Edyta Klim

Karolina i Szymon z Life on Moto realizują marzenie z dzieciństwa

Karolina i Szymon z Life on Moto postanowili wyruszyć w motocyklową trasę, do której inspiracją był Tony Halik i jego podróż. Jednak napotkani ludzie i różne sytuacje sprawiły, że zaczęli wyznaczać własną drogę i tworzyć niepowtarzalną historię.

Karolina i Szymon z Life on Moto czują się spełnieni, gdy mogą poznawać świat na luzie, bez ram czasowych i ograniczeń. Jednak musieli przejechać tysiące kilometrów, żeby zrozumieć, jak chcą podróżować. Przez ten czas zmieniło się ich podejście do życia, hierarchia wartości i same podróże.

Obecnie realizują swój projekt „MotoHalik” przez dwie Ameryki: „Motocykl nauczył nas życia na nowo, a Tony – jego programy i książki, wyznaczyły kierunek i sposób, za którymi chcieliśmy podążać” – mówi Karolina „Cahirka”.

Karolina i Szymon z Life on Moto realizują marzenie z dzieciństwa

Obecnie macie pauzę w podróży swoich marzeń – opowiedz, jaka była geneza tego pomysłu?

Tony Halik powiedział kiedyś, że każdy urodził się pod jakąś gwiazdą, złą lub dobrą gwiazdą przeznaczenia. W jego przypadku była to gwiazda przygody, a w naszym chyba podobnie. I myślę, że przywołanie jego osoby na wstępie jest dobrym rozpoczęciem naszego wywiadu, bo to on zaszczepił w nas miłość do poznawania świata. 

Tony był bardzo barwną postacią, może dla niektórych to relikt poprzedniej epoki, ale my bardzo dobrze pamiętamy jego programy i do dzisiaj uwielbiamy powracać do jego książek. Jako dzieciaki, z zapartym tchem oglądaliśmy każdy nowy odcinek jego programu, snuliśmy marzenia, że tak jak on będziemy podróżować po świecie. Wiesz, takie dziecinne bajanie… Później przyszła szkoła, studia, praca, dom, wakacje raz w roku – normalne życie, jakiego każdy od nas oczekiwał. Nasze marzenia z dzieciństwa ukryliśmy gdzieś na dnie naszych serc, a codzienność przykryła je grubą warstwą. 

Dopiero podróże motocyklowe obudziły w nas te dzieci, które 20-30 lat temu z zapartym tchem śledziły każdy odcinek „Pieprzu i Wanilii”, a później biegając z kijami po okolicznych łąkach i lasach, udawały wielkich przywódców Indian i odkrywców. Można powiedzieć, że to motocykl nauczył nas życia na nowo, a Tony – jego programy i książki, wyznaczyły kierunek i sposób, za którymi chcieliśmy podążać.

I to tak całkiem dosłownie Tony Halik wyznaczył kierunek waszej podróży?

Nasz projekt „MotoHalik” był próbą odtworzenia podróży Halika, którą odbył, wraz ze swoją pierwszą żoną Pierette, w latach sześćdziesiątych i opisał w książkach „Jeep – moja wielka przygoda” oraz „180 tysięcy kilometrów przygody”. Chcieliśmy, tak jak on, wystartować w Argentynie, jednak nasze plany najpierw pokrzyżował Covid. Postanowiliśmy wtedy zmienić start z Argentyny na Meksyk. Mieliśmy w głowie plan awaryjny – gdyby pandemia uniemożliwiła nam swobodne podróżowanie po Ameryce Łacińskiej, to pojechalibyśmy w stronę USA.

Jednak później, będąc już na miejscu w Meksyku, nasze plany po prostu pozmieniało życie i cudowni ludzie, których poznaliśmy w drodze. Tak naprawdę zaczęliśmy wyznaczać swoją własną drogę i pisać własną historię… Oczywiście odwiedzamy miejsca, o których pisał Halik, ale ciężko już potwierdzić, że podążamy dokładnie jego śladem.

Karolina i Szymon z Life on Moto
Karolina i Szymon z Life on Moto

Ile czasu zajęło wam wprowadzenie tego planu w życie?

Można powiedzieć, że zajęło nam to około 4 lat – od myśli, która w nas zakiełkowała, po postawienie nogi na kontynencie amerykańskim. W tym czasie wywróciliśmy nasze życie zupełnie, rzuciliśmy dotychczasowe prace i wyjechaliśmy na ponad 3 lata na Islandię. Planowaliśmy mniej, ale w międzyczasie wybuchła epidemia i musieliśmy przełożyć naszą podróż. Przez ten czas udało nam się zgromadzić wystarczające oszczędności, żeby wyruszyć w naszą podróż.

Jak wyglądają wasze wyjazdy? Staracie się, już na starcie, przygotować na wszystkie okoliczności i mieć dokładny plan trasy? Czy stawiacie na spontan – planowanie i załatwianie wszystkiego po drodze?

Pamiętam naszą pierwszą 3-tygodniową wyprawę do Włoch w 2017 roku. Każdy dzień mieliśmy dokładnie opracowany, wiedzieliśmy, ile kilometrów musimy zrobić, gdzie będziemy spali i co będziemy robili. Chcieliśmy wycisnąć z każdego dnia jak najwięcej. Wiesz jak to jest, dostajesz te swoje 3 tygodnie wymarzonego urlopu i nie chcesz zmarnować żadnego dnia, bo na następny urlop będziesz musiała czekać kolejny rok. O dziwo, nawet udało nam się zrealizować nasz plan w niemalże 90%, chociaż po tych bardzo intensywnych wakacjach byliśmy tak zmęczeni, że przydałyby się następne, żeby odpocząć (śmiech).

Rok później były kolejne wyjazdy – Chorwacja, znowu Włochy, znowu Chorwacja i Bałkany na koniec. Kręciliśmy się dużo po Polsce, gdzieś tam zahaczyliśmy o Słowację, Czechy. Sezon 2018 obfitował w wiele świątecznych dni, które też staraliśmy się wykorzystać na maksa. Ale z wyjazdu na wyjazd zaczęło nam brakować oddechu w tym naszym podróżowaniu. Na początku zrezygnowaliśmy z bookowania hoteli jeszcze przed wyjazdem, wciąż mieliśmy dokładny plan, ale dawaliśmy sobie swobodę w wyborze miejsca, gdzie będziemy nocowali. Później również i plan się rozluźnił.

Przełomem był wrześniowy wyjazd na Bałkany. Zabraliśmy ze sobą namiot, śpiwory i wyruszyliśmy w stronę Rumunii. Chcieliśmy dojechać do Albanii, myśleliśmy, że może nawet uda się do Grecji. Nie było wielkiego planu, mieliśmy tylko zaznaczone punkty na mapie. Budżet był bardzo skromny, więc w zasadzie w większości tylko namioty wchodziły w grę. Do Grecji nie dojechaliśmy, udało nam się dotrzeć tylko do północy Albanii. I wiesz co? Wcale nie było nam smutno z powodu, że czegoś tam po drodze nie zobaczyliśmy, albo nie dojechaliśmy do jakiegoś miejsca. Nie mieliśmy tego uczucia niedosytu. Spaliśmy pod namiotami tam, gdzie chcieliśmy, poznaliśmy wspaniałych ludzi, z którymi przyjaźnimy się do dzisiaj, przeżyliśmy niezapomniane przygody. 

Można powiedzieć, że po prostu czuliśmy się spełnieni i właśnie wtedy zrozumieliśmy, że do tego cały czas dążyliśmy. Do poznawania świata, ale bez stresu i na luzie, chłonąc go w swoim własnym tempie. Bez ram czasowych, bez ograniczeń. Jest takie chińskie przysłowie, że ten, który powraca z podróży, nigdy nie będzie tym samym, którym wyjechał. My na pewno już nie jesteśmy tymi samymi osobami, co kilka lat temu. Zmieniliśmy się my, nasze podejście do życia, zmieniliśmy naszą hierarchię wartości i zmieniły się też nasze podróże.

W podróży przez obydwie Ameryki nie mieliśmy żadnego planu i opracowanych wcześniej tras. Mieliśmy oczywiście zaznaczone punkty na mapie, miejsca, które chcemy zobaczyć, ale nie dało się przewidzieć, gdzie będziemy za tydzień. Zazwyczaj dzień wcześniej planujemy sobie, gdzie jedziemy jutro albo pojutrze – patrzymy na mapę, wybieramy kierunek i tyle. Niech się dzieje, co chce! (śmiech)

Pewnie już zdarzyły się takie sytuacje, które najlepszy plan przewróciły do góry nogami?

Nauczyliśmy się, że w naszej podróży musimy być elastyczni, bo nawet te nasze kilkudniowe plany mogą zostać pokrzyżowane. O, na przykład jeszcze niedawno chcieliśmy przejechać całe południowe wybrzeże Meksyku, od Guerrero po Colimę. Gdzieś za Acapulco znaleźliśmy przepiękną plażę, rozbiliśmy namiot i przypałętała się do nas malutka 3-tygodniowa kotka, którą najpewniej ktoś wyrzucił na pewną śmierć albo jej matka po prostu gdzieś zginęła. Pytaliśmy się w okolicy, czy ktoś ją kojarzy, ale usłyszeliśmy tylko, że przyszła sama, dzień wcześniej. 

No nie mogliśmy jej zostawić samej, bo na pewno by tego nie przeżyła, poza tym zdążyła się już zadomowić w naszym namiocie (śmiech). Na szczęście znaleźliśmy jej dom u motocyklisty w Nopaltepec pod Meksykiem, ale było to ponad 600 kilometrów od miejsca, gdzie byliśmy i do tego w zupełnie innym kierunku! Nie było rady, zapakowaliśmy kotka do plecaka i tak przejechała z nami całą drogę do nowego domu. Byliśmy chyba bardziej zestresowani niż ona sama, bo mała przespała niemalże całą drogę bez mrugnięcia okiem, a my co chwila musieliśmy się zatrzymywać, żeby sprawdzać, czy jest z nią wszystko w porządku (śmiech).

Zobacz także: Ebook motocyklowy – nasze propozycje, już od 17 zł

Ostatnia podróż to spore wyzwanie, więc i zakres przygotowań pewnie był większy?

O ile luźno podchodzimy do samego planowania tras, to bardzo poważnie podeszliśmy do tematu samego przygotowania się do podróży. Zdajemy sobie sprawę, że nie uda nam się wszystkiego przewidzieć, ale przed wyjazdem staraliśmy się przygotować jak najlepiej. Siebie i motocykl, który spędził długie zimowe miesiące u naszego przyjaciela mechanika. On sprawdził i wymienił wszystko, co było potrzebne, a my przed wyjazdem staraliśmy się jak najlepiej przetestować sprzęt, który ze sobą zabieramy, co się sprawdza, a co nie…

Odwiedziliśmy lekarzy, również i medycyny podróży – co polecamy każdemu, bo jadąc w zupełnie inne regiony świata, spotkamy się zupełnie innymi warunkami. Warto wiedzieć, kiedy lepiej nie bagatelizować objawów i udać się do lekarza po specjalistyczną pomoc. Bardzo wnikliwie przestudiowaliśmy formalności, związane z przekraczaniem granic, bo to chyba najbardziej stresujący moment podróży. Czy mamy wszystkie dokumenty, czy czasem nie zapomnieliśmy o jakiejś pieczątce, czy nie mamy czasem ze sobą czegoś, czego nie powinniśmy mieć. Słyszeliśmy tyle historii, które nie skończyły się dobrze, że woleliśmy wiedzieć i mieć wszystko wcześniej. A i tak sami popełniliśmy wielką wtopę, już na samym początku…

Opowiesz, co się stało?

W dużym skrócie – zostaliśmy oskarżeni o przemyt pieniędzy z Polski do Meksyku! Jak do tego doszło? Otóż, zabraliśmy ze sobą pliczek banknotów – starych stówek z Waryńskim, jeszcze sprzed denominacji, który był wart może 80 gorszy, no ale wyglądał okazale (śmiech) Miały nam one służyć do fake wallet, czyli fałszywego portfela, który w razie wymuszeń oddać można bez stresu, prawdziwe dokumenty i pieniądze mając w bezpiecznym miejscu. Podczas obowiązkowej rewizji motocykla w porcie,  pieniądze zostały skonfiskowane i przekazane do tamtejszej prokuratury. Nasze tłumaczenie, że mogą je zabrać, bo są bezwartościowe, niestety było niewystarczające i zostało wystosowane przeciwko nam oskarżenie.

W więzieniu nas nie zamknęli, ale byliśmy przesłuchiwani w prokuraturze. Tam pani prokurator stwierdziła, że sprawa jest co najmniej śmieszna, ale jako, że została skierowana na oficjalną drogę, to nie mogą jej po prostu tak zamknąć i muszą dokończyć wszystkie procedury, zwalniające motocykl z portu, który na czas postępowania był tam zatrzymany. Cała sprawa zajęła prawie półtora miesiąca i pomagali nam chyba wszyscy. Motocykliści z lokalnego klubu zapewnili nam mieszkanie na ten czas, zabierali nas na wycieczki, pokazywali okolicę. A polski konsul pomagał nam w rozmowach z prokuraturą i w zasadzie to dzięki niemu udało się to tak szybko wyjaśnić.

Można powiedzieć, że straciliśmy półtora miesiąca z naszej podróży, ale tak naprawdę poznaliśmy cudownych ludzi, z którymi do dzisiaj mamy kontakt. Nie wspominając o całej historii, którą niewielu może się pochwalić (śmiech). Ta sytuacja tylko potwierdza to, co już powiedziałam – nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć…

Karolina i Szymon z Life on Moto
Karolina i Szymon z Life on Moto

Co jeszcze jest ważne przy wyznaczaniu trasy po odległych rejonach świata?

Dla nas zawsze najważniejsza kwestia to nasze zdrowie i bezpieczeństwo. Generalnie nie pchamy się tam, gdzie być nie powinniśmy i nigdy nie podróżujemy po nocy. Zawsze podpytujemy się lokalsów o bezpieczeństwo na drogach, o ich stan, przejezdność. To właśnie oni są najlepszym źródłem informacji. I nie tylko tych złych, ale też są najlepszymi przewodnikami po okolicy.

Można oczywiście jechać po prostu przed siebie, zgodnie z wyznaczoną wcześniej trasą. Znamy wielu podróżników, którzy nieświadomie przejechali bez szwanku przez dość niebezpieczne regiony, ale my wolimy jednak minimalizować potencjalne zagrożenie. To jest właśnie to, o czym już wcześniej mówiłam – plan planem, ale i tak życie później wszystko weryfikuje. Często zmienialiśmy nasze trasy, bo ktoś nam polecił jakieś fajne miejsce, ktoś inny odradził przejazd drogą, którą sobie wyznaczyliśmy. Zawsze staramy się zachowywać ten zdrowy rozsądek, który czasami pomimo porywów serca, mówi nam – “tam nie jedźcie”, “innym razem”. Wszak życie ma się tylko jedno i zawsze ono jest dla nas najważniejsze.

Jeździcie głównymi drogami, odwiedzacie popularne miejscówki, czy raczej ciągnie Was na odludzia?

Zdecydowanie ciągnie nas na odludzia! Ja jestem totalnym odludkiem, nie potrzebuję kontaktu z innymi ludźmi, mogłabym tygodniami mieszkać w namiocie w lesie… o ile mogłabym naładować swój aparat i laptopa (śmiech). Szymek jest za to bardziej społeczny i lubi rozmawiać z ludźmi, więc w naszej podróży staramy się znaleźć równowagę pomiędzy naszymi preferencjami. Spędzamy kilka dni z innymi motocyklistami, później tydzień gdzieś na plaży, relaksując się i ładując baterie. 

Oboje nie przepadamy za dużymi miastami, nocne życie i imprezowanie nigdy nie było dla nas, więc niejednokrotnie odpuszczamy sobie wielkie aglomeracje i bardzo turystyczne miejscówki. Za bardzo nas przytłaczają i męczą. Tym sposobem chociażby, nigdy nie byliśmy w stolicy Meksyku, chociaż niejednokrotnie kręciliśmy się w okolicy. Trzymamy się bliżej natury, wolimy lasy, góry, plaże i małe, bardziej kameralne miasteczka. Tam dzieje się prawdziwe życie i takie je lubimy.

Zwykle nocujecie w namiocie, czy coś wynajmujecie?

Nasza podróż jest niskobudżetowa, więc w 90% śpimy pod namiotem, czasami zaszalejemy i wynajmiemy sobie jakiś pokój, żeby wyprać ciuchy i nie zapomnieć, jak fajnie śpi się na mięciutkim łóżku (śmiech). Takie podróżowanie też zmusza nas do jeżdżenia bocznymi drogami, żeby bezpiecznie rozbić namiot, co przy dużych miastach jest zwyczajnie niemożliwe. Czasami podpytujemy się okolicznych mieszkańców, gdzie możemy rozbić namiot, a czasami zgarną nas do siebie i jeszcze nakarmią do tego. 

Tak poznaliśmy kilka indiańskich rodzin, które mówią po hiszpańsku, ale we własnym gronie porozumiewają się w swoich natywnych językach (np. purépecha lub chatino) i wciąż kultywują swoje rdzenne tradycje. To było cudowne przeżycie – zobaczyć jak mieszkają, czym się zajmują i posłuchać ich, mimo, że niczego nie rozumieliśmy. Takie chwile są dla nas najcenniejsze i czynią tą podróż wyjątkową. To są właśnie uroki wyprawy poza utartym szlakiem. Gdybyśmy podążali za przewodnikiem, nigdy byśmy w takie miejsca nie trafili.

To gotujecie sobie sami?

Staramy się minimalizować koszty podróży i często gotujemy we własnym zakresie, jednak jedzenie w Meksyku to część kultury, z której nie jesteśmy w stanie zrezygnować. Nasza znajoma śmiała się, że meksykanie nie potrafią nic zaoszczędzić, bo wszystko przejadają (śmiech). 

Wszędzie, dosłownie wszędzie, są stoiska z różnego rodzaju jedzeniem. Nie zdążysz pomyśleć, że jesteś głodny, a jakaś pani już kusi zza rogu zapachem czegoś smakowitego. Nie jesteś głodny? Nic to, zawsze możesz zjeść więcej! A wszystko tak nieziemsko pachnie, że ciężko się nie skusić. Takie jedzenie na straganach nierzadko jest tańsze niż gdybyśmy mieli sami coś dla siebie ugotować, dlatego korzystamy z tych okazji. Jak nie ma takiej możliwości, to w kufrach zawsze znajdzie się poczciwy makaron, sos pomidorowy, czosnek i cebula.

Ta przestrzeń bagażowa, przy dwóch osobach i tak długiej trasie – była dla was wystarczająca?

Mamy 3 kufry i 3 rolki – pewnie niektórym może się wydawać, że to niewiele, ale tak naprawdę to wystarczająco, żeby zabrać wszystko, co jest potrzebne do przeżycia. Mamy namiot, maty, śpiwory, sprzęt do gotowania, części zamienne, narzędzia, zapasowe dętki i trochę ciuchów (z tych zawsze najłatwiej nam się rezygnowało) i całą masę elektroniki. 

Dokumentowanie wszystkiego to część naszej podróży, a fotografia to coś, co uwielbiam! Pewnie niejeden mógłby zrezygnować z aparatu, 3 obiektywów, statywu i drona, na rzecz jednego aparatu w telefonie, ale w tej kwestii nie ma dla mnie kompromisów! Zapakowaliśmy wszystko, co było nam potrzebne i jeszcze zawsze znajdzie się miejsce na zakupy i zimne piwo po ciężkim dniu w drodze. To kolejna rzecz, której nauczyliśmy się dzięki podróżom motocyklowym – świadomość, jak tak naprawdę niewiele potrzebujemy, żeby być szczęśliwymi.

Co w ostatniej podróży zrobiło na tobie największe wrażenie i dlaczego? Do czego we wspomnieniach i opowieściach często lubisz wracać?

Chyba serdeczność ludzi, którzy niejednokrotnie, pomimo niewyobrażalnego ubóstwa, otwierali dla nas swoje serca, zapraszali nas do swoich domów i gościli tym, co mieli. Poznawaliśmy ich całe rodziny: dzieci, braci, siostry, babcie, ciocie i ich najlepszych przyjaciół. Jedliśmy razem – my lepiliśmy pierogi, oni je zjadali ze smażoną fasolą. Wznosiliśmy polsko-meksykańskie toasty, śpiewaliśmy razem i bawiliśmy się.

W Meksyku to zdecydowanie ludzie wybijają się na pierwszy plan w naszych wspomnieniach. Ich ogromne serca, zaufanie do nas – zupełnie obcych ludzi, chęć pomocy w trudnych momentach. Dla nas to niewyobrażalne, a dla nich – zupełnie normalne. Tak sobie myślę, że my Europejczycy, naprawdę mamy wiele do nauczenia się od mieszkańców Ameryki Centralnej, którzy totalnie skradli nasze serca.

Jakim motocyklem tam pojechaliście? Czy to był dobry wybór? 

Nasz dzielny towarzysz podróży to 20-letni staruszek – BMW 1150 GS. Ten model to już chyba legenda, wśród motocykli BMW i ogólnie motocykli wyprawowych. Jeden z lepszych, jakie do tej pory ta marka wypuściła. Pozbawiony niemalże zupełnie elektroniki, z silnikiem nie do zajechania, w miarę ekonomiczny i na tyle wygodny, żeby pokonywać na nim duże dystanse. Dla wielu jest pewnie motocyklem marzeń, ale my po pół roku, już wiemy, że nie dla nas. Absolutnie nie mówimy, że to zły sprzęt, bo jest świetny, ale nas ciągnie coraz bardziej i bardziej w teren. Chcielibyśmy wjechać na wulkan, poszaleć po wydmach, pośmigać na plaży, ale niestety całkowita waga naszego „Basiorka” go dyskwalifikuje. 

Podróżowanie solo to zupełnie inna bajka niż we dwoje. My i bagaż – to tak naprawdę jak drugi motocykl. Teraz wyobraź sobie wjechanie w ciężki off-road półtonowym motocyklem z drugą osobą na plecach (śmiech). Z rozsądku odpuszczamy więc drogi i miejsca, gdzie wiemy, że po prostu nie damy rady przejechać albo droga mogłaby zamienić się w mękę bez końca. Dlatego teraz już wiemy, że jeśli nie chcemy rezygnować z części naszych planów- to potrzebujemy drugiego motocykla.

Czyli w planie jest Twoja przesiadka na własny motocykl?

Tak, właśnie taki mamy plan! W listopadzie będziemy kontynuować naszą podróż, ale już na dwóch motocyklach. Ja od kwietnia jestem szczęśliwą posiadaczką prawa jazdy, które zdałam za pierwszym razem! Fundusze na drugi motocykl czekają już na koncie, imię też wybrane, więc już nie mogę się doczekać, kiedy przesiądę się na swój sprzęt.

Ciekawi mnie jeszcze, jakie było Twoje podejście do motocykli, zanim poznałaś Szymona? 

Motocykle towarzyszyły mi, odkąd pamiętam. Mój tato był zapalonym motocyklistą, zawsze siedział w garażu i coś tam składał. Podobno kiedy byłam malutka, to wsadzał mnie i brata do kosza swojej MZ-ki i zabierał nas na przejażdżki. Może to już wtedy złapałam bakcyla do motocyklowych podróży? Kiedy byłam starsza, to zabierał mnie na zloty, spotkania motocyklowe i mimo że sama nie jeździłam – to motocykle były częścią mojego życia. Później poznałam Szymka, który od lat już jeździł motocyklem, więc chyba coś w tym jest, że córka wybiera sobie mężczyznę na wzór swojego ojca. No, a dalszy ciąg historii już znacie…

Facebook: https://www.facebook.com/lifeonmotocom

Strona www: https://lifeonmoto.com

Instagram: https://www.instagram.com/lifeonmotocom/

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze