Motocykl na dachu – relacja z rajdu Joasi Modrzewskiej

"To niesamowite, ale zaczęłam tegoroczne RMF Morocco Challange dokładnie w ten sam sposób jak skończyłam poprzednie. Mój motocykl na dachu pojazdu serwisowego, a ja dzieląc kubełkowy fotel rajdówki razem z pilotką Magdą Duchanik" - relacjonuje Motocainie swój udział w radjdzie Joanna Modrzewska.

 

Joanna Modrzewska
fot. Marcin Samborski

Tym razem jednak nie popsułam się ja, ale motocykl. Ot głupia uszczelka pod deklem filtra oleju. Zgubiłam ponad połowę cennego smarowidła i gdyby nie cud, że zauważyłam awarię na punkcie tankowania, pewnie zatarłabym silnik. Skończyło się na strachu.

Na biwaku chłopaki z Intermotors, a w zasadzie Wojtek Rencz szybko usunęli wyciek i następnego dnia mogłam kontynuować. Niestety dostałam najgorszy czas plus karę za pierwszy OS. Pomimo, że organizatorzy solennie zapewniali, że nocnych etapów nie będzie, do pierwszego (tego dla mnie pechowego) wystartowaliśmy już po zmroku. Trudy rozładowania sprzętów i dość długa dojazdówka spowodowały, ze ruszyłam po 18.00.

Drugi dzień wcale nie zaczął się lepiej. Wystąpiły problemy z zaopatrzeniem w paliwo. W całym wschodnim Maroko nie było prądu i stacje benzynowe nie działały. Żeby w ogóle ruszyć na odcinek musieliśmy kombinować paliwo od quadów i samochodów. Wreszcie udało się wystartować trochę przed 13.00 i znowu było jasne, że będziemy kończyć po nocy. Wierzcie mi, gdyby nie zapewnienia organizatorów zrobiłabym dodatkowe świata nawet za pożyczone pieniądze. Fabryczny reflektor KTM-a nadaje się do … niczego.

 

OS nr 2 był cudny i dość szybki. Pomimo, że pomyliłam się dwa razy w nawigacji udało mi się dogonić Grześka i Tomka z mojego FunRidersowego Teamu. Ostatnie kilometry cisnęliśmy razem. Grześ padł przy przekraczaniu kamienistego ouedu i złamał klamkę sprzęgła. Naprawa nie trwała długo, ale znowu traciliśmy cenny czas. Na dodatek zaczął padać deszcz. Pomiędzy niedzielne OS-y organizator wstawił ok. 300 km dojazdówki asfaltami. To była największa męka tego rajdu. Deszcz, zimno, głodno i potwornie daleko do „domu”. Trzeciego OS też nie dane było mi skończyć. Błoto, deszcz nie stanowiłyby aż takiego problemu za dnia, jednak ciemności (znowu te cholerne światła) spowodowały, że musiałam od campu objechać szosą.

Przed startem w RMF Morocco Challange.
fot. Marcin Samborski

Po tych wydarzeniach mój humor nie był najlepszy. Traciłam już zbyt dużo, aby myśleć o dobrym miejscu. Cała moja nadzieja była we wczesnych startach i kończeniu etapów za dnia. Niestety organizator trochę za bardzo „ustawiał” rajd pod samochody. W związku z tym odcinki i dojazdówki były dłuższe niż przed rokiem. Pocieszałam się tylko, że inni też nie mają lekko. Na przykład Piotrek Zelt zmielił przedni most w swoim Patrolu. OS czwarty (w poniedziałek) był za to bajeczny i przywrócił mi radość ścigania się po pustyni. Lecieliśmy przez bardzo urozmaicony teren, skacząc nad rozpadlinami, wyprzedzając quady, samochody i niektóre motocykle. Przed Merzougą musiałam poszukać stacji paliw, bo nie chciałam wjeżdżać w wydmy na resztkach benzyny (mój motocykl tracił paliwo z gaźnika z niewiadomych powodów). Znowu ponad pół godziny w plecy. Wydmy udało mi się pokonać bez problemów i w całkiem niezłym tempie. Naprawdę bardzo lubię jeździć po piasku i wychodzi mi to już całkiem nieźle. Po wydmach była neutralizacja czasu, więc razem z Grzeskiem czekaliśmy na Tomka, który coś się opóźniał. Przyjechał wreszcie cały poobijany. Tuż przed wydmami, szukając waypointu zagapił się i wysiadł przez kierownicę waląc żebrami w matkę – ziemię.

Wydmy zajęły nam wszystkim trochę czasu, wiec znowu stało się jasne, że kolejnego, piątego OS-u za dnia nie skończymy. Dla bezpieczeństwa jadę razem z Grzesiem. Trasa wiedzie przez znaną mi z mojej turystycznej wycieczki po Maroku miejscowość Remilia, którą nazywaliśmy „wioską fałszywych przewodników”. Nie dajemy się pokierować w najgorsze błoto (jest po opadach). Niestety inni nie mieli tej wiedzy. Widzimy zakopanego po okna w błocie Unimoga, wciśnięte w błoto po kierownice quady. W wiosce tymczasem panowała świąteczna atmosfera żniw, czyli „golenia” przybyszów z kasy. Tubylcy oczywiście bardzo chętnie pomagali wyciągnąć pojazdy z pułapki, ale za pieniądze. Ograbieni rajdowcy obiecywali puścić Remilie z dymem, niestety skończyło się tylko na zapowiedziach. Do hotelu w Zagorze docieramy dopiero około północy. Ostatnie 20 km to trasa po wielkich kamieniach i było naprawdę strasznie. Zmęczenie plus stan drogi oraz brak cholernych świateł omal nas nie zabiły. Wcale miło nie myślę o organizatorach. Wystarczyło przecież uprzedzić… Mam wielki trzyosobowy pokój tylko dla mnie. Zaraz zarzucam go całego sprzętem i uwalę się w koję po krótkim prysznicu. Nawet nie mam siły jeść.

 

 

W piasku „kurz-kurz” Joasia czuła się jak ryba w wodzie.
fot. Marcin Samborski

OS szósty (następnego dnia) to wyścig po trasie eliminacji mistrzostw świata i rajdu Dakar. Organizator mówi, że do startu będzie około 30 km dojazdówki. Tomek, który jest naszym teamowym nawigatorem i układa trasy z punktów, kreci głową. Do startu jest prawie sto kilometrów. Sam biedak nie może jechać. Jego żebra po fikołku wymagają odpoczynku. Nie jest jedynym poszkodowanym po wczorajszym dniu. Quadowiec Jacek Stelmaszyk leży w szpitalu z dwoma uszkodzonymi kręgami i wybitymi zębami. Martwimy się o jego zdrowie.

Jeszcze przed startem musimy zrobić porządek z motocyklami. Olej łańcuchy itp. wreszcie około południa startujemy i znowu jest jasne, że na końcówce będzie ciemno. Wcale mi się to nie podoba.

Do punktu tankowania w połowie trasy docieram w dobrym tempie. Niestety jeszcze tylko godzina i znowu się ściemni. Dalszą drogę przebywam znowu z Grześkiem. Po ciemku trochę zaczynamy błądzić. Spotykamy trzech quadowców z naszego teamu FunRiders i przy ich pomocy (i ich świateł) jakoś docieramy do mety. Wierzcie mi, to nic przyjemnego lecieć za quadem 70 km/h mając przed sobą ścianę postawionego przez niego pyłu. Pomimo to, lepsze niż jazda przy naszych firmowych „karbidówkach”. Do hotelu oczywiście trafiamy po północy i znowu nie mam siły jeść.

 

Niektóre odcinki odbywały się niestety nocą…
fot. Marcin Samborski

Kolejny dzień to ta sama trasa. Organizator mówi, że można, ale nie trzeba jechać. Liczyć się będzie tylko lepszy czas z dwóch dni. Mam wielką ochotę na poprawienie wyniku z wczoraj, ale trzeba zająć się sprzętem. Motocykl wymaga grubszego serwisu. Cały dzień przy nim dłubię, oczywiście z pomocą nieocenionego w tych sprawach Grześka.

Wreszcie nastaje dzień szósty – powrót w kierunku Merzougi. Startujemy dość rano i jedzie mi się świetnie. Do punktu tankowania jest około 140 km przez piachy, hamadę, szutry, wyschnięte jeziora i piasek feche-feche, który Wojtek Rencz celnie nazywa po polsku kurz-kurz. Jedzie mi się wspaniale i wyprzedzam parę quadów i samochodów. W pewnym momencie wyprzedza mnie Tomek. Jest to o tyle dziwne, że startował przede mną. Zaraz za nim jedzie Grześ. Zaczepiam się za nimi i dalej lecimy razem wyprzedzając się co jakiś czas i – co najważniejsze – zostawiając z tyłu wiele innych pojazdów. Na punkt tankowania wpadam jako czwarty pojazd, zaledwie kilka minut po liderach. Na punkcie jednak nie ma dla nas paliwa – co zapowiedział organizator – gdyż samochód nie zdążył wyjechać na czas. Będzie neutralizacja, więc się nie martwię. Organizator nie powiedział jednak, że na benzynę przyjdzie nam czekać ponad dwie i pół godziny w czterdziestostopniowym upale w cieniu rachitycznego krzaczka. Przy okazji dowiadujemy się, ze jednego z naszych kolegów motocyklistów skosił rajdowy samochód i Bartek ma wybity bark. Na szczęście paliwo przybywa na tyle wcześnie, że zdążyłam skończyć drugą część odcinka za dnia. Wynik jest od razu lepszy i do lidera straciłam zaledwie dziesięć minut na dystansie ponad 230 kilometrów OS-u. Podczas dojazdu do campu łapie nas burza piaskowa i musimy jechać bardzo powoli. A już miałam nadzieję na wczesny nocleg…

Wreszcie dzień ostatni. Pierwszy, bardzo szybki, „samochodowy” OS jadę naprawdę nieźle i znowu jestem całkiem z przodu. Tuż przed metą wyprzedzam Zbyszka, gubię Grześka w gąszczu waypointów i na ostatnim zakręcie przed metą wyprzedzam Tomka, który przestrzelił wiraż. Biedak znowu miał pecha. Kamień wystrzelony spod koła quada trafił go w końcówkę małego palca u lewej reki łamiąc paliczek (później okazało się, że w kilku miejscach). Pomimo to skończył OS tuż za mną.

Ostatni, bardzo ciekawy terenowo i dość trudny technicznie OS jadę już bardzo zmęczona i dwa razy trochę błądzę. O mało nie zwaliłam się z przyczółka zerwanego mostu, ale wreszcie docieram do mety w całkiem niezłym czasie.

 

Może i zmęczona, ale zadowolona!
fot. Marcin Samborski

Ledwie zdążyłam zdjąć kask i już musiałam udzielać wywiadu przed kamerą. I tak zakończył się mój pierwszy afrykański rajd, który ukończyłam. Wyniki może nie powalają, ale naprawdę nie byłam przygotowana na tyle odcinków nocnych, których nie miało być. Teraz zimą poprawię motocykl (światła!) i trochę potrenuję jazdę nocą. Z optymizmem patrzę w przyszłość, bo fizycznie – pomimo zimna, deszczu, ciemności itp – rajd zniosłam bardzo dobrze.

Sam rajd – choć nie zawsze czule myślałam o organizatorach – był naprawdę wspaniały i w porównaniu z poprzednimi znacznie trudniejszy. Tym samym dawał więcej okazji do sprawdzenia się w afrykańskich warunkach i lepiej przygotowywał do trudów ewentualnych startów w rajdach F.I.M. A, a o to przecież chodzi. Serdecznie zachęcam motocyklistów do udziału w przyszłym roku.

Bardzo dziękuję – moim sponsorom i pomocnikom: firmie Aprica za doskonałe opony i moussy Michelina; firmie Castrol – za olej Power 1 Racing, dzięki któremu nie zatarłam silnika; klubowi Sinnet – za fizyczne przygotowanie mnie do rajdu;karczmie Szymkówka, 4x4blog.pl; kolegom z FunRiders – za pomoc na trasach i podczas serwisowania motocykla; mechanikom z warsztatu Pol Position za przygotowanie maszyny.

Będę jeździć dalej i obiecuję, że coraz lepiej

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze