ludzi z całej Polski. Uczestniczyłam w wielu zlotach i imprezach motocyklowych, o których pewnie nawet bym nie wiedziała, ponieważ część z tych wydarzeń to imprezy zamknięte. Mam mnóstwo wspomnień, o których myśląc się uśmiecham…

Jak zwykle spędzacie czas na motocyklach? Weekendowe są to wyjazdy, jednodniowe czy dłuższe? Raczej macie w okolicy ciekawe trasy?

U nas to jest tak, że jak tylko jest możliwość – to wsiadamy i jedziemy. Wiesz, przy dzieciach trzeba korzystać z każdej wolnej chwili, a najważniejsze jest to, żeby nasze one miały opiekę (zgoda babci na wyjazd jest najważniejsza!). Jak mamy mało czasu, to jedziemy na szybką przejażdżkę „wkoło komina”. Lepsze to niż nic, nawet  dwie godziny w siodle są super. Na naszym terenie jest wiele pięknych miejsc, które w sumie już znamy na pamięć, ale nawet setny raz motocyklem na Werlasie, na szybowisku w Bezmiechowej, w Polańczyku, nad Soliną, albo na serpentynach na Słonnym – sprawia mi frajdę. Taka przejażdżka daje mi siłę do działania, jest super sposobem na szybkie odstresowanie się i zapomnienie o problemach.

Takie wspólne wyjazdy z mężem zbliżają nas też do siebie. Jak mamy do dyspozycji cały dzień, to np. wyskoczymy do Krynicy Zdrój, na Przemyśl, do Zakopanego, na Czorsztyn-Nidzicę, albo odwiedzimy np. Tokaj. Jak brak planu – to zawsze mamy Wielką Pętlę Bieszczadzką. Do tej pory robiliśmy takie trasy na jednym motocyklu, a w tym roku wypuściłam się troszkę dalej na moim ER5 i byłam 2 razy w Zakopanym, właśnie na takim jednodniowym wypadzie (ok. 500 km). Na początku myślałam, że nie dam rady, ale okazało się, że to nie takie trudne, tylko trzeba w siebie uwierzyć! Obawiałam się też powrotu nocą, jednak dziś mogę stwierdzić, że taka to super doświadczenie i całkiem nowe doznania.

W związku z tym, że mój motocykl nie jest pierwszej młodości, to na kilkudniowe trasy zostaje w garażu, a ja wracam na tył siedziska GTR’a. Myślę, że takie rozwiązanie wynika też z braku mojego doświadczenia jako kierowcy motocykla i nie jestem sama siebie pewna, czy dam radę. No i argument mojego męża – że taniej wychodzi jak jedziemy jednym (śmiech), bez komentarza.  Wypracowaliśmy taki kompromis, chociaż mam nadzieję, że jest on jednak tymczasowy. Wszystko do czasu… zakupu nowego motocykla dla mnie.

W tym roku byliśmy na  5-dniowym wyjeździe na Mazurach i nad morzem, dużo wtedy zwiedziliśmy, robiąc ok. 2500 km. Wyjazd był organizowany przez nasz Klub i uczestniczyło w nim 14 motocykli. Mega przygoda! Cudowne miejsca i przede wszystkim super ludzie. Zaliczyliśmy też dwudniowo Kraków i okolice, byliśmy w Warszawie, trochę służbowo, trochę prywatnie. Przez te 12 lat na jednym motocyklu, odwiedziliśmy min. Skalne Miasto w Czechach, a naszym ulubionym kierunkiem są Tary Słowackie, Tatrzańska Łomnica. Przez 3 dni zwiedzaliśmy Sudety, gdzie prócz obowiązkowego odwiedzenia drogi 100 zakrętów, postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt Karkonoszy i w ciuchach motocyklowych zdobyliśmy Śnieżkę! Podczas wyjazdów staramy się jak najwięcej zobaczyć, zwiedzić.

W 2014 roku byliśmy z przyjaciółmi, Wojtkiem i Renatą, w Budapeszcie i nad Balatonem, gdzie lało niemiłosiernie! W drodze nad Balaton, już na Węgrzech, złapaliśmy kapcia. Było sobotnie popołudnie, nie mieliśmy zestawu naprawczego do opon, a język węgierski jednak jest trudny – delikatna rozpacz się wkradła. Nagle zatrzymało się auto, wysiadł z niego jakiś pan, coś mówił do nas i pokazywał na koło, a my nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi? Wojtek stanął na wysokości zadania i łamanym angielskim, pomieszanym z niemieckim i polskim zrozumiał, że to jest ksiądz-motocyklista i chce nam pomóc. Zadzwonił po swoich znajomych, którzy podjechali lawetą i załatali oponę zestawem naprawczym, który zresztą dostaliśmy później w prezencie. Ten ksiądz nas uratował, zabrał do siebie na obiad i nikt nic nie chciał w zamian. Śmialiśmy się, że to karma wróciła, bo wcześniej „Misiek” pomógł motocykliście w naprawie motocykla po upadku. Chłopak był z Polski i też bez pomocy nie wróciłby do domu. Takich wyjazdów w ciągu tych 12 lat było dużo więcej, tylko niektóre tu wspominam.

O jakich podróżach, kierunkach jeszcze marzycie?

Mamy wiele marzeń, dotyczących podróży motocyklowych, bo jest wiele miejsc, które chcielibyśmy odwiedzić zarówno w Polsce jak i za granicą. Nie planujemy jakoś specjalnie, dużo wcześniej wyjazdu, bo wtedy z planów przeważnie nic nam nie wychodzi… Dlatego działamy bardziej spontanicznie, w takim „kontrolowanym chaosie” i z krótkim czasem przygotowań. Na przyszły sezon jakiś tam pomysł jest (nie plan!), nawet nie jeden, ale nie chce zdradzać za wiele, żeby nie zapeszyć. Dam znać, jak uda się coś zrealizować! Na pewno będziemy z babciami negocjować dłuższy wyjazd, nie wiem tylko, ile dni uda nam się ugrać (śmiech).

Instagram: https://www.instagram.com/moto_podroze_

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze