Motocyklowa wyprawa do Portugalii

Sobota, 10.07.2004

Według planu mieliśmy wyruszyć w sobotę rano. Jednak Tomek przez całą noc składał motocykl, a rano się okazało, że pompka paliwowa  nie działa.

Zaczęło się gorączkowe szukanie pompki. Udało się załatwić podciśnieniową od Jakuba, ale założenie jej wymagało kilku przeróbek i wizyty u tokarza. A na miejscu okazało się, że znajomy ma dobrą pompkę do Hondy w garażu. Tak więc wieczorem założona była właściwa pompka, a podciśnieniowa z kompletem do montażu zapakowana w sakwie.

 

Niedziela, 11.07.2004

Ruszamy około 10. Pierwsze 80 km mija bez problemu. Po przekroczeniu granicy Tomka motocykl zaczyna się buntować. W końcu odpala i jedziemy. W połowie drogi do Brna powtórka z rozrywki. Przed Brnem zaczyna lać. Zakładamy przeciwdeszczówki i jedziemy dalej. Z krótkimi przerwami deszcz towarzyszy nam przez całe Czechy. Mijamy Pragę. Kolejne problemy z VFR-ką pieszczotliwie nazwaną Pszczółką. Tomek dochodzi do wniosku, że pompka ma problemy z zaciąganiem, gdy jest mało benzyny. Za Pilznem mijamy granicę. Czechy  żegnają nas piękną tęczą, której oba końce widzimy na tle lasu. Hura! Wiem, gdzie się kończy tęcza.

Kierujemy się na Norynbergę, docieramy do autostrady i pędzimy. Oczywiście deszcz nam towarzyszy. Po 22 zaczynamy się rozglądać za spaniem. Jesteśmy zziębnięci i zmęczeni. Zjeżdżamy z autostrady i znajdujemy pensjonat w Aich. Namiot można rozbić za darmo, a za pokój ze śniadaniem musimy zapłacić 46 euro. Temperatura i deszcz przekonują nas do luksusu. I dobrze. Błyskawicznie zasypiamy. Przejechaliśmy 920 km.

 

Poniedziałek, 12.07.2004

Pobudka o 7.00 i wymiana pompki na podciśnieniową. Śniadanie i o 9 wyjeżdżamy. Tomek zdecydowanie chwali zmianę pompki. Deszcz szybko sobie przypomina, że powinien nam towarzyszyć. Niestety nadal są drobne problemy z VFR-ką. Na szczęście już nie gaśnie.

Dojeżdżamy do Francji i w Mulhouse i bezpłatnymi drogami przez Belford, Besancon i Chalon sur Saone jedziemy w stronę Vichy.

Tomek wymyśla, że problemem mogą być świece. Ponieważ jest już późno rozglądamy się za noclegiem. Wjeżdżamy na podwórze gospodarstwa zapytać się o kemping, a miły gospodarz oferuje nam miejsce w stodole, bo pada. Korzystamy z radością. Motocykle też się mieszczą i odpoczywają po 770 km.

 

Wtorek, 13.07.2004

Ranek budzi nas słoneczny. Wskakujemy na motorki i jedziemy szukać salonu Hondy w Vichy. Udało nam się trafić, ale salon jest zamknięty. na szczęście przemiła Francuska na Virago 535 rozumie, że szukamy „bugies”  i prowadzi nas do salonu Suzuki. Tam kupujemy świece i wymieniamy je. Ruszamy dalej. Przejeżdżamy przez Clermont-Ferrand, Tulle, Bergerac, Mont de Marsan i górskimi drogami jedziemy w stronę Bayonne …. Pszczółka sprawuje się dobrze, tylko czasami coś ją jeszcze blokuje. W domu trzeba będzie sprawdzić gaźniki.

Chmury sobie o nas przypomniały, ale na szczęście już nie pada. Wieczorem docieramy w okolice Bayonne i szukamy noclegu Znajdujemy pole namiotowe z zamkniętą recepcją w Labenne nad oceanem. Jednak na nasze zdecydowane wtargnięcie strażnik znajduje recepcjonistkę i legalnie rozkładamy namiot – za 20,10 euro. Tego dnia przejechaliśmy 663 km, a od początku wyprawy 2335.

 

 

 

Środa, 14.07.2004

Po śniadanku podjeżdżamy nad ocean, robimy zdjęcie i w drogę. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy do Hiszpanii w miejscowości …… HUUURA! Okolice San Sebastian są górzyste, ale drogi są dobre, a widoki malownicze. Pędzimy w stronę Burgos, robiąc przerwę drugo-śniadaniową w Villabona. W Burgos przerwa na zwiedzanie katedry.

I znowu bezpłatną autostradą mkniemy do Salamanki. Tam dłuższ przerwa na zwiedzanie i kolejne zdjęcia.

No i kierunek Portugalia.

Pszczółka przypomina nam, że jedzie z nami i przepala żarówkę  w tylnej lampie. Zjeżdżamy więc na stację w miejscowości Sancti Spiritus i malutka rozbiórka tylnej owiewki. Żarówka wymieniona i można jechać dalej. Jest już 22 wjeżdżamy więc do Cidudad Rodrigo i tam znajdujemy miły kemping – 14.20 euro od osoby – dla obsługi godzina nie jest problemem. Przed snem jeszcze krótki spacerek, rzut oka na podświetlone mury obronne twierdzy i zasypiamy. Tego dnia przejechaliśmy 685 km.

 

Czwartek, 15.07.2004

Tomek po śniadaniu pucuje Pszczółkę, pakujemy rzeczy i podjeżdżamy do centrum miasteczka. Kamienne mury i budynki robią wrażenie. Ale czas nas goni, słońce przypieka (nareszcie), a Portugalia czeka.

Wjeżdżamy koło 13, czyli w południe czasu lokalnego. Na liczniku od domu już 3041 km. Hura.

Nad drogą wita nas transparent „Welcome to the stadium of Europe” – to pozostałości zakończonych mistrzostw Europy w piłce nożnej. Po drodze mamy niespodziewany postój, policja wstrzymuje ruch. Nagle słyszymy bum, a nad drogą pojawia się chmura kurzu – wysadzano skały, bo zbytnio wisiały nad drogą. Po 20 minutach jedziemy dalej. W miasteczku St.Comba Dao zauważamy stację z karcherem. Robimy więc przerwę, jemy obiadek, a motorki w tym czasie stygną. o obiedzie Tomek myje Shadowkę, której było przykro, że Pszczółka jest czysta, a ona nie. Ruszamy ze stacji, oba motorki są śliczne i błyszczące. W Shadowce zaczęła  nawet świecić lampka z podświetlenia tablicy. Może ona faktycznie była trochę zaniedbana?

Kierunek Las Bucos. Najsłynniejszy las w Portugalii – to tam Napoleon poniósł pierwszą porażkę.

Trochę wyboistą drogą wspinamy się na szczyt wzgórza z punktem widokowym. Dookoła zieleń, zupełnie inny krajobraz niż w spalonej słońcem Hiszpanii.

Robimy zdjęcia i dalej do Combrii. Miasto zwiedzamy z siodełek motocykli. Sympatyczny kierowca pilotuje nas w stronę centrum. Zatrzymujemy się u stóp schodów – dużo ich …. wspinamy się, żeby zobaczyć z bliska te wszystkie cuda i na górze okazuje się, że jest tam tylko placyk …. no cóż u podnóża schodów jemy kolacyjkę i podziwiamy kwitnące drzewa.

Ruszamy w stronę Lerii. Już z daleka widać zamek położony ponad miastem. Późne popołudnie, życie toczy się leniwie, spacerowicze …. aż nie chce się ruszać

Kolejny punkt programu to klasztor w Bathalem. Jedziemy drogą … i nagle wyłania się przed nami zza zakrętu oszałamiająca budowla. Podjeżdżamy i z bliska robimy zdjęcia. Jest już około dwudziestej a do Faro kawał drogi.

Pomimo więc, że do Fatimy zostało nam tylko 20 km postanawiamy zostawić sobie zwiedzanie na następny raz. Po drodze jest za to zamek Porto de Mos – jest już za późno, żeby zwiedzać, ale zdjęcie i obejrzenie mozaiki naprzeciw zamku jeszcze nam się udaje.

Dostajemy smsa od Eddiego, czy jesteśmy już blisko … no cóż zostało tylko 350 km. Ruszamy więc dalej. Docieramy do autostrady i dojeżdżamy do Santarem płacimy po 1,50 euro. Cena jest przystępna, drogi krajowe zatłoczone decydujemy się więc jechać na wybrzeże autostradą. Jest pusto. Droga mija nam błyskawicznie. Przy bramkach miny nam rzedną, bo podsumowali nas na 15 euro od motocykla … co robić. Sms od Ediego z pytaniem gdzie jesteśmy i prosimy, żeby chłodził już piwo. Ostatnie 40 km i podjeżdżamy do bramy. Jest po 2 w nocy, a ruch jak w dzień. Ciągle ktoś podjeżdża. Zaraz podbiega do nas Steven, woła Eddiego i Petera. Kupuję bilety, wypijamy po zimnym piwku i wjeżdżamy na zlotowisko. Rozbijamy namiot, trochę jeszcze rozmawiamy po czym padamy. Tego dnia przejechaliśmy 680 km, a od początku wyprawy 3700. Uff.

 

Piątek, 16.07.2004

 

Wstajemy i poznajemy resztę ekipy, tzn. Sally – dziewczynę Petera, Maggie i Dava oraz Helen i Doga. Piątek to czas na zwiedzanie terenu zlotu, zakupy w supermarkecie i łapanie słońca na plaży.

 

Motocykli i ludzi wszędzie mnóstwo. Odpoczywamy po podróży. Wieczorem koncert, piwo.

 

Sobota , 17.07.2004

Od rana Tomek pucuje motocykl, żeby wjechać na wystawę. Podjeżdżamy do miejsca, gdzie „selekcjonerzy” wybierają motocykle. Moje elfiki niestety nie kwalifikują się, ale Tomek wjeżdża. Do 14 dalej pucuje motocykl, a ja zbieram muszelki i pływam w oceanie.

O 14 publiczność wchodzi podziwiać motocykle. Zaczynają też podawać tradycyjnie sardynki z grila z winem. Mniam.

Tomka motocykl budzi zainteresowanie, ale nagrody otrzymują produkcje rodzime. Spróbujemy następnym razem.

Oglądamy sobie kramiki w „wiosce handlowej” gdy przy stoisku Hell’s Angels jeden z Hellsów pyta: „Where did you buy this cap?” Chodzi mu o moją czapkę z Warki. Odpowiadam, że w domu, w Polsce. Okazuje się, że to Polak, który od dawna mieszka w Lizbonie. Rozmawiamy z nim i jego dziewczyną. Jak miło usłyszeć polski tak daleko od domu.

Obiadek zlotowy, a wieczorem tradycyjnie koncerty, piwo, rozdanie nagród. Balujemy do późna.

 

Niedziela, 18.07.2004

Wstajemy wcześnie, czyli koło dziewiątej, jemy śniadanko, które dostajemy w ramach wejściówki i Tomek jedzie motocyklem na sesję zdjęciową do hiszpańskiego czasopisma. Potem lunch i plaża. Niestety Sally musi wracać do domu – leci samolotem, a po drodze wrzuca nam kartki na lotnisku.

A wieczorem najlepsza impreza dla wytrwałych, czyli jedzenie i picie do bólu za darmo. Muzyka, tańce, totalny luz.

 

Poniedziałek, 19.07.2004

Zbieramy się wcześniej i koło dziewiątej już spakowani wyruszamy ze wszystkimi w stronę Hiszpanii. Chcemy zatankować dopiero w Hiszpanii, gdzie paliwo jest dużo tańsze. Niestety w pewnym momencie mój motocykl robi buuu i się zatrzymuje. Okazuje się, że w zbiorniku sucho. Jechałam ostatnia, więc tylko Tomek się zatrzymał. Dolewa mi benzyny od siebie i się okazuje, że u Niego też resztki. Jakoś ruszamy, wjeżdżamy do Hiszpanii i Tomka motocykl robi buu. Stoimy. Eddie dzwoni i pyta, co się dzieje. Wyjaśniamy. Zatrzymuje się koło nas motocykl. Pokazują, że jak pojedziemy tym zjazdem, to zaraz będzie stacja w Ayamante. Niestety miasteczko jest pod górkę i motocykl się zatrzymuje. Podchodzę kawałek i widzę znak – stacja 500 m. Udaje mi się złapać okazję i podjechać w obie strony. Hurra! Mamy benzynę. Tankujemy oboje do pełna. W tym czasie dojeżdża też do nas Peter z baniaczkiem. W trójkę docieramy do pozostałych. Czekają na stacji benzynowej. Okazuje się, że Helen coś ugryzło i pojechali do szpitala, dotrą do nas później.  Jeszcze tylko problemy z alarmem w Harleyu Colina i już jedziemy do Sewilli.

W Sewilli przerwa na soczek i zwiedzanie katedry oraz zamku. Stoimy w kolejce po bilety, gdy Tomek się orientuje, że nie ma kluczyków z motocykla, i że chyba zostały w stacyjce. Bieganie w upale nie należy do przyjemności, ale na szczęście motocykl i kluczyki czekają tam, gdzie je zostawiliśmy.

Odechciewa nam się już zwiedzania wnętrza katedry. Rozdzielamy się – Maggi i David jadą w stronę Toledo a my do Granady. Upał dokucza. W pewnym momencie usypiam i automatycznie przyspieszam, doganiam Tomka, ale Jego głośny wydech budzi mnie. OK. Udajemy, że jest ok. Na jednym z zakrętów coś się dzieje z moim przednim kołem, ledwo udaje mi się utrzymać motocykl. Na najbliższej stacji sprawdzamy ciśnienie – jest 1,5 atmosfery, więc dopompowujemy do 2. Ale nadal na zakrętach przy prędkości ponad 130 km nie jest tak jak być powinno.

Docieramy koło 19 do Granady, znajdujemy kemping, rozbijamy namioty. Pyszne spagettii z torebki i dołączamy do Eddiego, Petera, Colina i Stevena. Sangria, piwo i gadanie do późna. Tomek ma non stop lekcje angielskiego, ale widać olbrzymią różnicę w porównaniu z rokiem ubiegłym. Tego dnia przejeżdżamy około 500 km.

 

Wtorek, 20.07.2004

 

Pobudka, śniadanie i jedziemy zwiedzać La Alhambre – największy zamek Maurów w Europie. Brak czasu zmusza nas jedynie do pobieżnej wizyty, a powinno się na to poświęcić co najmniej dwa dni. No i ruszamy w Sierra Nevada drogą, która jest najwyżej położoną drogą w Europie. Tomek z Eddiem i Peterem ruszają na swoich sprzętach do przodu, a ja i Colin dostosowujemy prędkość do naszych dostojnych motocykli. Na górze okazuje się, że zwykły turysta może wjechać tylko na wysokość 2600 m, dalej jest Park Narodowy. Jemy lunch z widokiem na śnieg w lipcu w Hiszpanii, robimy sesję zdjęciową i wracamy w dół. Widoki zapierają dech.

Kierujemy się autostradą w stronę Madrytu. Nocleg i spotkanie z pozostałymi planujemy w Toledo. Pogoda jest nie do wytrzymania. Upał działa na mnie usypiająco. W pewnym momencie oczy mi się same zamykają, a ręka dodaje gazu, doganiam Tomka, ale na szczęście Jego głośny tłumik budzi mnie. Jedziemy dalej. Nasi Walijczycy coraz bardziej się spieszą postanawiamy się rozdzielić i spotkać dopiero w Toledo. Przy pierwszej nadarzającej się okazji odbijamy z autostrady w stronę Ciudad Real i zwykłą drogą  (430/401)jedziemy dalej. Przejeżdżamy przez senne miasteczka i docieramy do Sonesca. Krajobraz jest inny niż widziany z autostrady, nie jest taki monotonny, w pewnym momencie widzimy z daleka zameczek. Jest super. Ruszamy dalej. Dojeżdżamy do Toledo, znajdujemy kamping, rozbijamy namiot koło wszystkich i ruszamy na zwiedzanie miasteczka, Jest prześliczne. Na wzgórzu, otoczone murami, z mnóstwem kościołów.

A wieczorem pożegnalna kolacyjka w knajpie i sesja fotograficzna. I znowu około 500 km za nami.

 

Środa, 21.07.2004

Czas się rozjechać. Oni na północ a my na wschód.

Omijamy Madryt i jedziemy w stronę Zaragozy. Czujemy się jak w Stanach. Kaniony, krajobrazy pustynne no i oczywiście upał.

W Faro dostaliśmy reklamówkę kampingu w Pirenejach „przyjaznego motocyklistom” i postanawiamy tam dotrzeć. Jedziemy drogą 330 w Huesce robimy zakupy – przede wszystkim kalmary, które nam smakują i chcemy je przywieść do domu. Pireneje zachwycają. Co trochę przystanek i podziwianie krajobrazu. Droga A132 prowadząca do ANZANIGO i kempingu nie jest w najlepszym stanie ale widoki całkowicie to rekompensują.

Nareszcie! Jest kemping. Za 13 euro od osoby (motocyklisty) można przenocować, zjeść obiad i śniadanie.

Jeszcze kąpiel w basenie i zwiedzanie kempingu. Jest pomnik zbudowany przez klub na cześć ich kolegi, który zginął w wypadku, jest też i ściana płaczu.

Do obiadu siadają wszyscy przybyli tego dnia motocykliści (5 Hiszpanów, 2 Portugalczyków, 3 Francuzów i my). Dostajemy pyszne „markowe” wino. Im mniej wina tym lepiej wychodzi nam konwersacja z Francuzami. Pod koniec wieczoru dochodzimy do perfekcji w rozmowie na migi i szczątkowej znajomości francuskiego.  Gwiazd jest mnóstwo a cisza oszałamia. Przed snem mamy jeszcze spotkanie w łazience z żabką i śpimy.

Przejechaliśmy 450 km.

 

Czwartek, 22.07.2004

Tomkowi śniło się, że jeździł bez oleju w silniku, więc na dzień dobry kontrola – no i faktycznie wypadałoby dolać do obu motocykli, kończy się nam też smar do łańcucha. Jedyny sklep motocyklowy w okolicy jest w miasteczku JACA ale to dla nas po drodze, więc nie ma problemu. Akurat pod sklep podjechała VFR-ka więc możemy sobie porównać motocykl przed i po przeróbce. No no….

Ruszamy drogą 330;260;136 w stronę granicy. Asfalt dobry, zakręty zmuszają do koncentracji. Docieramy do miasteczka Eauxbones i po krótkiej przerwie ruszamy przez góry do Lurdes. Droga jest dosyć wąska, ale dobra. Mnóstwo zakrętów. Pod szczytem robimy przerwę na lunch. Na tej wysokości ( 1794 m ) nie ma już takiego upału. No i jedziemy dalej. Za jednym z zakrętów wita nas stado owiec, które właśnie drogę wybrały sobie za miejsce postoju. Dobrze, że zakręty zmuszają nas do redukcji prędkości, bo niechybnie byłaby baranina na kolację.

Lourdes rozczarowuje nas. Tłumy ludzi, sklepikarze, kramiki. Jednym słowem centrum handlu nie religii. Uciekamy.  Pogoda jest okropna, gorąco i strasznie duszno. Nie jesteśmy w stanie jechać, a oczy same się zamykają. Znajdujemy więc przyjemną łączkę i robimy przerwę na drzemkę za Tarbes. Około 17 ruszamy dalej. Przez Auch, Larrazet, Montauban i Caussade.

Minęła już 22 zaczynamy więc szukać jakiegoś kempingu. Jest. W miejscowości Caylus. Ale oczywiście brama już zamknięta na głucho. Udaje się, bo właściciel jeszcze był i otworzył bramę. Ważna informacja – kempingi we Francji czynne są do 22.00, potem zostaje nocleg na dziko.

Prysznic, kolacja i spać. Tego dnia przejechaliśmy tylko 360 km, ale za to z super widokami.

 

Piątek, 23.07.2004

Wstaję wcześnie – tzn. tak koło ósmej i jadę do miasteczka po świeżutkie croissanty. Do tego kawa i mamy typowe francuskie śniadanie.

Ruszamy dalej – chcemy dzisiaj przejechać przez Francję. Nasza trasa to: Villefranch de Rouergue; Figeac; Avrillac i bezpłatna A 75 do Clermont Ferrand.

W Vichy robimy zakupy i przerwę obiadową. Udało nam się, bo tuż przed nami było tu urwanie chmury. No i wreszcie nie jest tak parno. Ponieważ jest już popołudnie decydujemy się na autostradę i od Chalon Sur Saone do samej granicy prujemy bez przeszkód. Nie jest też bardzo drogo – po 8 euro. Warto było, bo pewnie nie wyjechalibyśmy z Francji. W Niemczech przerwa na ciepłą kolację i dalej w drogę.  Na północy (czyli tam, gdzie jedziemy) widać kolorowe błyski na niebie. Niestety Tomek mówi mi na stacji, że to nie festyn tylko burza. Miał rację. Przed Baden Baden zaczyna mżyć.

Szukamy jakiegoś noclegu. jest już po 22 i na kemping nas wpuszczą, ale motocykle muszą zostać przed bramą. Nie jest to dobry pomysł więc jedziemy dalej. W pierwszym hotelu cena 96 euro jest dla nas nie do przełknięcia, ale w drugim, w samym Baden Baden jest już lepiej – z wstępnych 79 euro dochodzimy do 59 ( i to ze śniadaniem), a ponieważ deszczyk zamienia się w ulewę nie mamy wyjścia.

Okazuje się, że pokój za 59 euro jest na trzecim piętrze bez windy …. wnosimy wszystkie graty, motocykle parkujemy pod parasolami między stolikami i padnięci zasypiamy. A za nami 990 km.

 

Sobota, 24.07.2004

Pobudka, śniadanie (mniam mniam – dobre i dużo: pełen wybór ze szwedzkiego stołu), pakowanie i w drogę. Deszcz towarzyszy nam przez cały kraj. Jedziemy znaną już trasą, czyli autostrady A5 i A6. Za Norynbergą robimy przerwę na jedzenie.

Kawałek drogi między Norynbergą a granicą czeską jest jeszcze jednopasmowa z ograniczeniem prędkości do 60 km/h. Ale co to dla nas. Zbliżamy się do kolejnej grupki samochodów. Wyprzedzam ciężarowy, a przede mną osobówka jadąca za policją. Tomek robi to samo. Udajemy, że to nie my i grzecznie się wleczemy. W końcu policja skręca. No to my myk, wyprzedzamy osobówkę i samochód z dużą przyczepą. Ups… przyczepę ciągnie kolejna policja. Pozostaje nam dodać gazu i zniknąć. Na szczęście kończy się tylko na podwyższonym poziomie adrenaliny.

Na granicy mamy przygodę z celnikiem niemieckim. Ponieważ nie zna motocykli marki ICON, pyta się co to jest. Tomek pokazuje na silnik z napisem Honda. Na to celnik: „Papiren”. No i jak sprawdzał numery na ramie to dotkną chłodniczki, która wbrew nazwie była gorąca …. nauczy się, jak traktować motocyklistów.

Podróż przez Czechy mija bez przygód. Pod Pragą robimy zakupy w markecie – wódka brzoskwiniowa, Złoty Bażant no i oczywiście orzeszki pistacjowe. Pod Brnem przerwa na ciepłą kolację – wreszcie ceny są jakieś normalne. No i około 22 docieramy do Polski. Na granicy formalności trwają chwilę i już w kraju. Ostatnie 80 km i przed północą meldujemy się w domu po przejechaniu 1200 km.

 

11 dni jazdy, trzy dni zlotu i 7700 przejechanych km. Nieźle.

 

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze