Na dwóch kołach wokół Sardynii – relacja Łobuziary

Motocyklowy trip wokół Sardynii, czemu nie? Objechanie włoskiej wyspy na dwóch kołach, samym wybrzeżem w tydzień - wydawało się planem realnym do zrealizowania. A marzenie pokonania tych niesamowitych serpentyn z widokami zapierającymi dech w piersiach - było na wyciągnięcie ręki. Więc, skoro marzenia należy spełniać to... lecimy na ten epicki trip!

Wyprawa na Sardynię wyszła bardzo spontanicznie. Rok wcześniej miałam okazję pojeździć jej drogami jako „plecak” na motocyklu. Tym razem opcja była znacznie bardziej kusząca. Za kierownicą dwóch kółek, przez całe siedem dni i plan objazdu całej wyspy wybrzeżem. Znalazło się kilku szaleńców o tym samym pomyśle, a więc nie trzeba było długo czekać, aby zakupić bilety lotnicze z Krakowa do Cagliari i zabukować maszyny na miejscu. Termin wybrany na wrzesień, bo rok temu mieszkańcy Sardynii poradzili, aby wrócić na nią właśnie na jesień. Podobno jest wówczas najpiękniej. 

25 września pełni pozytywnego nastawienia w deszczowej aurze w Polsce ruszyliśmy na lotnisko. Spakowani w niewiele rzeczy, ciesząc się, że pogoda na włoskiej wyspie zanosiła się na „plażową”, o późno wieczornej godzinie wylądowaliśmy w Cagliari. Nie udało się usiedzieć na miejscu i jeszcze wieczorem zrobiliśmy jakieś 7 kilometrów pieszo, aby zobaczyć najsłynniejsze Poetto. Kolejnego dnia o poranku pojechaliśmy odebrać motocykle do znajomej już wypożyczalni – CarBustec. Miło było spotkać ponownie tych życzliwych ludzi, którzy jak zwykle przyjęli nas ciepło i zasypali wieloma poradami odnośnie naszej podróży. A więc 3..2..1.. startujemy z wyprawą!

Wyjechaliśmy z Cagliari na wschód, drogą wzdłuż wybrzeża, ale… oczywiście musiały pojawić się pierwsze przygody – maszyny zaczęły nam lekko odmawiać posłuszeństwa. Jednak będąc w kontakcie z wypożyczalnią, bardzo szybko rozwiązaliśmy problemy. Nie zmieniło to faktu, że patrząc na te „znaki na niebie” – dojechaliśmy do Costa Rei i uznaliśmy, że na dziś wystarczy, aby nie wydarzyło się przypadkiem już nic złego. Wybraliśmy się na plażę, lecz po tej stronie o zachodzie Słońca można jedynie pomarzyć. A więc? Warto wstać o 6.00 rano i zobaczyć jego wschód. Tak właśnie rozpoczęliśmy kolejny dzień. Potem śniadanko, mycie zębów i na dwa koła. Następnym przystankiem było urocze miasteczko Tortoli (zakochałam się w nim już rok wcześniej) oraz wyjątkowy półwysep Arbatax. Dlaczego wyjątkowy? Przez krajobraz wzbogacony o niesamowite czerwone skały, piękny klif i dźwięk fal uderzających o kamienie.

Dobrze było ponownie zobaczyć to miejsce. Skosztowaliśmy włoskiej kawy i ruszyliśmy dalej. Do Cala Liberotto, gdzie czekał na nas kolejny nocleg. Tym samym przejechaliśmy już ponad połowę wschodniego wybrzeża. Nie dało się dotrzeć do wszystkich pięknych, polecanych przez wszelkie przewodniki – miejsc, gdyż zwyczajnie zabrakło by nam czasu na zrealizowanie planu objazdu wyspy. Drogi wschodniego wybrzeża powodują uśmiech z radości w kasku. Kręte, szerokie, piękne winkle a do tego widoki, które trudno opisać słowami. Dzika Sardynia, góry, wybrzeże i ty – na dwóch kołach. Potrzeba czegoś więcej do szczęścia? W małych zajazdach po drodze FoodTrucki z kawą i przekąskami a z głośników muzyka, która w moment porywała do tańca. Temperatura 30 stopni nie pozwalała jeździć w pełnym motocyklowym stroju, a z resztą na własną odpowiedzialność chciało się złapać nieco promieni słońca. 

Kolejnego dnia z Cala Liberotto wyruszyliśmy już na północ, omijając Olbię, dotarliśmy do Santa Teresy – półwysep na północy Sardynii. Piękne miasteczko z widokiem na Korsykę, która była niemalże na wyciągnięcie ręki. A kusi również zdobycie tej francuskiej wyspy, bo przecież też słynie z wyjątkowych dróg dla motocyklistów. Po małym incydencie z kelnerem w restauracji, który zupełnie (o dziwo) nie wiedział czym jest „espresso” ruszyliśmy do Isola Rossa na północy, gdzie czekało na nas dla mnie wymarzone miejsce. Motocykle pod drzwiami domku, z którego wychodząc patrzyło się na plażę, morze, pływające łódki i zachód Słońca. Istna bajka. Wystarczyło przejść kilka schodków, aby być na plaży i szukać kolejnych pamiątkowych muszelek, a do tego zjedzona pizza na wynos właśnie tam, smakowała jak nigdzie indziej. 

Następny dzień szykował nam wiele atrakcji, o których nie mieliśmy pojęcia. Dotarliśmy najpierw do Groty Neptuna tuż na północno-zachodnim półwyspie – drogą, która prowadziła zapierającymi dech winklami na dość wysokie wzniesienie. A potem do przejścia zaledwie setki schodków, aby zwiedzić to wyjątkowe miejsce. Tak, kondycja zerowa. Później zachodnim wybrzeżem, przez Alghero, cudownymi drogami, dotarliśmy do Arborea. Z maleńkim opóźnieniem…, bo jeden motocyklista zgubił się nam po drodze. Następnego dnia dotarliśmy na malutką wysepkę na południowym-zachodzie Sardynii. Można na nią normalnie dojechać, dzięki istniejącemu mostowi, łączącego właśnie Sant’Antioco z resztą wyspy. I tam mieliśmy zabawić dwa dni, aby dotrzeć na baseny skalne i nieco w końcu odpocząć, bo koniec wyjazdu tuż tuż. Jakim zdziwieniem obdarzyli nas mieszkańcy, którzy obserwowali naszą konsumpcję „pseudo” obiadu, czyli parówek i bułek, na ławce przy porcie, ponieważ o godzinie 15.00 nie zjecie nigdzie posiłku – Włosi mają przecież siestę. A my umieraliśmy z głodu.

Całe szczęście, że niewielki supermarket siesty nie miał. Przedostatniego dnia objechaliśmy Sant’Antioco, przy okazji plażując, kąpiąc się, a na koniec dnia znaleźliśmy sposób na siestę – zorganizowaliśmy zakupy i samodzielnie zrobiliśmy dobrego polskiego grilla. W dzień powrotu do kraju, gdy lot mieliśmy dopiero o godzinie 20.00, dojechaliśmy do Cagliari, gdzie jeszcze udało się kupić kilka pamiątek i prezentów, pospacerować, oddać maszyny i z przesympatycznym taksówkarzem udać się na smutny powrót na lotnisko. Nieco zmęczeni, ale bardzo usatysfakcjonowani.

W skrócie? Sardynia jako wyspa jest niesamowita. Krajobrazy wyjątkowe, drogi, dzięki którym chce się jechać więcej i więcej, czując ciągły niedosyt. Wielokrotnie oczy uśmiechały się, a w kaskach piszczało się z radości. Tubylcy przeróżni. Niektórzy charyzmatyczni i przesympatyczni, pomocni i zupełnie normalni. Inni? Zupełnie na odwrót. W wielu miejscach widać, że nie dbają o swoją wyspę, bo niestety w miastach i nie tylko widać ich bałaganiarstwo. Baterie naładowane na kolejne miesiące, a w głowie już plany następnej wyprawy na dwóch kółkach. Ale gdzie? To się okaże!

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze