Rajd Dakar – Dzienniki Rajdowe Celestyny Kubus. Cz. 2

Oto druga część dzienników rajdowych - spis wrażeń Celestyny Kubus z Rajdu Dakar.

Pierwszą część dzienników rajdowych przeczytasz tutaj.

Dni bez rajdu…

Dla nas to czas żeby wreszcie zobaczyć kraj, nie tylko zza kierownicy samochodu. Jedziemy do Mendozy, postanowiliśmy trochę odpocząć i wyspać się w normalnych warunkach. Nie mamy zarezerwowanego noclegu tak więc zdajemy się na miejscowych i pytamy się o najbliższe hotele. Dostajemy kilka adresów, trafiamy do centrum miasta i zatrzymujemy się w pierwszym z napotkanych hoteli. Są miejsca tak więc postanawiamy, że już nigdzie dalej nie jedziemy. Odstawiamy samochód na parking i idziemy do pokoju. Ponieważ jest przepiękna pogoda a słońce nadal wysoko, idziemy na basen zlokalizowany na dachu hotelu. Jeszcze odrobina luksusu nikomu nie zaszkodziła… Po długiej i przyjemnej kąpieli, czas na porządki i drobne pranie. W międzyczasie dzwonimy do Krzysztofa i upewniamy się czy bezpiecznie dojechał na biwak i co z naszymi innymi znajomymi. Krzysiek jest już w Valparaiso i wreszcie będzie miał okazję odpocząć, pozostali Polacy również, niestety do Chile nie dotarł wciąż Vadim. Trochę zasmuciła nas ta wiadomość, mamy nadzieję że wszystko z nim w porządku. Idziemy na kolację, pani w recepcji doradza nam kilka miejsc. Szybki posiłek i powrót do hotelu, nie ukrywam że był to męczący dzień. Rano wsiadamy w samochód i jedziemy w okolice granicy z Chile, chcemy zobaczyć Parque Provincial Aconcagua i wjechać   na przełęcz Uspallata (3 862 m n.p.m.) w Andach, żeby zobaczyć pomnik Chrystusa Zbawiciela Andów. Po drodze z Mendozy na jednej ze stacji benzynowych spotykamy dwie zagubione dakarowe owieczki. Najpierw widzimy tylko motocykle, wpadamy na stację. Okazuje się, że jedną z nich jest Vadim! Wygląda strasznie, nie spał całą noc, jest wykończony i kontuzjowany. Kiedy nas zobaczył miał łzy w oczach, będę to pamiętać do końca życia. Nie wiem dlaczego, ale pierwsze co zrobiłam to rzuciłam mu się na szyję i chciało mi się płakać. Nie ukrywam, że kamień spadł mi z serca i cieszyłam się, że nic poważnego mu się nie stało. Razem z nim siedział Francuz Laurel. Antek dał chłopakom swój telefon, żeby mogli zadzwonić do domów i uspokoić najbliższych z którymi nie mieli cały dzień kontaktu. Dzwonią również do swoich teamów i dowiadują się czy jeżeli dojadą tego dnia na biwak to nadal są w grze… Okazuje się, że mogą jechać i nadal będą sklasyfikowani. Fantastyczna wiadomość. Vadim wygląda kiepsko, jego motocykl nie lepiej, ale do wspólnego zdjęcia i tak się uśmiecha. Siedzimy jeszcze chwilę razem a potem się żegnamy  i jedziemy wspólnie do granicy z Chile, potem nasze drogi się rozchodzą. Wjeżdżamy na przełęcz Uspallata 3,862 m n.p.m., jedziemy wąską kamienistą bardzo krętą drogą, ledwo mieści się na niej jeden samochód a o wymijaniu czy wyprzedzaniu można zapomnieć. Na całe szczęście są dwie drogi jedna prowadzi w górę a druga w dół. Po pół godziny dojeżdżamy na miejsce. Jest bardzo zimno i strasznie wieje, kurtka przywieziona z Polski się przydaje. Zapoznajemy się z historią pomnika, monumentalna rzeźba z brązu przedstawiająca Chrystusa Zbawiciela została ustawiona na przełęczy w Andach na granicy argentyńsko-chilijskiej w dniu 13 marca 1904 dla upamiętnienia pokoju zawartego pomiędzy tymi dwoma krajami po trwającym kilkadziesiąt lat sporze granicznym. 7,9 – metrowa rzeźba dłuta argentyńskiego rzeźbiarza Mateo Alonzo stoi na półkuli z granitu, zaś u stóp cokołu znajduje się napis w języku hiszpańskim: „Prędzej te góry rozsypią się w proch, nim Argentyńczycy i Chilijczycy złamią traktat pokojowy zawarty u stóp Chrystusa Zbawiciela”. Robi wrażenie! Spędzamy tam jeszcze kilka minut, robimy zdjęcia i jedziemy w dół. Na całe szczęście ja nie prowadziłam, bo powiem szczerze miałam lekkiego stracha patrząc na tą wąską drogę przed nami i to co było na dole. Antek dał radę tak jak i nas niezawodny jak do tej pory samochód. W drodze powrotnej do Mendozy, zatrzymujemy się jeszcze w Parque Provincional Aconcagua, z którego wspaniale widać najwyższy szczyt Andów,  Cerro Aconcagua (6961 m n.p.m.) cudowne miejsce a Aconcagua jest majestatyczna. Wspaniale było pospacerować wśród tak przepięknego masywu górskiego, co chwilę mijali nas mieszkańcy na koniach lub osiołkach. Bardzo fajny dzień, mimo iż nie byliśmy na rajdzie miło było zobaczyć Argentynę z trochę innej perspektywy. Wieczorem wracamy do Mendozy. Po przyjeździe do hotelu telefon do Krzyśka, rozmawiamy jak mu mija dzień i czy Vadim dotarł do Valparaiso. Okazuje się że tak i że kolejnego dnia wystartuje w odcinku specjalnym. Bardzo dobre wiadomości. Idziemy na kolację, długi spacer, po drodze mijamy park w którym ludzie tańczą Tango. Zatrzymujemy się i przez chwilę przyglądamy się tańczącym parą. Jestem zafascynowana tangiem, żaden taniec nie potrafi tak pięknie opowiadać historii jak właśnie ten. Kolacja w jednej z miejscowych restauracji, zamawiamy steki i dobre czerwone wino. Późnym wieczorem wracamy do hotelu.

Celestyna Kubus z Krzysztofem Hołowczycem.
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Następnego dnia opuszczamy Mendozę i jedziemy na północ w kierunku San Juan. Droga pusta, mijamy może ze dwa samochody na odcinku 300km. Za to po drodze cudowne winnice a im dalej w głąb kraju tym krajobraz coraz bardziej się zmienia, pojawiają się wielkie kaktusy, a do tego wiele dzikich koni. Tego dnia nocujemy w San Juan, w sumie nie robiliśmy nic ciekawego i nic ciekawego też nie zobaczyliśmy.  Kolejnego dnia wyjeżdżamy po śniadaniu i jedziemy do Parku Ischigualasto – Valle de la Luna czyli do Doliny Księżycowej. Jedziemy popularną „Ruta 40” czyli najdłuższą argentyńską drogą o długości 4700 km, ciągnącą się wzdłuż podnóża Andów przez cały kraj.  Są dwie możliwości wjazdu do parku albo swoim samochodem albo z grupą turystów busem. Wybieramy się z grupą turystów, zawsze jest okazja żeby poznać nowych ludzi. Poza tym w naszym samochodzie spędzamy i tak już wystarczająco wiele godzin. Przewodnik dowozi nas w kilka miejsc, zdjęcie, krótka przerwa i z powrotem do busa. Miejsce rzeczywiście przypomina krajobraz księżycowy, wiele przeróżnych form skalnych i o dziwo gdzie nie gdzie pojawiają się Lamy! Po krótkiej wycieczce wracamy do samochodu, zaczepia nas grupa turystów z Hiszpanii. Pytają się czy moglibyśmy podrzucić jednego z ich kolegów w okolice Parku Narodowego Talampaya. Jechaliśmy w tamtym kierunku więc z chęcią zabraliśmy go ze sobą. Okazało się, że był Argentyńczykiem i pracował w parku do którego jechaliśmy. Początkowo niewiele się odzywał, ale z czasem zaczął się nas wypytywać skąd jesteśmy i co robimy w jego kraju. Oczywiście na hasło Rajd Dakar zareagował niezwykle entuzjastycznie i od razu zaczął pokazywać nam zdjęcia w sowim telefonie komórkowym, które robił zawodnikom. Dojechaliśmy w końcu do bram Parku Narodowego Talampaya i tam też pożegnaliśmy się z naszym nowym kolegą. Samochód zostawiliśmy na parkingu i poszliśmy kupić bilety. Na objazd po parku turyści byli zabierani grupami, czekaliśmy około godziny na naszą kolej. W międzyczasie była okazja żeby troszkę odpocząć i posiedzieć w przyjemnym cieniu budynków. Wsiedliśmy  z kilkuosobowa grupą do busa i rozpoczęła się przejażdżka po tym niesamowitym miejscu.  Park narodowy Talampaya obejmuje dolinę wyschniętej już rzeki Talampaya, jest to kanion  w którym występuje wiele ścian o wysokościach sięgających nawet do 150 metrów i różnych formacji skalnych.  Petroglify z parku narodowego Talampaya są datowane na 10 000 lat p.n.e. co dowodzi, że już na długo przed pojawieniem się hiszpańskich kolonizatorów ziemia ta była zamieszkiwana przez miejscowe plemiona. Temperatura dawała nam się coraz bardziej we znaki, a schronienie przed palącym słońcem dawały znajdujące się małe skupiska drzew. Wśród nich można było zaobserwować przepiękne papugi, nie jestem co do tego przekonana w stu procentach ale wydaje mi się, że w tamtym rejonie występują niewielkie papugi Patagonki. Magiczne miejsce, nie ma chyba piękniejszych rzeczy na świecie niż te stworzone przez naturę. Wracamy do samochodu i jedziemy poszukać jakiegoś noclegu. Z naszych informacji wynika, że najbliższy nocleg i tak na prawdę jakikolwiek w tej okolicy znajdziemy w niewielkim miasteczku  San Agustín de Valle Fértil w prowincji San Juan. Zatrzymujemy się w niewielkim hotelu. Po rozpakowaniu rzeczy idziemy coś zjeść, niestety okazuje się, że jedyna restauracja jest o tej porze nieczynna i tak naprawdę to wcale nie wiadomo, czy w ogóle będzie otwarta. Znajdujemy, jedyny otwarty sklep spożywczy kupujemy chleb, jakąś kiełbasę, oliwki, pomidory i wino. Zanim wrócimy do hotelu, siedzimy przez chwilę na małym skwerku obserwując ludzi. Tutaj nic się nie dzieje, jedno z wielu miasteczek w Argentynie, w którym mieszka niewiele osób. Pochodzę z dużego miasta i zawsze kiedy znajduję się w takim małym miasteczku zastanawiam się jak można zorganizować sobie czas tak aby się nie zanudzić. Wracamy do hotelu, przygotowujemy jedzenie. Siedzimy przed budynkiem, opalam się, czytam książkę. Okazuje się że obok nas, pokój wynajęła para holendrów, których mieliśmy już okazję spotkać między innymi w Parku Ischigualasto. Był to dość długi i intensywnie spędzony dzień, dlatego kiedy robi się już ciemno, postanawiam iść spać.

Powrót na Rajd…

Jest środa 14 stycznia, wracamy na rajd. Wreszcie! Przez te cztery dni strasznie mi tego brakowało, mimo iż miałam okazję zobaczyć jak wiele do zaoferowania ma Argentyna, która jest niezwykła i kryje w sobie wiele wspaniałych niespodzianek i magicznych miejsc. To i tak brakowało mi rajdu!  Jedziemy przez góry, mają niesamowity czerwony kolor, coś co na długo zapamiętam. Co jakiś czas zatrzymujemy się aby porobić zdjęcia. Przepiękne wąwozy, cudowne zbocza górskie i te wąskie drogi, coś przepięknego. W pewnym momencie zauważamy na drodze kilka pająków[1]. Spacerowały przed naszym samochodem, dodam, że panicznie boję się tych zwierzątek. Tym razem ciekawość wygrała i mimo panicznego strachu wysiadam z samochodu i chcę się im z bliska przyjrzeć, przecież od razu nas nie zaatakują. W Polsce coś takiego mogę jedynie zobaczyć w terrarium. Robię zdjęcie a potem szybko wracam do samochodu. Jak się okazało ani ja ani Antek wysiadając nie zamknęliśmy drzwi, w myślach modlę się o to żeby żaden pająk nie postanowił wybrać się z nami w dalszą podróż. Całą drogę siedzę z kolanami pod brodą i nerwowo rozglądam się czy przypadkiem, to cudowne zwierzątko nie jest gdzieś w pobliżu mnie. Nie była to zbyt komfortowa podróż, w dodatku na własne życzenie. Jak się ostatecznie okazało, nie zabraliśmy ze sobą żadnego pasażera na gapę, ale i tak moja wyobraźnia dała mi mocno popalić.  Jedziemy do Fiambala, miejsca kolejnego dakarowego biwaku. Mimo tego iż codziennie śledziliśmy to, co dzieje się w Chile i mieliśmy ciągły kontakt z naszymi zawodnikami, to nie było to samo. Tego dnia odcinek został odwołany, zbyt wielu zawodników już odpadło. Wielu nadal nie zjechało po wcześniejszym etapie. Rajd w Argentynie i Chile okazał się o wiele trudniejszy od tego afrykańskiego. Organizatorzy przygotowali zbyt wymagające trasy dla dużej rzeszy zawodników. Większość zawodników startujących w Dakarze to amatorzy, pasjonaci dla których rajd ten jest wielkim marzeniem i szansą na sprawdzenie się w niezwykle ekstremalnych warunkach. I to jest w tym rajdzie wspaniałe, że obok profesjonalnych teamów, które w przygotowania do rajdu ładują dziesiątki milionów Euro, są ludzie których budżet jest czasami kilkaset razy mniejszy. I obok takich nazwisk jak Stephane Peterhansel[2] mamy np. Vadima, zawodnika dla którego rajd był zawsze wielkim marzeniem. Zawodnicy mieli do przejechania jakieś 700 km. Mimo, że bez odcinka specjalnego, trasa była bardzo wyczerpująca, prowadziła m.in. przez Andy. Dojeżdżamy do małego miasteczka zlokalizowanego w prowincji La Rioja. Po drodze co kilka kilometrów kontrole policyjne. Spisują nasze dokumenty, pytają się skąd i dokąd jedziemy. Do tej pory było wiele takich kontroli, ale żadna nie była tak szczegółowa. Dojeżdżamy do miasteczka, a tam jedna stacja benzynowa. Spotykamy grupę Anglików, która na motocyklach jedzie za rajdem. Wpadaliśmy na nich w każdym mieście biwakowm. Do Fiambala również przyjechali. Ludzie tradycyjnie stoją na ulicach i czekają na zawodników. Idę do sklepu zrobić jakieś zakupy, niestety pani ekspedientka bardziej jest zainteresowana tym co się dzieje na zewnątrz, niż obsługą klientów. Po chwili z wielkim niezadowoleniem na twarzy podchodzi. Robię zakupy przepraszam ją za kłopot i wychodzę. Dość zabawna sytuacja, biorąc pod uwagę to że pewnie poza rajdem, nie mają tam aż takiego ruchu jak w tym czasie. Na pewno ta pani nie wyznawała zasady, klient nasz pan. Przez pewien czas stoimy na stacji benzynowej, czekamy aż zaczną się zjeżdżać pierwsi „dakarowcy”. Pojawiają się motocykle, samochody, nawet pierwsze ciężarówki. Po pewnym czasie, jedziemy na biwak. Przejeżdżamy przez miasto, po drodze transparenty i tłumy ludzi. Myślę, że tego dnia wszyscy mieszkańcy wyszli na ulice. Dojeżdżamy wreszcie na miejsce. Biwak znajdował się na pustyni oddalonej o kilka kilometrów od Fiambala. Było strasznie gorąco, do tego straszliwy wiatr. Stałam na drodze z polską flagą, ale wystałam tylko niecałą godzinę. To co tam się działo przypominało burzę piaskową, momentami nic nie było widać. Nie pomagały okulary, chustka na głowie, żeby ustać musiałam odwracać się od wiatru. Niektórzy kibice stali w goglach, w tamtym momencie żałowałam, że ja też ich nie mam, mieli owinięte głowy chustami. To była jedyna szansa żeby jakoś tam wytrzymać. Ja po pewnym czasie zrezygnowałam. Poszliśmy na biwak, a tam to samo, strasznie wieje, nie da się normalnie przejść nie mówiąc o rozmowie. Mam pełno piachu w ustach, w oczach, gdzie my w ogóle jesteśmy, istny koszmar. Krzysiek jeszcze nie przyjechał, pojawił się za to Orlen Team i część zawodników z Honda Europe. Przez chwilę rozmawiałam z Jurgenem, który stwierdził, że w tym miejscu normalnie to nie jest. Nie dość, że byliśmy zamknięci na pustyni. To był to tzw. Stage without assistance. Oznaczało to, że samochody techniczne i ludzie z obsługi pojechali już do La Rioja, miejsca kolejnego postoju. We Fiambala zawodnicy mieli do dyspozycji tylko to, co zawierały ich metalowe skrzynki, przywiezione z lotniska przez organizatorów, do których spakowali kilka niezbędnych rzeczy. Wielu z nich nie miało namiotów, czasami nawet śpiworów. Wszelkie usterki w swoich maszynach mogli naprawiać we własnym zakresie. Przez chwilę miałam wrażenie, że jestem w miejscu gdzie chyba diabeł nawet nie zagląda. No ale cóż, nikt nie mówił że będzie kolorowo. Na całe szczęście namiot – stołówka był, prysznice były. Tak, więc nie mogło być tak źle. No i ogólnie podsumowując, był to chyba najfajniejszy biwak ze wszystkich. Dzięki temu, że nie było „technicznych” prawie wszyscy spędzali czas razem na stołówce. Zawodnicy razem wypełniali road booki, pomagali sobie w zmianie kół i we wszystkich drobnych naprawach. Mimo strasznego wiatru wybrałam się na krótki spacer, patrzyłam co i jak wygląda, jednak kurz po kilku minutach zniechęcił mnie do dalszej wędrówki. Wróciłam na stołówkę, tam siedzieliśmy w polskim gronie. Był Krzysiek Jarmuż, Kuba Przygoński, Jacek Czachor, Rafał Sonik na chwilę przysiadł się nawet Krzysiek Hołowczyc. Potem dołączyli się jeszcze polscy dziennikarze, Marcin Paluszkiewicz i Piotrek „UFO”. Bardzo mi się to podobało, pierwszy raz udało nam się zebrać całą polską grupę przy jednym stole. Nie było za bardzo, co robić, więc rozmawialiśmy, popijaliśmy winko, piwko i fajnie spędzaliśmy czas. Tradycyjnie już byliśmy najgłośniejszą ekipą, ale chyba nikomu to nie przeszkadzało… No ale co dobre szybko się kończy. Zawodnicy musieli iść spać, bo rano czekał ich kolejny etap. Ponieważ nie było namiotów spaliśmy na stołówce. Początkowo część z naszych wylądowała na podłodze, ale ja stwierdziłam, że chyba wygodniej będzie na ławach. Tak więc zsunęłam sobie dwie ławki i w sumie nie było najgorzej. Reszta podłapała mój pomysł i zrobiła to samo. Ja tej nocy niestety nie zmrużyłam oka, przewracałam się z boku na bok, wszystko mi przeszkadzało i słyszałam każde odgłosy, nie pomagały nawet zatyczki do uszu. Całe szczęście zawodnicy byli do hałasu przyzwyczajeni tak więc im to nie zupełnie nie przeszkadzało.

Powrót na trasę…

15 – 17 stycznia – Fiambala – Buenos Aires – 2,1 tyś km

Pobudka o 4 rano, pół godziny później wyjazd. Jedziemy na odcinek specjalny rano zaskakuje nas deszcz, po tym co działo się we Fiambala dzień wcześniej, chyba nikt się tego nie spodziewał. Jedziemy w zaplanowane miejsce, idziemy jakieś 2 km od głównej drogi, tam całe szczęście nie ma jeszcze rzeszy kibiców. Czekamy na pierwszych zawodników, pojawiają się Coma, Despres, Helder Rodrigues a potem jako pierwszy z Polaków oczywiście Jakub Przygoński. Idzie mu naprawdę świetnie, ma 23 lata, to jego pierwszy Dakar, a prawie po każdym etapie jest tuż za pierwszą dziesiątką. Za jakiś czas jedzie Krzysiek, tego dnia bardzo dobrze zaczął, oby tak do końca. Czekamy jeszcze na Jacka i na Rafała Sonika jadącego na quadzie. Wszyscy pokazują, że nas widzieli. Fajnie, w końcu to dla nich tam jesteśmy. Oglądamy jeszcze kilku zawodników i jedziemy w kolejne miejsce. Tym razem jedziemy na wydmy. Wdrapujemy się na gigantyczną górę piachu, było tam nawet sporo kibiców. Niestety nikt z nich nie ma stuprocentowej pewności, że tędy przebiega trasa. Choć tak właśnie miało być. Spędzamy tam dwie godziny, strasznie wieje, dużo kurzu i żadnego zawodnika. Nie wiemy o co chodzi, rano sprawdzaliśmy trasę i mieli właśnie tamtędy jechać. Zmarznięci wracamy do samochodu i zastanawiamy się czy przypadkiem znowu organizatorzy nie zrobili nam niespodzianki i nie zmienili w ostatniej chwili trasy. Bo i tak też bywało. No nic straciliśmy tylko czas, jedziemy do La Rioja, tam będzie przedostatni biwak tegorocznego Dakaru. Na miejsce dojeżdżamy jeszcze przed Krzyśkiem. Biwak jest położony na obrzeżach miasta, łatwo tam trafić bo na całej długości trasy stoją ludzie. Tym razem nie błądzimy, tak jak to miało miejsce w Mendozie. Jedyne o czym wtedy marzę, to prysznic i sen. Jest potwornie gorąco, chce mi się spać, mimo tych kilku dni poza rajdem, nie bardzo udało nam się wypocząć, albo organizm po prostu nie zdołał się jeszcze wtedy zregenerować. Temperatura była cały czas wysoka, ale ta w La Rioja już kompletnie nie do wytrzymania, to pewnie przez wilgotność powietrza. Każdy narzeka, wszyscy są rozdrażnieni. Żeby dojść do teamów musimy przejść jakiś kilometr, po drodze zatrzymujemy się przy Orlenie, chwilę rozmawiamy. Na miejscu jest już Kuba i Jacek, wyglądają na bardzo zmęczonych. Wszyscy żałują, że jeszcze tylko dwa dni i koniec. W międzyczasie mija nas Krzysiek. Żegnamy się i idziemy do siebie. Holendrzy serdecznie nas witają, w końcu nie widzieliśmy się kilka dni. Jest też Vadim, sympatyczny Kazach, który niestety odpadł z rajdu na odcinku w Chile i do mety będzie jechał z nami. Ponieważ już nie jedzie w rajdzie jako zawodnik, zajął się gotowaniem. Od tej strony jeszcze nie zdążyłam go poznać. Ale to co przygotowywał wyglądało bardzo apetycznie. Wszyscy z niecierpliwością patrzyli kiedy, już będzie gotowe. Ja wzięłam prysznic, po kilkuminutowej kłótni z jakąś głupią francuzeczką, która siedziała czterdzieści minut i oczywiście zużyła całą ciepłą wodę. Jednak przy temperaturze panującej na zewnątrz, zimna woda była jak najbardziej wskazana, tak więc złość szybko przeszła. Najważniejsze, że w ogóle była woda, jakakolwiek. Przyszedł czas na sen, przynajmniej tak mi się wydawało. Ponieważ mój namiot nie był jeszcze rozłożony, a jakoś nie chciało mi się go w tamtej chwili rozkładać, wbiłam się do namiotu któregoś z chłopaków. Nikt nie protestował, więc czym ja się będę przejmować. Próbowałam zasnąć, jednak jak można się domyślić, spać nie spałam. Co chwilę ktoś się kręcił, chłopaki co kilka minut musieli coś z namiotu wyciągnąć. Tak więc stwierdziłam, że nie ma to większego sensu. Poza tym byłam tak zmęczona, że nie wiem czy w ogóle bym zasnęła. Poszłam przejść się po biwaku, praca wre, tradycyjnie każdy ma zajęcie, mechanicy nie mają chwili przerwy wszyscy pracują przy motocyklach, samochodach. Zawodnicy przygotowują cały sprzęt do startu. Jakoś koło godziny 19, Vadim skończył gotowanie, częstował wszystkich jak leciało. A ponieważ jego dzieło było wyjątkowo smaczne, zebrała się spora grupka chętnych do spróbowania. Do końca nie wiem co to było. Pełno warzyw, mięso i sporo przypraw, coś na wzór bardzo gęstej zupy, zaznaczę że przepysznej. A to wszystko gotowane na prawdziwym ognisku rozpalonym z prawdziwego syberyjskiego drewna. Dacie wiarę, syberyjskie drewno w Argentynie? To zasługa temu Kamaz. Rosjanie byli przygotowani do Dakaru perfekcyjnie i to pod każdym względem. Nikt nie miał takiego zaopatrzenia jak oni. Po posiłku Vadima, przenieśliśmy się na stołówkę, tam dołączyło do nas parę osób. Siedzieliśmy chyba ze dwie godzinki, niestety coraz bardziej niewybredne żarty kolegów pod moim adresem zmusiły mnie do tego abym przeniosła się gdzie indziej, tak więc poszłam pomagać Krzyśkowi. Po raz kolejny wlepiałam się w road booka, w końcu miałam kilkudniową przerwę, trzeba było nadrobić zaległości. Podziwiam zawodników, jak można jechać motocyklem patrzeć na road booka i na drogę. Dla mnie to wyczyn. Jakoś po północy idziemy spać, wreszcie zrobiło się dużo chłodniej.

16 stycznia…

Kolejnego dnia jedzie z nami Vadim, ponieważ odpadł już z rajdu, a nie chciał wracać wcześniej do Buenos, postanawiamy zabrać go ze sobą. Niestety nie wstaje na czas i nie udaje nam się wyjechać przed zawodnikami. Wściekła idę do samochodu, przed wyjazdem z biwaku trafiam na Krzyśka a potem na Juana Pedrero w Hiszpanii. Witam się z nim i życzę mu powodzenia, zwróciłam na niego uwagę już wcześniej, wysoki, przystojny, jednak jakoś nie miałam odwagi wcześniej z nim porozmawiać. Jeszcze wszystko przede mną…. Tego dnia niestety nie docieramy na odcinek specjalny. Nie da się ukryć, że jestem zła przede wszystkim na Vadima bo nie tak to miało wyglądać. No trudno. Jedziemy do Cordoby, drogą numer 60, nasza podróż trwa praktycznie w nieskończoność bo Vadim co chwilę chce się gdzieś zatrzymać. Wpadł na pomysł, że będzie robił szaszłyki. Normalnie nie mam siły do tego człowieka. Najpierw kupujemy jakieś druciki, potem pamiątki z regionu. No dobrze ja też coś kupiłam, żeby nie było, że tylko Vadim dał się namówić na poncho. Kupiłam lasso na jednym z przydrożnych straganów, nie wiem jak je jeszcze przewiozę do Polski, ale będzie to na pewno ciekawy prezent dla mojego taty, który hoduje konie. A dla mamy i babci chusty z wełny lamy, w sam raz na długie polskie zimowe wieczory. Po długiej i męczącej z powodu niesamowitego upału podróży dojeżdżamy do Cordoby. Jednak zanim pojechaliśmy na biwak, wybieramy się na zakupy. Bo nasz sympatyczny Kazach wymyślił sobie na obiad baraninę. Zaznaczę, że była godzina 14 a to pora siesty w Argentynie. A jak wiadomo siesta to rzecz święta i od godziny 13 –tej do 18- tej wszystko jest pozamykane, Dopiero po zmierzchu życie wraca do normy. No cóż moje tłumaczenia poszły na marne, a Vadim po dwóch godzinach poszukiwań i przejechaniu całego miasta wzdłuż i wszerz znalazł otwarty sklep. Kupił całego barana, poprosił o jego pocięcie, dokupił warzyw, sosów, przypraw itd. Zabrakło mu oczywiście pieniędzy i ostatecznie zrobiliśmy wspólnie zakupy. Ja miałam serdecznie dość. Zapakowaliśmy wszystko do samochodu i Vadim oczywiście nagle zaginął!  Po kilku minutach wraca z uśmiechem od ucha do ucha i trzeba kubkami lodów, rozbawił mnie tym niesamowicie. W końcu możemy pojechać na biwak, niestety pozostał jeden problem, razem z Antkiem nie mieliśmy opasek na rękę, bo Krzysztof zapomniał odebrać je dzień wcześniej. Przez to nie mogliśmy wjechać na biwak. Ale że Polak potrafi i Polka też, to wymyśliliśmy sposób na kontuzjowanego Vadima. Zabandażowaliśmy mu rękę, że niby ma złamaną i podjęliśmy próbę. Nie uwierzycie, ale udało się! Fakt dostaliśmy eskortę dwóch żandarmów na quadach, ale jak już otrzymaliśmy wejściówki to się od nas odczepili. Poszło łatwiej niż się tego spodziewałam. Dojechaliśmy dużo wcześniej niż zawodnicy a ponieważ był niemiłosierny upał poszłam wziąć kąpiel. Niestety okazało się, że nie ma wody, tak więc przynajmniej w tamtej chwili obeszłam się smakiem. Spotkałam kilku znajomych i poszliśmy na spacer. W międzyczasie czasie przyjechał Krzysiek, po nim kompletnie nie widać zmęczenia tym rajdem, nie wiem jak on to robi. Pokręciłam się jeszcze trochę po bazie i podjęłam drugą próbę prysznicową. Tym razem woda była i wielu chętnych a że nie chciało mi się czekać aż panowie się wykąpią to wbiłam się pod jedyny  wolny prysznic. Woda była i to nawet nie taka zimna, szok chyba pierwszy raz od dwóch tygodni. Wszystko było pięknie do momentu w którym po  jakiś dziesięciu minutach się skończyła. Nie ma to jak cudowny dzień! Stałam z szamponem we włosach i wlepiałam się w kran z którego nic nie leciało. Stojący obok mnie Brazylijczyk, postanowił dowiedzieć się ile potrwa przerwa w dostawie. Powiedzieli, że mniej więcej kwadrans, no dobrze ale mniej czy więcej? Nie pozostało nic innego jak czekać, aż znowu popłynie. Nigdy wcześniej nie byłam w podobnie zabawnej sytuacji, nie wiedziałam, co mam za bardzo zrobić. Z ratunkiem przyszedł sąsiad, który zaczął rozmowę. Po chwili wyglądało to tak jakbyśmy siedzieli sobie w knajpie i rozmawiali przy kawie a nie stali pod prysznicem. Rodolpho, Brazylijczyk śmiał się, że wreszcie będzie miał o czym opowiadać po Dakarze, bo do tej pory było dość nudnawo. Po kilku minutach woda znów poleciała i udało mi się dokończyć kąpiel. I właśnie w taki sposób, czasami brak wody pod prysznicem pomaga zawierać nowe, interesujące znajomości. Moja znajomość z sympatycznym Brazylijczykiem przetrwała do dnia dzisiejszego, nadal utrzymujemy ze sobą kontakt.

17 stycznia…

Kolejnego dnia zawodnicy wyruszali o 4 nad ranem, my wyjechaliśmy o 2. Spałam jakąś godzinę, jeżeli w ogóle można to było nazwać spaniem. Było zimno, ciemno i beznadziejnie do tego nie mogłam złożyć namiotu, a na koniec zgubiłam telefon komórkowy. Który, mimo wielu poszukiwań się nie znalazł, nie mam pojęcia co się z nim stało! Nie ma to jak fantastyczne zakończenie, udanego Dakaru. Gorzej być już chyba nie mogło, byłam wściekła na siebie… No ale nic, żeby zdążyć na metę musieliśmy już jechać. Ponownie zabrał się z nami Vadim, tym razem się nie spóźnił, pewnie dlatego, że w ogóle nie spał. Jechaliśmy w kierunku Buenos Aires, meta była zlokalizowana kilka kilometrów przed miastem Rosario. Od samego rana było potwornie gorąco, do tego zaczęło dawać o sobie znać ogromne zmęczenie. Dotarliśmy do mety bez żadnych problemów, mimo iż była zlokalizowana z dala od głównej trasy. Doszliśmy do miejsca w którym przejeżdżali zawodnicy. Ponieważ był to ostatni etap, zatrzymywaliśmy zawodników i robiłam sobie z każdym po kolei zdjęcia. Udało się zatrzymać, Jacka Czachora, Kubę Przygońskiego, Rafała Sonika, Mirjam Pol, Jurgena, Rodolpho, Juana Garcia Pedrero, zawodnika z Hiszpanii i wielu wielu innych, praktycznie wszystkich, których miałam okazję poznać przez te dwa tygodnie, oczywiście Krzyśka a na sam koniec Krzysztofa Hołowczyca. Udało się nam w fajny sposób zakończyć cały rajd i to jeszcze na odcinku, zanim wrócili do Buenos Aires. Należały się im zasłużone gratulacje, było widać po nich zmęczenie, ale i radość z dojechania do mety. Bo każdy kto, ukończył ten rajd odniósł spory sukces. Kiedy czekaliśmy na zawodników, poznaliśmy przesympatyczną parę Argentyńczyków. Alejandra bardzo dobrze mówiła po angielsku, więc była szansa na dłuższą rozmowę. Jakoś szybko się z nami zaprzyjaźnili, częstowali nas m.in. „yerba mate”[3] tradycyjnym napojem argentyńskim, potem zaprosili na zimną wodę, która w tamtym momencie była zbawieniem i gotowaną kukurydzę. Chcieli jak najwięcej dowiedzieć się o Polsce, a ja miałam okazję podpytać się o niektóre zwyczaje panujące w ich kraju. Dowiedziałam się m.in. że yerbę wszyscy piją z jednej mate, którą podaje się, zachowując kontakt wzrokowy, zawsze ze słomką zwróconą do osoby, której jest ona wręczana. Nie wolno jej przekręcać oraz nie dziękujemy po otrzymaniu mate gdyż powiedzenie „Gracias” w tym przypadku oznacza, że już więcej nie chcecie i przy następnej kolejce zostaniecie pominięci. Oczywiście potwierdziła mi, że siesta jest obowiązkowa i jest rzeczą świętą w Argentynie. A buziaki na przywitanie są czymś normalnym i naturalnym  w tym kraju i nikogo nie powinno to dziwić, że nawet obce sobie osoby się tak witają w tym mężczyźni. Porozmawiałyśmy również o tangu, które tak bardzo mnie fascynuje.  Tak nam się miło rozmawiało, że spędziliśmy z nimi kilka godzin. Czekaliśmy jeszcze na jadące ciężarówki, kiedy na mecie pojawiły się ekipy Kamaza, zabraliśmy Vadima i pojechaliśmy do Buenos Aires. Mieliśmy przed sobą około 400km drogi. Ale już z powrotem czas jakoś szybko płynie. Zanim się obejrzeliśmy, rajd się skończył a my byliśmy ponownie w „boskim Buenos”. Nie będę ukrywać, ze byłam już zmęczona, ale z drugiej strony żałowałam, że to już naprawdę koniec. Pozostała już tylko niedzielna parada w mieście, nagrodzenie zwycięzców i powrót do domu. A no i jeszcze po drodze oblewanie sukcesu polskich zawodników. Jakub Przygoński, w swoim debiucie miejsce -11, Jacek Czachor – 20, ukończył Dakar po raz 9 w karierze, debiutujący Krzysiek Jarmuż – 22, chyba nawet nie marzył o takim miejscu. Rafał Sonik nr 3 na quadzie no i Krzysztof Hołowczyc na 5 pozycji. Jeden z najbardziej udanych rajdów dla Polaków. Każdy z nich podkreślał, że za rok wraca na trasy Dakaru. Gdzie, jeszcze do końca nie wiadomo, ale prawdopodobnie ponownie w Argentynie i Chile.

To co zobaczyłam, pozwoliło mi się przekonać o tym, że ten rajd nie na darmo jest uznawany za najtrudniejszy na świecie. Świadczy o tym chociażby liczba zawodników, którzy go ukończyli. Na 230 motocyklistów dojechało 113. Dla Terriego Pascala, nieszczęśliwy upadek okazał się tragicznym w skutkach. Francuz zmarł a za przyczynę śmierci motocyklisty podano obrzęk płuc, który doprowadził do zatrzymania pracy serca. Bardzo doświadczeni zawodnicy tacy jak Stephan Peterhansel (Mitsubishi Lancer), Luc Alphand (Mitsubishi Lancer), Nasser Al-Attiyah (BMW), Carlos Sainz (VW Touareg) czy Francisco Lopez, nie dojechali do mety. Nie da się tego wszystkiego zaobserwować w telewizji. Bo tam nie zawsze widzi się zawodników tuż po dojechaniu do mety. Nie widzi się ich twarzy, zmęczenia, bólu. Ciężko wyobrazić sobie ile pracy i wysiłku kosztuje ich każdy kolejny etap, każdy następny start. A z każdym kolejnym dniem jest coraz gorzej i coraz trudniej.

Życzę każdemu, kto kocha ten sport, aby choć raz mógł przekonać się na własne oczy czym jest Dakar i przeżyć taką podróż. Przejechałam ponad 10 tyś km, byłam na 10 z 14 odcinków Rajdu Dakar. Poznałam fantastycznych ludzi, często moich idoli, których do tej pory podziwiałam tylko ze szklanego ekranu. Okazuje się, że są tacy sami jak ja. No może trochę lepiej jeżdżą motocyklem… Dla mnie każdy z nich jest bohaterem, niezależnie od tego czy dojechał do mety czy też odpadł. Bo dla tych ludzi jazda motocyklem jest pasją, bez niej nie byliby w stanie tego robić. Oczywiście idą też za tym ogromne pieniądze, no ale to w dzisiejszym świecie normalne i nie powinno to nikogo dziwić. Podczas rajdu przekonałam się, że potrafimy przystosować się do wszystkiego w zależności od tego w jakich warunkach przychodzi nam funkcjonować. Prawda jest taka, że po raz pierwszy w życiu spałam w namiocie, wcześniej moje wakacje to były dwutygodniowe pobyty w dobrych hotelach. Nie przeszkadzał mi brak pryszniców, bo nawet z tym można sobie poradzić. Przestałam przejmować się tym czy ktoś zobaczy mnie bez makijażu i czy mam brudne stopy, bo w tamtych warunkach, nogi musiałabym myć co pięć minut. Są to banalne rzeczy, a jednak. Nauczyłam się, że czasem warto ruszyć w nieznane i poddać się temu co przynosi nam dana chwila, bo może się okazać że ta chwila może zmienić twoje życie i twoją wizję rzeczywistości. Wiem, że te dwa tygodnie spędzone w naprawdę ekstremalnych warunkach, pozwoliły mi lepiej poznać siebie i przekonać się co do tego, że w życiu ogromnie ważne jest to aby mieć pasję, która napędza cię i pozawala ci na to aby codziennie realizować kolejne założenia i osiągać nowe cele. Skłamałabym, gdybym napisała, że przez wszystkie te dni było cudownie, idealnie i codziennie wstawałam z uśmiechem na twarzy. Nie, tak nie było, były dni dzięki którym czułam, że moje życie jest wspaniałe i dziękuję za to co mam. Ale były też dni, podczas których najchętniej schowałabym się gdzieś i nie ruszała się z miejsca. Były kłótnie i sprzeczki, dobre i złe chwile. Ale to nie aż takie ważne gdyż te kiepskie momenty nie przysłoniły faktu, że była to przygoda mojego życia. Wiem jedno ani najcudowniejszego ani najgorszego dnia z tego rajdu nie zamieniłabym na żadne bogactwo tego świata. Bo codziennie uczyłam się czegoś nowego, zarówno o świecie, ludziach jak i o sobie samej. Na pewno, dzięki tej podróży jestem silniejsza i bardziej pewna siebie. Nie mam problemów z nawiązywaniem kontaktów i wiem, że uśmiechem i dobrym słowem można wiele zdziałać. Poczułam się dowartościowana i to przez zupełnie obcych ludzi. Nie da się ukryć, że dla nas jest to również miejsce w którym czujemy się wyjątkowo, chyba przez całe życie nie usłyszałam tylu komplementów i miłych słów, co przez te dwa tygodnie. Tak to jest plus i to duży. Podróż ta nie tylko była niesamowitym doświadczeniem i wspaniałą przygodą, ale przede wszystkim wielką lekcją pokory i nauką życia. Podobnie jak większość zawodników ja wracam też na Dakar za rok choć na razie wciąż jako kibic.

Rajd Dakar 2009 podsumowanie:

Trzydziesta edycja rajdu Dakar odbyła się w dniach od 3 stycznia do 17 stycznia 2009 roku i liczyła czternaście etapów ze startem i metą w Buenos Aires. W rajdzie wystartowało 217 motocykli, 25 quadów, 177 samochodów i 81 ciężarówek. Trasa liczyła 10179 km w tym 5591 km odcinków specjalnych.

Wyniki Polaków

Motocykle:

  1. 1. Marc Coma ESP
  2. 2. Cyril Despres FRA
  3. 3. David Fretigne FRA

……

11. Jakub Przygoński POL

20. Jacek Czachor POL

22. Krzysztof Jarmuż POL

Marek Dąbrowski, czwarty polski motocyklista wycofał się po piątym etapie z powodu odnowionej kontuzji barku.

Rajd ukończyło 113 motocyklistów z 217.

Quady:

  1. Joseph Machacek CZE
  2. Marcos Patronelli ARG
  3. Rafał Sonik POL

Rajd ukończyło 13 z 25 quadowców.

Samochody:

  1. Ginhiel de Villiers RSA
  2. Mark Miller USA
  3. Robby Gordon USA

…..

5.Krzysztof Hołowczyc POL

Aleksander Sachanbiński odpada z rywalizacji podczas drugiego etapu rajdu.

Rajd ukończyło 90 z 177 ekip.

Ciężarówki:

  1. Firdeus Kabirow RUS
  2. Władimir Czagin RUS
  3. Gerard de Rooy NED

Grzegorz Baran odpada z rywalizacji podczas dziesiątego etapu. Rajd ukończyło 52 z 81 startujących.


[1] Ptasznik chilijski (Grammostola cala ) Ptasznik ten zamieszkuje m.in. górzyste tereny Chile, Argentyny, Boliwii. Jako schronienia używa przestrzeni między kamieniami, zmusza go do tego typ terenu na jakim się przemieszcza, znajdowane osobniki zazwyczaj nie zakopywały się z tego powodu, aczkolwiek w warunkach hodowlanych bardzo często zdarzają się osobniki lubiące przekopywać swoje terraria.

[2] Stéphane Peterhansel (ur. 6 sierpnia 1965 w Échenoz-la-Méline) – francuski motocyklista i kierowca rajdowy specjalizujący się w rajdach terenowych. Sześciokrotny zwycięzca Rajdu Dakar w kategorii motocykli oraz pięciokrotny w kategorii samochodów.

[3] Yerba mate, mate (mate), także znany jako chimarrão to wysuszone, zmielone liście ostrokrzewu paragwajskiego, niekiedy również świeże, przygotowane do robienia naparu popularnego głównie w krajach Ameryki Południowej (Argentynie, Paragwaju, Urugwaju, Brazylii. Nazwa yerba mate, wymyślona została najprawdopodobniej przez jezuitów, pochodzi od przekształconego łacińskiego słowa herba – ziele i mati co w języku keczua oznacza tykwę, w której parzy się ziele.

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze