Rajd Dakar – Dzienniki Rajdowe Celestyny Kubus. Cz. 3

Oto trzecia część dzienników rajdowych Celestyny Kubus, które spisała podczas Rajdu Dakar w 2009 i 2010 roku. W tej partii prześledzimy pierwsze etapy Rajdu Dakar 2010 roku.

Rajd Dakar: Argentyna – Chile 2010

32 edycja Rajdu Dakar, to dla mnie druga taka impreza. Po sukcesie jaki odniósł ten rajd w Ameryce Południowej w 2009 roku, doszłam do wniosku, że pojadę ponownie, tym bardziej że szykował się wyjazd większa ekipą. Bilet na samolot kupiony, samochód zarezerwowany, ekipa odliczona, nie pozostało nic innego jak wyczekiwać 30 grudnia – dnia wylotu do Argentyny. Znajomi, z którymi miałam podróżować byli w Buenos Aires dwa dni przede mną, ja wpadłam prosto na Sylwestra. Z jednej strony późno, ale z drugiej miałam możliwość dowiezienia co poniektórym polskim zawodnikom rzeczy o których zapomnieli przed wyjazdem, takie drobiazgi jak ubezpieczenie, stroje, jakieś zębatki, gogle i takie tam zupełnie nieważne i nieprzydatne rzeczy. W końcu panowie wybrali się tylko na najtrudniejszy rajd świata, ale kto by się z nich przejmował czymś takim jak ubezpieczenie. Tradycyjnie zabrałam milion niepotrzebnych rzeczy, ale my kobiety tak już mamy, wychodzę z założenia że lepiej nosić niż się prosić i po wcześniejszych doświadczeniach wiem, że podczas rajdu wiele pozornie

Kanadyjczyk Donald Hatton, Buenos Aires, Argentyna
fot. z archiwum Celestyny Kubus

nieprzydatnych rzeczy akurat może być w danym momencie potrzebne. Dlatego też do maksimum wykorzystałam limit bagażu – czterdzieści kilo. Jak to zrobiłam sama nie wiem, ale na wszelki wypadek zabrałam jakieś dziesięć par butów w tym dwie pary szpilek. W końcu Sylwester to Sylwester i do sukienki nie założę japonek. Pożegnałam zimową Polskę i z czterema torbami zapakowałam się do samolotu no i w drogę. Do Buenos dotarłam z ponad godzinnym opóźnieniem, co po ponad dwudziestogodzinnej podróży nie stanowi zbyt dużej różnicy. Złapałam taksówkę i pojechałam do polskiej ambasady gdzie czekała moja przyjaciółka Kamila i jej mąż Tomek. Jadąc z lotniska do centrum Buenos, nie mogłam uwierzyć, że znowu tu jestem. Czułam się tak, jakby dopiero co skończył się ten poprzedni Dakar. Wszystko było takie znajome, jakby czas stanął w miejscu. Niesamowite jak dni szybko mijają, to już rok, a czułam się jakby to było wczoraj. Dotarłam do Polskiej Ambasady[1] taksówkarz wypakował moje bagaże i zaniósł pod same drzwi, resztą zajął się Herman, sympatyczny portier, który złapał się za głowę jak zobaczył ilość mojego bagażu i z uśmiechem na twarzy zaprosił mnie do środka. Przez chwilę czekałam na przyjaciół, kiedy już skończyli pracę zabrali mnie do swojego mieszkania. Miałam czas żeby się odświeżyć i zacząć przepakowywać rzeczy bo, następnego dnia już wyjeżdżam w trasę. W między czasie odwiedził nas Krzysiek Jarmuż, który przyjechał po swoje rzeczy i wysłannik innego polskiego zawodnika, którego rzeczy również przywiozłam. Potem nie zostało nic innego jak przygotować się do przywitania Nowego Roku. Świętowaliśmy w gronie znajomych, tak bardzo po argentyńsku, wspólna kolacja na którą do mieszkania Kamili i Tomka, przyjechał Krzysztof, Antek, Agata, Michał i Michał Korościel[i][2]. Miałam okazję, poznać osoby z którymi spędzę najbliższe dwa tygodnie. Tuż przed północą poszliśmy na spacer w stronę La Rural do Parku „Bosques de Palermo” (największy zespół parkowy w Buenos Aires)  żeby zobaczyć fajerwerki i przywitać Nowy 2010 rok. Ponieważ już 1 stycznia ruszał rajd, nie świętowaliśmy zbyt długo… ale i tak Sylwester był udany.

Dzienniki Rajdowe Celestyny Kubus z Rajdu Dakar 2009 przeczytasz:
– część pierwszą tu
część drugą tu.

W piątek  około godziny 14 rozpoczęła się parada zawodników po Buenos Aires, podobnie jak miało to miejsce w ubiegłym roku zawodnicy ruszali z bazy na Ruralu, ulicami Libertador i Nueve do Julio jechali do obelisku, gdzie prezentowali się zgromadzonym kibicom na specjalnie ustawionej rampie. Jedyna różnica między dwiema edycjami polegała na tym, że z Buenos zawodnicy jechali do miejscowości Colon oddalonej od stolicy Argentyny o jakieś 300 km, gdzie znajdował się pierwszy biwak. Każdy z nas stał w innym miejscu, tak żeby mieć okazję zobaczyć wszystkich naszych i porobić im fajne zdjęcia. Ja stałam z Kamilą i z Tomkiem na Libertadorze, tradycyjnie z polską flagą wypatrywałam chłopaków. Pierwsi ruszyli zawodnicy na quadach, wśród nich Polak Rafał Sonik, następni byli motocykliści. Udało się zatrzymać Krzyśka Jarmuża, Jakuba Przygońskiego, pozostali Polacy przejechali w między czasie albo przejeżdżali za daleko nas. Zatrzymał się też Juan Garcia Pedrero, zawodnik z Hiszpanii, którego poznałam na moim pierwszym Dakarze. Dzięki jednemu z portali społecznościowych mieliśmy możliwość utrzymywania kontaktu przez cały rok i co mnie bardzo ucieszyło rozpoznał mnie na ulicach Buenos Aires i do mnie podjechał. Zatrzymał się również Rodolpho Matheis z Brazylii. Miło było zobaczyć chłopaków.  Oczywiście kiedy robiliśmy sobie zdjęcia z zawodnikami zaraz zbiegł się tłum kibiców, każdy chciał mieć na pamiątkę zdjęcie. Pamiętam jak Kuba, powiedział że ucieka bo zaraz go tutaj zjedzą… Śmieszne było to, że wokół nas zbierało się coraz więcej ludzi pewnie przez to, że tylko przy nas zatrzymywali się zawodnicy. Po przejeździe wszystkich szybkie pakowanie i jedziemy do hotelu w którym zatrzymali się moi towarzysze podróży. Poza mną i Antkiem, nasze relacje się nie zmieniły i pewnie się nie zmienią, na całe szczęście tym razem nie jechaliśmy sami  byli jeszcze Agata i Michał, znajomi Krzyśka i Michał Korościel z Radia Zet. Korościela razem z Agatką przechrzciłyśmy na Pawła, tak

Tradycyjnie na starcie pojawiają się tłumy kibiców, Argentyna.

fot. z archiwum Celestyny Kubus

żeby się nie myliło. W takim gronie może być na naprawdę ciekawie. A ja tym razem mam bratnią duszę! Od samego początku kiedy tylko poznałam Agatę, wiedziałam, że się dogadamy i będziemy trzymać się razem! Kamila i Tomasz zawieźli mnie do hotelu znajdującego się jakieś sto metrów od Obelisku, w ścisłym centrum miasta. Tam już czekała na mnie ekipa, zapakowaliśmy wszystko na pakę, pożegnaliśmy się i w drogę. W pięć osób… nasz Pick-up, Ford Ranger był dość pojemnym samochodem, ale nasza liczba bagaży, torby, walizki, śpiwory, namioty, chyba przerosła jego możliwości. Biorąc pod uwagę fakt, że dwóch kolegów miało do tego dwie duże torby, a w nich m.in. przenośną satelitę, laptopy, aparaty, obiektywy. Rzeczy, które raczej nie dało rady zapakować na pakę, było dość ciasnawo. Ale co mi tam, wszystkie nasze niedogodności to nic w porównaniu z tym z czym muszą się zmagać zawodnicy startujący w Rajdzie Dakar. Wsiedliśmy do samochodu i w drogę. Od samego początku dokumentację filmową wyprawy prowadził Michał. Będzie ciekawie i na pewno wesoło! Ponieważ nie mieliśmy za bardzo pojęcia jak wyjechać z Buenos w odpowiednim kierunku, Tomek zaproponował nam, że nas wyprowadzi z miasta do właściwej drogi a potem to już dalej pojedziemy sami. Bardzo miło z jego strony, bo było już późno, a gdybyśmy mieli błądzić jeszcze po mieście to nie wiem o której bylibyśmy w Colon w prowincji Entre Rios.  Do celu dotarliśmy koło północy, zawodnicy już spali, ale mimo to biwak tętnił życiem, samochody wciąż nadjeżdżały a za ogrodzeniem stały setki osób chcących zobaczyć jak pracują mechanicy. Na biwak dostaliśmy się bez większych problemów, w sumie z dwiema wejściówkami, za to przydatne okazały się bluzy teamowe, które dostaliśmy od Krzyśka Jarmuża, szliśmy razem i tak na prawdę to nikt nas nie skontrolował, niezły początek i oby tak dalej… Namioty rozłożyliśmy przy Teamie Honda Europe, podobnie jak  rok wcześniej, Krzysiek jechał z nimi. Zanim położyliśmy się spać, szybkie mycie zębów przy namiotach, mieliśmy kubeczki z wodą i w tamtej chwili nie potrzebowaliśmy niczego więcej. Antek położył kubek na ziemi po czym schował się do namiotu, zanim się obejrzeliśmy wodę z kubeczka pił jakiś sympatyczny psiak. Oczywiście razem z Agatką milczałyśmy jak grób, a następnie Michał napił się wody po piesku. To będzie naprawdę ciekawa podróż…  Tym razem namiot dostałam od Holendrów, nie musiałam swojego przywozić z Polski bo i tak bym się pewnie nie zabrała. Kładziemy się w końcu spać. Było głośno, zimno, niewygodnie, ale i tak fajnie w końcu to Dakar! Po jakiejś godzinie snu pobudka, normalnie wyspałam się za wszystkie czasy… Wiedziałam doskonale co mnie czeka przez te dwa tygodnie, ale trzeba było od nowa się do tego przyzwyczaić. Inaczej było z Agatą, dla niej to była zupełna nowość i pierwszy prysznic był dość szokującym przeżyciem. Szybkie składanie namiotów, ekspresowe śniadanie, na którym spotykamy kilku polskich zawodników m.in. Jakuba Przygońskiego i do samochodu, chcemy być jak najwcześniej na odcinku, najlepiej tuż przed motocyklistami. Przerzucamy rzeczy na pakę i w drogę. Kiedy pakujemy się do samochodu zatrzymuje się obok nas starsza pani i życzy nam powodzenia. Było to bardzo miłe.  Jedziemy w stronę Cordoby jakieś 300 km, jest szósta rano, zimno, do tego straszna mgła a my gnieździmy się w naszym samochodzie, nie chcę narzekać ale za wygodnie to nie jest. Po drodze zatrzymujemy się na stacji benzynowej, na niej tłum ludzi a to za sprawą zawodników którzy zatrzymali się na tankowanie. Okazuje się, że jest tam też Krzysiek, jest okazja żeby chwile pogadać, podpytać się co i jak, czy wszystko u niego ok i życzyć mu powodzenia. Spotykam też dwóch znajomych Juana z Hiszpanii i Rodolpho z Brazylii. Kupujemy napoje, coś do jedzenia, coś to znaczy wafelki, ciastka, batoniki, nie ma to jak zdrowe jedzenie i jedziemy dalej. Docieramy do pierwszego odcinka tuż przed pierwszymi Polakami, jest tam już spora grupa ludzi. Czekamy chwilę aż na horyzoncie pojawiają się pierwsi motocykliści. Jadą po kolei i nie do końca mamy pewność czy to jest rzeczywiście odcinek specjalny, bo strasznie wolno jadą, na ściganie to nie wygląda, no chyba że akurat tutaj mają ograniczenie prędkości, bo na odcinkach specjalnych również takie ograniczenia są.  Niestety nie mamy tego jak sprawdzić ale i tak robimy zdjęcia naszym, stoimy z polską flagą i głośno krzyczymy, mimo iż pewnie i tak nas nie widzieli. No ale przecież to nie najważniejsze, najważniejsze to żeby każdy z nich ukończył etap i jechał dalej. Mijają nas Jakub Przygoński, Jacek Czachor, Marek Dąbrowski, Krzysiek Jarmuż i Rafał Sonik jadący quadem. Czekamy jeszcze na samochody, tutaj mamy stuprocentową pewność co do tego, że oni na pewno się ścigali. Nissana Navarę Krzysztofa Hołowczyca słychać było już z daleka, jedzie świetnie oby tak dalej. Jest straszny upał, myślę że około czterdziestu stopni, stoimy w słońcu jest potwornie gorąco, no ale to i tak lepsze niż minus piętnaście w zimowej Polsce. Obowiązkowo krem z filtrem, ja tradycyjnie wybrałam się na rajd z „piętnastką”, choć jak na mnie to i tak dużo, bo normalnie stosuję piątkę.  Na całe szczęście Agata poczęstowała mnie „pięćdziesiątką” i mówię o numerze filtra, bo inaczej poparzenie słoneczne gotowe. A już spalić się pierwszego dnia to lekka przesada, poza tym to średnio zdrowe i po co mam bez sensu cierpieć. Paweł postanowił położyć się na trawie i trochę poopalać jednak po pięciu minutach zrezygnował z tego pomysłu, ciekawe dlaczego? Czyżby trochę za gorąco… Po kilku godzinach głodni, bo mieliśmy tylko słodycze, a w pobliżu sklepu jakoś nie było pakujemy się do samochodu i jedziemy do Cordoby, gdzie zlokalizowany był kolejny biwak. Do przejechania mamy ponad 400 km. Na miejscu jesteśmy około godziny dziewiętnastej, zabieramy potrzebne rzeczy, resztę pakujemy do samochodu, który zostawiamy przed ogrodzeniem, na biwak wjazdu nie mamy. Zawsze wyglądamy jak wielbłądy, śpiwory, maty, plecaki jakieś torby, a to wszystko potrzebne tylko na kilka godzin. Wchodzimy za bramę, szukamy Honda Europe, jak znam życie to pewnie ustawili się gdzieś daleko, jest mega duszno, pot leje się po twarzy. Wreszcie ich znajdujemy, tym razem śpimy na betonie, nie wiem co to za miejsce, ale chyba jakiś obiekt sportowy, obok jest gigantyczna hala, tam też ulokowali się zawodnicy, my zostajemy na zewnątrz bo w środku jeszcze większa duchota. Biorę swój namiot, mój w cudzysłowie bo wypożyczony od Holendrów, rozkładam go, chowam rzeczy i idziemy na poszukiwania pryszniców. Dla dziewczyn jest w budynku, chłopaki muszą kąpać się w metalowym baraku… Wreszcie jakaś sprawiedliwość! Woda zimna, ale bardzo przyjemna, przy temperaturze panującej na zewnątrz istne zbawienie. Mimo stosowania kremów z wysokim filtrem okazuje się, że i tak jesteśmy mocno opalone, ramionka będą bolały jak nic. Pierwszy raz mamy z Agatą okazję pobyć same, bez facetów i trochę lepiej się poznać. Okazało się, że bardzo szybko złapałyśmy wspólny język co bardzo mnie ucieszyło, bo po doświadczeniach z pierwszego rajdu wiem, że warto mieć kogoś z kim można po prostu porozmawiać albo pomilczeć, jeżeli jest taka potrzeba. Po prysznicu wracamy do naszych, chłopaki idą coś zjeść, my ruszamy na spacer. Trzeba zobaczyć kto przyjechał, odwiedzić starych znajomych i ogólnie zorientować się w sytuacji. Po pewnym czasie wracamy i siedzimy z resztą pod namiotem, gadamy, ustalamy gdzie jedziemy następnego dnia, przeglądamy mapy i dokładnie ustalamy jak ma ten dzień wyglądać. Choć pewnie i tak nie do końca uda się wszystko zaplanować.  Paweł z nami nie jedzie, ma zamiar zabrać się z kim innym. Trudno. Jest już dobrze po północy, idziemy spać, pobudka za niecałe trzy godziny.

 

3 stycznia – Cordoba – La Rioja

Od rana pada, fatalnie, bo nikt nie wpadł na to żeby przed wyjazdem zakupić nakrycie na pakę, nasz błąd. Niestety wszystko będzie mokre. Pakujemy namioty, ja się uśmiecham do Michał – Pawła żeby złożył mój, w tej kwestii jestem niereformowalna, namioty typu Quechua, nie dadzą się złożyć w normalny sposób, przynajmniej jak dla mnie. Ale moi koledzy byli na tyle wspaniałomyślni, że mi pomagali. Choć ile się przy tym nagadali… ale to już zupełnie inna kwestia. Zabieramy rzeczy i idziemy, do przejścia mamy jakieś 700 metrów, zaczyna coraz mocniej padać. Zastanawiam się nad tym po co ja myłam rano głowę skoro i tak mam ją tak samo mokrą jak godzinę wcześniej. Chowamy się pod jeden z rozstawionych namiotów i czekamy na rozwój sytuacji. Widzimy zawodników, biedacy mokną, najgorzej mają motocykliści, szkoda mi ich. No ale cóż, muszą być przygotowani na każde warunki atmosferyczne, a te w Argentynie potrafią się zmieniać z godziny na godzinę. Gadamy jeszcze chwilę z Krzyśkiem, trochę mniej pada więc idziemy dalej. Na samochodzie pełno wody, nie mamy nic żeby przykryć bagaże, wylewamy wodę z paki, nie ma wyjścia musimy wszystko i tak wypakować ze środka bo inaczej nie wsiądziemy. Rzeczy na pace, jedziemy na odcinek. Nawet nie chcę myśleć o tym jak będą dzisiaj wyglądały nasze ubrania, torby przemokną na sto procent, a jak znam życie nawet nie będzie

Kuba Przygoński (nr 11) i Jacek Czachor (nr 18) czekają na swój start, Argentyna
fot. z archiwum Celestyny Kubus

czasu żeby wszystko wysuszyć, nieciekawie.  Całą drogę leje, na stacji benzynowej pracownicy użyczają nam kawałek foli i duży worek na śmieci. Przykrywamy bagaże, zawsze coś.  Do odcinka dojeżdżamy spóźnieni, niestety polscy motocykliści już przejechali, musimy lepiej opanować kwestię pakowania się bo tracimy przy tym za dużo czasu a później spóźniamy się na odcinki specjalne. Wiem, że to dopiero początek rajdu, ale ja chcę zobaczyć jak najwięcej, liczę na to że z każdym kolejnym dniem będzie coraz lepiej a na razie jest jak jest. Trudno, nie zawsze może być pięknie. Jest strasznie dużo błota, próbujemy zaparkować samochód jak najbliżej trasy przejazdu, niestety teren jest grząski i pełno w nim dołów. Nie ryzykujemy, parkujemy tam gdzie większość kibiców, musimy się dalej przejść. Zabieramy aparaty i w drogę, nasze białe buty już nie są białe, idziemy kilkaset metrów tak żeby nie było dużo ludzi. Wzbudzamy ogólne zainteresowanie, wszyscy się za nami oglądają i uśmiechają się do nas. Pewnie ze względu na nasze temowe bluzy. Tam wszystko co związane z rajdem, wzbudza ogromne zainteresowanie, nawet jeżeli nie jesteś zawodnikiem to i tak możesz poczuć się jak gwiazda. Dochodzimy do miejsca gdzie stoją policjanci, stoimy tam przez chwilę, potem jeden z funkcjonariuszy każe nam przejść kilka metrów dalej, bo tam nie ma kibiców i będziemy tam tylko my. Okazało się, że wyznaczyli nam miejsce, z dala od ludzi. Powiedzieli, że to ze względów bezpieczeństwa, troszczyli się o nasze aparaty i kamery. Super, mieliśmy własną ochronę, choć z drugiej strony to nie wiem czy było to konieczne. Do tej pory nie spotkaliśmy się z żadnymi negatywnymi reakcjami ze strony Argentyńczyków. Raczej na odwrót, zawsze byli w stosunku do nas bardzo otwarci i mili. Czekaliśmy na wszystkich Polaków, łącznie z Grześkiem Baranem jadącym ciężarówką. W międzyczasie wróciłyśmy z Agatą do samochodu i staramy się wysuszyć rzeczy, deszcz co chwilę przestawał padać i wychodziło słońce, tak więc była okazja żeby choć trochę wysuszyć to co się już zmoczyło. Jest też kolejna okazja żeby pogadać, poznać się lepiej. Wszyscy nasi już przejechali, zdjęcia zrobione więc możemy jechać dalej. Zanim się zapakowaliśmy, Antek i Michał poszli po coś do jedzenia.  Jemy na szybko kanapki z jakąś kiełbasą, nie wiem co to było ale najważniejsze że było smaczne i bardzo syte. Na całe szczęście, całkowicie przestało padać tak więc jedziemy do La Rioja. Teraz nasza kolej na prowadzenie samochodu, chłopaki pakują się na tył, teraz my tu rządzimy. Po drodze zatrzymujemy się w małej miejscowości, chcemy skorzystać z Internetu i zadzwonić do domów. Znajdujemy restaurację z wi-fi, niestety trochę nam schodzi na dzwonieniu i odpisywaniu na maile i dopiero koło 19 jedziemy dalej, a do przejechania 400 km. Do miejsca biwaku docieramy po północy, mimo późnej pory wokół ogrodzenia kręci się wciąż sporo osób. Dostajemy wejściówki i wchodzimy na biwak, zabraliśmy wszystkie rzeczy. Jednak po drodze dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu kłaść się spać bo i tak musimy koło drugiej wstać żeby zdążyć przed chłopakami na odcinek. Podejmujemy decyzję, idziemy się wykąpać, coś zjeść i udajemy się w okolice Fiambala, gdzie start będzie miał kolejny odcinek. Jesteśmy zmęczeni, ale umówiliśmy się, że będziemy prowadzić na zmianę, mnie to pasuje, jak mam rozkładać namiot i całą resztę po to żeby wstać po godzinie to jest to bez sensu. Tak więc obieramy kierunek Fiambala.

4 stycznia III etap La Rioja – Fiambala

Pakujemy  z powrotem wszystko do samochodu, jacyś ludzie nam się przyglądają i proszą Agatę żeby zrobiła sobie z nimi zdjęcie. Agata ma długie blond włosy, więc wzbudzała ogromne zainteresowanie w Argentynie.  Pierwsza prowadzi Agata, ja próbuje się zdrzemnąć, niestety przez godzinę próbujemy znaleźć odpowiednią drogę, krążymy tak bez końca, aż postanawiamy zaufać jednemu facetowi który kazał nam jechać tam a nie tam. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Oczywiście nie śpię, po godzinie zmiana, jestem zmęczona ale nie ma wyjścia, żeby zdążyć na czas musimy jechać i tak straciliśmy bez sensu godzinę. Obok mnie czuwa Michał cały czas nadaje choć wiem, że już też jest bardzo zmęczony, w pewnym momencie odpływa, zasnął…no pięknie, mnie oczy tez już się kleją, ale nie poddaję się i jadę dalej. Z wyrzutami sumienia budzę Michała, bo musi sprawdzić gdzie mam jechać, gubimy się, zajeżdżamy na stację benzynową, tam rysują nam mapkę. Cudownie, że zawsze możemy liczyć na pomoc miejscowych nawet o tak nienormalnej porze. Po chwili za nami zauważam kilka samochodów, które chyba tak jak my szukają dobrej drogi. Wyjeżdżamy z miasteczka i jedziemy dalej, nie mam pojęcia ile jeszcze kilometrów, ale jestem coraz bardziej zmęczona,  w końcu zmienia mnie Antek, jakby nie było jestem odpowiedzialna nie tylko za siebie ale za pozostałe trzy osoby. Nie warto ryzykować. Na całe szczęście robiło się już coraz widniej, więc też jedzie się zupełnie inaczej. Koło szóstej nad ranem docieramy w okolice startu, nie wiemy gdzie dokładnie jest, ale czekamy na pierwszych zawodników oni wskażą nam miejsce. Za przewodnika posłużył nam Marc Coma[3],

Relaksik na biwaku, Fiambala, Argentyna
fot. z archiwum Celestyny Kubus

docieramy do startu, który był zlokalizowany zupełnie w innym miejscu niż wskazywała na to mapa dakarowa. Super! Od tego momentu wiemy, że musimy jeździć za zawodnikami. Zostawiamy samochód, Antek i Michał idą na 2 km odcinka ja i Agata zostajemy na starcie czekamy na chłopaków. Michał –Paweł tego dnia jechał z kimś innym, bo doszedł do wniosku że musi się wyspać. Mimo iż od początku rajdu niewiele z nami rozmawiał i tak nam go brakowało. Jest już kilku zawodników, jest m.in. Juan, nieziemsko przystojny zawodnik z Hiszpanii. Zaciągam ze sobą Agatę i idę sobie zrobić z nim zdjęcie, jak zwykle witamy się serdecznie. Robie sobie zdjęcie, pomagamy mu założyć kurtkę, życzę mu powodzenia i idziemy do Kuby Przygońskiego. Chwilę rozmawiamy, ja robię zdjęcia, w między czasie zdążyłam porwać moją ulubioną spódnicę! Jak pech to pech. Tradycyjnie już kolce wbijają się w japonki, znowu te wspaniałe cierniste krzaki, ale i tak nie zmienię butów. Wypatrujemy Krzyśka, ale wciąż go nie ma. Żartujemy, że pewnie zaspał, ale nie ma go i nie ma. I szczerze mówiąc przestało być zabawnie, gdyż zbliżała się  godzina jego startu. Zawodnicy startują parami w określonych odstępach czasowych, w zależności od zajmowanej pozycji, co minutę lub co trzydzieści sekund. Niecierpliwie wypatrywałyśmy nadjeżdżających zawodników, żaden z nich nie był Krzyśkiem. Wreszcie jest, machamy mu żeby się zatrzymał, ale on pokazuje że nie ma czasu, biegniemy do miejsca z którego startują motocykliści, chcemy się czegoś dowiedzieć, widać że jest zdenerwowany. Nic nie mówi jedzie dalej. Najważniejsze, że w ogóle zdążył w innym przypadku zostałaby naliczona kara czasowa. Idziemy szukać chłopaków, oglądamy innych zawodników. Uwielbiam to, strasznie dużo kurzu, rywalizacja od pierwszego metra, do tego cudne zapierające dech w piersiach widoki. Siedzimy po środku niczego, w oddali widać góry. Prowincja La Rioja w której się znajdujemy, leży na północnym zachodzie Argentyny, jej teren jest pustynny lub półpustynny. Od położonego na zachodzie łańcucha Andów z najwyższym szczytem Monte Pissis (6795 m n.p.m.), teren stopniowo się obniża przechodząc w sierrę, a następnie suche pampasy. Cudowne miejsce, tak kompletnie inne od tego co możemy zobaczyć w Polsce. Wspólnie podejmujemy decyzję, że czekamy na start ciężarówek, czyli mamy jakieś dwie godziny spokoju. Każdy robi co chce, ja porządkuję rzeczy, obserwuję startujące samochody, widzę Krzysztofa Hołowczyca przygotowującego się do startu, nieco dalej Jarek Kazberuk[4] i Robert Szustkowski[5] w swoim Mitshubishi Pajero.  Michał i Agata śpią, Antek robi zdjęcia. Nadal nie wiemy co się stało Krzyśkowi i dlaczego tak późno dojechał na start. Koło godziny 16 jedziemy do Fiambala, pamiętam to miejsce z ubiegłego roku to był wtedy jakiś koszmar, upał, pełno piachu i straszny wiatr. Przejeżdżamy przez miasteczko, zupełnie nic się nie zmieniło. Wszystko wygląda tak samo jak rok wcześniej, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Ten sam sklep spożywczy, ta sama stacja benzynowa, ta sama obskurna łazienka. Zanim jednak dotarliśmy na biwak jedziemy  jeszcze na metę zlokalizowaną niedaleko miasteczka. Strasznie wieje i strasznie się kurzy, czyli nic a nic się nie zmieniło. Jako jedyna postanawiam wysiąść z samochodu, zakładam chustę na głowę, okulary przeciwsłoneczne, zakrywam sobie twarz. Jest koszmarnie, widzę Jacka Czachora nie mam pojęcia co z Krzyśkiem, czy już przyjechał czy jeszcze nie. Czekamy chwilę, chowam się do samochodu, nie ma opcji żeby tam wystać. Jedziemy na biwak, a tam jeszcze gorzej, idziemy do Honda Europe, zabieram tylko ze sobą plecak bo jeszcze nie wiemy czy tu zostajemy na noc. Idziemy do Krzyśka, siedzimy pod namiotem, strasznie wieje, wszystko fruwa, dowiadujemy się dlaczego Kris tak późno dojechał na start. Większość zawodników miała ogromne problemy paliwem. Motocykle stawały i nie chciały jechać dalej, ujechali 5 km i koniec i tak w kółko, narzekali wszyscy. Krzysiek jest strasznie zmęczony, inni z jego teamu jeszcze nie dojechali. W między czasie dociera Patrick Trahan, Kanadyjczyk jest wykończony, ledwo trzyma się na nogach. Agata i Michał pomagają mu zdjąć kombinezon, najzwyczajniej nie ma siły. Był to jeden z najkrótszych odcinków a dał chłopakom nieźle w kość.  Gadamy, robimy zdjęcia, potem idziemy coś zjeść, podejmujemy decyzję, że jedziemy do Chile. Miałam się jeszcze iść wykąpać, ale doszłam do wniosku, że może znajdziemy jakiś hotel po drodze to się tam wykąpiemy. Poza tym w tamtych warunkach i tak to nie miało sensu bo i tak po przejściu pięciu metrów wyglądałbym tak samo jak przed kąpielą. Tym razem czekamy na Pawła, który musi jeszcze przesłać materiał do Polski. Trochę czasu mu to zajmuje, dlatego  zbieramy się dopiero po godzinie 19. Do samochodu, odprowadza nas Krzysiek, ewidentnie odwleka czas naszego wyjazdu, nie dziwie mu się w końcu jak my jesteśmy to zawsze mu raźniej. Ale poradzi sobie. Tym razem ponownie zabiera się z nami Michał – Paweł.  Wyjeżdżamy z tego piekła, do przejechania ponad 200 km, jedziemy do przejścia granicznego Paso de San Francisco. Jedziemy drogą numer 60, tak naprawdę jedyną główną droga w tym regionie, choć z każdym pokonanym kilometrem nie mamy stuprocentowej pewności że jedziemy dobrze. Oczywiście, hotel to było tylko pobożne życzenie, przez całą drogę nie przejechaliśmy nawet przez jedną małą miejscowość, nie mówiąc o tym, że minęliśmy może ze dwa samochody. Jest ciemno, nie widać nic poza zarysem gór i drogą przed nami. Jedyne co jest pewne to to że nadal jesteśmy w Argentynie i to że przejeżdżamy przez Andy. Dojeżdżamy wreszcie do granicy, jest 22.05, a granicę zamykają o 22. Normalnie jakaś porażka, spóźniliśmy się pięć minut! Tak zaledwie pięć minut… nie ma szans żeby przejechać przez granicę Argentyńską, po prostu bosko. Jesteśmy na przejściu położonym na wysokości 4,748 m n.p.m, jest cholernie zimno, myślę że nie było więcej jak pięć stopni albo i nawet mniej i utknęliśmy na granicy. Nic w tej sytuacji nie możemy zrobić, celnicy powiedzieli, że najlepiej będzie jak zostaniemy tutaj i przenocujemy, bo i tak nie bardzo mamy gdzie jechać. Fakt, przejechaliśmy ponad 200 km a po drodze nie minęliśmy nawet jednego miasteczka.  Nic na to nie poradzimy, zostajemy, nie ma innego wyjścia. Wysiadamy z samochodu, jestem zła, patrzę w niebo i zamieram… w życiu czegoś takiego nie widziałam, nad głową miałam tysiące, setki tysięcy nie wiem może nawet miliony gwiazd. Coś niesamowitego, pięknego, nieziemskiego coś co mogłabym oglądać codziennie, przestało mnie interesować to, że jest zimno, stałam tak kilka minut i wpatrywałam się w niebo. Jedno z najbardziej niesamowitych doświadczeń na tym rajdzie. Dla takich chwil właśnie podróżujemy i dla takich chwil warto poznawać świat. Jestem oszołomiona, zadziwiona, nie wiem dokładnie jak opisać to co wtedy czułam i jak ogromne wrażenie na mnie to wszystko zrobiło. Próbowałam skontaktować się z najbliższymi, niestety nie było zasięgu. Michał i Antek wybrali nocleg w namiocie, ja, Agata i Michał – Paweł w samochodzie. Zanim położyłam się spać poszłam podstemplować jeszcze nasze paszporty i dokumenty od samochodu, tak żeby rano nie było już z tym problemów. Trafiłam na bardzo fajnych ludzi, w budynku jest ciepło więc wykorzystuję okazję i chwilę z nimi rozmawiam, przy okazji trochę się rozgrzewając. Spędziłam tam co najmniej z półgodziny, poznając kilkanaście nowych osób, byli to celnicy argentyńscy, turyści z Europy, prawdziwa mieszanka narodów i kultur. Wszystko poszło sprawnie i bez żadnych problemów.  Wróciłam do samochodu, chłopaki już spali. Założyłam długie spodnie, dwie pary skarpetek, dwie bluzy i kurtkę, do tego owinęłam się w śpiwór i tak przygotowana poszłam spać na siedzeniu kierowcy. Noc nie należała do najprzyjemniejszych, ponieważ na tylnym siedzeniu spała Agatka, nie było możliwości rozłożyć fotela, prawda jest taka że nie zmrużyłam oka w ogóle. Noc zleciała tak szybko, że zanim się zorientowałam było już rano. Kolejna doba bez snu, ciekawe jak długo uda mi się tak funkcjonować.

5 stycznia, IV etap – Fiambala – Copiapo

Pobudka o 6, najlepszą zrobiłyśmy chłopcom w namiocie. Okazało się, że rozstawili się tuż przy samym samochodzie a w momencie w którym odpaliłyśmy silnik, żeby trochę się rozgrzać, spaliny z rury wydechowej wdarły się do namiotu. Już nie potrzebowali budzika… granicę otwierali godzinę później, ale musieliśmy się spakować i pochować rzeczy  tak więc potrzebowaliśmy na to trochę czasu. Przejeżdżamy bez problemów, macham do celników których poznałam przy okazji stemplowania paszportów. Jedziemy dalej do granicy chilijskiej, tam już bardziej szczegółowa odprawa. Przeszukują nasze bagaże, samochód, sprawdzają czy nie przewozimy jakiejś żywności, zagląda też do nas sympatyczna psinka sprawdzając czy nie przewozimy niedozwolonych produktów. Wypełniamy niezbędne dokumenty, wszystko się zgadza, możemy spokojnie jechać dalej. Na granicy zaczynają się pojawiać pierwsi zawodnicy tak więc nie ma na co czekać, ruszamy w drogę. Od wczorajszego wieczoru nie mamy zasięgu w telefonach, martwię się tym trochę bo codziennie meldowałam się rodzince gdzie jesteśmy i co i jak, teraz pewnie będę się mogła do nich odezwać dopiero w Copiapo.

Z Nasserem i Gurlainem, Chile
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Mam tylko nadzieję, że w tym czasie nie zdążą postawić w stan gotowości gwardii narodowej.  Jesteśmy cały czas w Andach, jest pięknie, cudowne widoki, mijamy jeziora solne, same kręte dróżki, wygląda to tak jakby czas zatrzymał się tu w miejscu. W okolicach przez które przejeżdżaliśmy znajdują się trzy wulkany, Volcan Incahuasi tuż przy granicy, Volcano Tres Cruces i Volcano Copiapo. Ten krajobraz nie może nie działać na naszą wyobraźnię. Jest w tym coś magicznego, po tej stronie skały mają kolor szary, zupełnie inaczej niż w Argentynie gdzie dominował kolor czerwony. Jestem coraz bardziej ciekawa co nas czeka dalej. Jedziemy do miejsca startu, co chwilę przejeżdżają obok nas motocykliści, zjeżdżamy im z drogi tak żeby mogli łatwiej nas wyminąć, zauważam m. in. Heldera Rodriguesa, to jeden z moich ulubionych riderów. Jest cudnie, zapomniałam o tej koszmarnej nocy, bo wiem że po prostu takie są uroki tej wyprawy, ale piękna przyroda potrafi wynagrodzić nam wszystko. Dojeżdżamy na start odcinka zlokalizowanego na istnym pustkowiu, wokół nas tylko góry, a po środku jeden autokar, kilka samochodów i zawodnicy Rajdu Dakar. Kocham to! Ustawiamy samochód tak żeby nikomu nie przeszkadzał. Musimy się przebrać i trochę odświeżyć, bo ostatecznie nie było kąpieli w hotelowej wannie. Z powodu braku prysznica poprzedniego dnia, bardzo przydatne okazały się chusteczki odświeżające i butelki wody mineralnej. Umiemy radzić sobie w każdych warunkach, nie ma to tamto. Antek idzie dalej na odcinek, Michały idą do zawodników. Zanim doszłyśmy do grupki zawodników już wszyscy wiedzieli, że od dwóch dni  nie kąpałyśmy się, Michały zdążyły już wszystkich o tym poinformować… Mężczyźni są jak dzieci i tak nie wiele im potrzeba do szczęścia. Są już prawie wszyscy, Kuba, Krzysiek, Marek, Jacek i pozostali motocykliści, tradycyjnie witam się z Juanem i ponownie z  Rodolpho, potem przez pewien czas rozmawiam z naszymi. Chłopcy jedzą śniadanie, przy okazji my się załapujemy na coś z suchego prowiantu. Bo wcześniej nawet nie było gdzie kupić prowiantu, a na batoniki i ciastka już nie możemy patrzeć. Wszyscy rozpamiętują wczorajszy felerny odcinek i kłopoty z paliwem. Przynoszę chłopakom krem do opalania, którym smarują nadgarstki i nosy, miejsca które są najbardziej narażone na poparzenie słoneczne. Potem co chwilę zaczepia mnie jakiś zawodnik i pyta się czy mogę trochę pożyczyć. Oczywiście, że pożyczyłam, choć był Agaty… Niedługo start, polscy zawodnicy zostawiają nam swoje rzeczy, które już im się nie przydadzą na odcinku. Oddamy je jak będziemy na biwaku. Życzymy chłopakom powodzenia i idziemy dalej na odcinek, droga kamienista, tradycyjnie sporo kurzu. Po drodze sesja zdjęciowa, potem stoimy jak przykładne fanki z polską flagą i dopingujemy naszych i nie tylko. Mam kilku swoich ulubionych zawodników za których zawsze trzymam kciuki, mój idol Cyril Despres[6], Marc Coma, Rodolpho Mattheis, oczywiście Juan, Helder Rodrigues, mega zakręcony Portugalczyk. No dobra kibicuję wszystkim, bo na to zasługują, start w takim rajdzie to nie przelewki i wszyscy są dla mnie wielcy. Po przejechaniu wszystkich motocyklistów wracamy do samochodu. Zauważamy Krzysztofa Hołowczyca i postanawiamy się przywitać, bardzo ucieszył się jak usłyszał „Dzień dobry”, rozmawiamy, pytamy się jak mu się jedzie, czy wszystko ok, później proszę o zdjęcie dwóch świetnych kierowców Nassera Al-Attiyah[7] i Guerlaina Chicherita[8], robimy sobie z nimi zdjęcia. Bardzo sympatyczni ludzie, zresztą jak wszyscy na tym rajdzie. Pakujemy się do samochodu no i w drogę do Copiapo, nasz pierwszy przystanek w Chile! Jedziemy prostą, długą niezwykle idealną drogą, a po prawo i po lewo tylko piach, piach i jeszcze raz piach. Taka droga może znużyć każdego. Dojeżdżamy do Copiapo, żeby dojechać do biwaku musimy przejechać przez całe miasto a potem jeszcze osiem kilometrów no i jesteśmy na miejscu. Biwak zlokalizowany na piachu między wydmami, tradycyjnie wieje, bardzo dużo kurzu. Przed wjazdem czekamy jeszcze na Krzyśka Jarmuża, idziemy na pizzę w restauracji na kółkach. Krzyś przyjeżdża i przyłącza się do nas, czym wzbudza od razu ogromne zainteresowanie kibiców, zamiast zdać motocykl, zajada się z nami pizzą. Uwielbiam jego bezstresowe podejście do sprawy, w sumie to miał jeszcze ponad godzinę. Zanim wrócił na biwak, zrobił sobie zdjęcia z małym argentyńskim kibicem, my jeszcze chwilę posiedzieliśmy a potem pojechaliśmy do miasta. Szukaliśmy jakiegoś sklepu w którym mogliśmy kupić plandekę na pakę, na stacji benzynowej pytamy się gdzie możemy coś takiego kupić, dostajemy adres, trafiamy bez problemu. Chłopaki idą na zakupy ja i Agata czekamy w samochodzie, siedzimy i gadamy, w pewnym momencie jakiś mężczyzna coś nam pokazuje, nie wiemy o co chodzi… ostatecznie otwiera drzwi od strony kierowcy i wyłącza nam światła, nie zauważyłyśmy że były włączone. Po jakimś czasie wracają chłopaki, mamy wreszcie plandekę na pakę, może nasze rzeczy będą mniej zakurzone. Jedziemy dalej, szukamy restauracji, ale niestety wszystko pozamykane, znajdujemy jakiś motel z knajpą, nie byłam głodna, reszta zamawia posiłki, raczej kiepskie, ale chociaż jest tam internet. Mam szansę poodpisywać na maile i zobaczyć co się dzieje w Polsce. Sebastian, mój brat przesłał mi zdjęcie naszego nowego pieska, Berneńczyk o imieniu Aslan. Cudo! Wracamy na biwak, jest bardzo gorąco do tego wieje silny wiatr, razem z Agatą zanosimy rzeczy do chłopaków z Orlenu które zostawili nam na stracie, idziemy do Honda Europe, rozkładamy namioty, potem szybki zimny prysznic i zimny Red Bull, cudowny zestaw na upalny dzień. Siedzimy przy namiotach, rozmawiamy z zawodnikami, czytamy książki, staramy się organizować sobie ten czas. Podróżujący z nami od czasu do czasu Michał Korościel z Radia Zet, postanawia zrobić z nami wywiad i przedstawić Dakar z perspektywy kobiet. Rozmawialiśmy o tym czym jest dla nas ten rajd, czego najbardziej nam brakuje i wcale nie mówiłyśmy o tym, że ciepłej wody, bo do tego już zdążyłyśmy się przyzwyczaić, a to co nam przeszkadza to w największym stopniu nasi towarzysze podróży, oczywiście to było w żartach, aż tak źle nie jest. Mówiłyśmy również o tym co jest w tym rajdzie tak niesamowitego, że mimo zmęczenia i wielu niedogodności tak bardzo nam się tu podoba, no i oczywiście komu kibicujemy. Wyszło z tego, że najbardziej kibicujemy Krzyśkowi Hołowczycowi oraz Krzyśkowi Jarmużowi reprezentującemu Radio Zet Dakar Team, no bo jakże inaczej mogłoby być… Chciałyśmy jeszcze przedstawić nasz ranking najprzystojniejszych dakarowców, ale Michał nie był za bardzo tym tematem zainteresowany. Ciekawe dlaczego… Nie ukrywam, że miałyśmy przy tym niezły ubaw i fajnie, że postanowił z nami o tym pogadać. Pokręciłyśmy się jeszcze trochę po biwaku, zajrzałyśmy m.in. do Grzegorza Barana i Rafała Martona oraz do Jarka Kazberuka a następnie koło północy położyłyśmy się spać. Pierwszy normalny nocleg od jakiś sześćdziesięciu godzin.



[1] Ambasada RP w Buenos Aires, adres: calle A.M.de Aguado 2870, 1425 Buenos Aires, dzielnica Palermo Chico – dzielnica rezydencyjna, jedna z najdroższych w Buenos Aires, znajduje się tu Museo Nacional de Arte Decorativo,(Narodowe Muzeum Sztuki Dekoracyjnej) i Museo de Arte Latinoamericano de Buenos Aires ( MALBA).

[2] Michał Korościel – dziennikarz sportowy Radia Zet.

[3] Marc Coma i Campshiszpański motocyklista rajdów terenowych urodzony 7 października 1976 r. w AviiHiszpania. Fabryczny zawodnik KTMa. To potrójny zwycięzca Rajdu Dakar z lat 2006, 2009 i 2011 . Mistrz Świata Cross-Country w latach 2005, 2006, 2007 i 2012.

[4] Jarosław Kazberuk (ur. 1968) – kierowca i pilot rajdowy, trener judo (3 dan). Sześciokrotnie startował w Rajdzie Dakar w roli pilota m.in. z Martyną Wojciechowską, Albertem Gryszczukiem i Robertem Szustkowskim.

[5] Robert Szustkowski – przedsiębiorca, kierowca rajdowy. Trzykrotnie uczestniczył w Rajdzie Dakar w latach 2010, 2012 i 2013. Jego pilotem był Jarosław Kazberuk.

[6] Cyril Despres –  francuski motocyklista rajdowy urodzony urodzony 24 lipca 1974 w Nemours. Specjalista w rajdach terenowych. Pięciokrotny zwycięzca Rajdu Dakar w roku 2005, 2007 i 2010, 2012, 2013.

[7] Nasser Saleh Al-Attiyah (ur. 21 grudnia 1970) – katarski kierowca rajdowy w rajdach płaskich oraz terenowych. Zwycięzca Rajdu Dakar z 2011 roku w klasyfikacji samochodów oraz brązowy medalista Igrzysk Olimpijskich w Londynie w konkurencji skeet (strzelania do rzutków).

[8] Guerlain Chicherit (ur. 20 maja 1978 r.) – francuski kierowca rajdowy, specjalista od rajdów terenowych. Tak samo jak Luc Alphand, uprawiał narciarstwo, na Mistrzostwach Świata we freestylu wygrywał kolejno w latach: 1999, 2002, 2006 i 2007. W roku 2005 zadebiutował w Rajdzie Dakar.

[i] Michał Korościel – Moja przygoda z radiem rozpoczęła się w 2005 roku. Po, którymś z kolokwiów na studiach dziennikarskich w Zielonej Górze, nudząc się okropnie, postanowiłem wybrać się na przesłuchanie do akademickiego Radia Index. Nie liczyłem na nic więcej niż na to, że usłyszę sakramentalne: „Odezwiemy się do pana”. To właśnie usłyszałem, toteż misję uznałem za udaną. Zdziwiłem się jednak, kiedy kilka dni później naprawdę się odezwali. Przyjęli mnie do pracy w tej rozgłośni, proponując 300 złotych pensji miesięcznie za codzienne przychodzenie do radia. Byłem wniebowzięty, bo 300 złotych miesięcznie oznaczało wzrost moich dochodów o 300 procent. Złotówkę, o której myślicie znajdywałem regularnie w przyuczelnianym automacie z kawą. W Radiu Index przygotowywałem serwisy sportowe i relacje reporterskie. Bardzo chciałem też wyjeżdżać na różne wydarzenia sportowe w całej Polsce, ale szefostwo radia nie miało na to pieniędzy, więc czasami jeździłem na swój koszt. Pamiętam jeden z wyjazdów na mecz żużlowy do Bydgoszczy. Podróż w obie strony i wyżywienie kosztowały mnie 300 złotych. Przebolałbym to, że w jeden dzień strawiłem miesięczną pensję gdyby z powodu deszczu mecz nie został odwołany. Po roku pracy w Radiu Index dostałem propozycję przejścia do Radia Zielona Góra, czyli regionalnego oddziału rozgłośni publicznej. To był dla mnie Mount Everest dziennikarstwa, Pulitzer, skok jakiego nie powstydziłby się Adam Małysz.

Z Krzysztofem Hołowczycem! Chile
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Tam znowu przygotowywałem serwisy sportowe, relacje reporterskie, a w dodatku prezentowałem serwisy informacyjne. Radio Zielona Góra płaciło znacznie więcej, opłacało wyjazdy na mecze, nawet wtedy kiedy padał deszcz i wracałem z niczym. Po roku pracy w tej rozgłośni zachciało mi się wielkiego świata, w związku z czym postanowiłem zapchać skrzynki mailowe redaktorów naczelnych Radia ZET i RMF FM. Ignorowali mnie regularnie z oślim wręcz uporem, ale jeżeli myśleli, że wygrają ze mną w wyścigu o miano największego osła, to byli w dużym błędzie. Co kilka dni do obu stacji wysyłałem wiadomości elektroniczne, do których załączałem pliki dźwiękowe z moimi serwisami sportowymi. W końcu, chyba zmęczeni moim natręctwem, odezwali się z Radia ZET, powiedzieli, żebym przyjechał na przesłuchanie, przyjechałem, dostałem się i tak siedzę przy Żurawiej 8 w Warszawie już szósty rok. W tym czasie byłem na Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie, na Zimowych Igrzyskach w Vancouver, Na Igrzyskach Olimpijskich w Londynie, na EURO 2008 w Austrii i Szwajcarii, na Turnieju 4 Skoczni, na Rajdzie Piasków w Maroko, na Turnieju Masters WTA w Stambule, 2 razy na Rajdzie Dakar w Argentynie i Chile, a wszystko dlatego, że 8 lat temu zdecydowałem się pracować za 300 złotych miesięcznie, mimo, że w Biedronce można było wtedy dostać 1000 złotych. Trudno mi sobie wyobrazić, że mógłbym robić coś innego, chociaż nie wykluczam, że kiedyś zostanę sławnym piłkarzem.

Rajd Dakar…

Nigdy nie byłem wielkim fanem Rajdu Dakar. Ze sportów motorowych najbardziej od zawsze fascynował mnie żużel, więcej znaczył dla mnie Tomasz Gollob niż Jacek Czachor. Mimo tego zawsze chciałem pojechać na Dakar i zobaczyć, jak to wygląda od środka. Okazja nadarzyła się w 2009 roku. Żeby „wyłudzić” od mojej ówczesnej szefowej w Radiu ZET zgodę na zagraniczne eskapady musiałem logicznie uzasadnić dlaczego reporter Radia ZET powinien być w danym miejscu. 2009 rok był idealny, bo wtedy Rajd Dakar po raz pierwszy miał prowadzić bezdrożami Ameryki Południowej, więc użyłem tego jako argumentu koronnego. Powiedziałem szefowej, że to ogromne wydarzenie, bo przecież Rajd Dakar, jak sama nazwa wskazuje, powinien dojeżdżać do Dakaru, a skoro stolicę Senegalu omija szerokim łukiem, to znaczy, że jesteśmy świadkami wielkiego wydarzenia, na naszych oczach dzieje się historia, czyli reporter Radia ZET musi tam być. Zgodziła się, ale postawiła warunki. Dała mi pieniądze na bilet lotniczy do Buenos Aires i z powrotem, oraz na przemieszczanie się po Argentynie i Chile, akredytacje i hotele musiałem załatwić sobie sam. Bardzo pomogła mi ekipa Orlen teamu. Powiedzieli, że będą mi załatwiać przepustki, umożliwiające wejścia na biwaki, gdzie przebywają zawodnicy, a poza tym zapewnią nocleg, pod warunkiem, że nie przeszkadza mi dzielenie jednoosobowego pokoju z czterema innymi facetami. Nie przeszkadzało mi i poleciałem do Buenos. Okazało się, że nie wszystko jest zaplanowane w 100 procentach i przez pierwszych kilka dnie muszę podróżować na pace pickupa. To też było fajne dopóki nie wymyśliłem, że się rozbiorę i poopalam w czasie podróży. Kilka kolejnych dni walczyłem z poparzeniami słonecznymi, ale to i tak wyszło mi na dobre, bo spalonej skóry użyłem jako argumentu, pozwalającego mi wcisnąć się do pickupa, pakę oddając innym śmiałkom. Pokonanie 10 tysięcy kilometrów w dwa tygodnie na pace lub w kabinie pickupa było przeżyciem niezwykłym, a jednocześnie tylko namiastką tego co przeżywają kierowcy ścigający się w Dakarze. Oni w przeciwieństwie do mnie, nie mogli zatrzymać się kiedy chcieli, ja nie musiałem błądzić po wydmach i umierać z wycieńczenia, generalnie miałem trochę łatwiej. Rok później znowu pojechałem na Dakar. Tym razem miałem zorganizowany bilet do Argentyny i spanie pod namiotem, o transport na trasie Rajdu musiałem zadbać sam, co było tym trudniejsze, że znowu nie miałem akredytacji. Mimo wszystko pokonałem całą trasę, najczęściej wciskając się do samochodów, których kierowcy nie mieli pojęcia, że jako dziennikarz bez akredytacji w ogóle nie powinienem tam być. Nigdy w życiu nie chciałbym wystartować w Dakarze jako zawodnik. To tak jakby marzyć o tym, żeby przez 2 tygodnie móc chodzić brudnym, niewyspanym i skrajnie wyczerpanym, tak jakby marzyć o problemach z odnalezieniem drogi, jakby marzyć o tarzaniu się w piachu z zepsutym motocyklem między nogami. Mimo wszystko, jeżeli jeszcze raz „wyłudzę” na bilet do Ameryki Południowej, to jako dziennikarz chętnie zrobię to jeszcze raz.

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze