Edyta Klim

Jak świat „Oczyma Podwójnej” widzi Angelika – wywiad

Angelika prowadzi ciężarówkę w podwójnej obsadzie oraz fanpage „Oczyma Podwójnej”. Popularność w sieci przysparza jej i Damianowi sporo nowych znajomości, jak i przykrości...

Kiedy i dlaczego zostałaś kierowcą ciężarówki?

Angelika: Pracując w Holandii na kilka etatów i będąc szczerze tym zmęczona, chciałam zmienić pracę i jeździć busem – wozić ludzi z Polski do Holandii, Belgii, Niemiec. Wpadłam na ten pomysł, ponieważ jedną z prac, którą wykonywałam na terenie tych krajów, było prowadzenie przewozów Ubera i bardzo mi się to podobało. Zajmowałam się także pakowaniem butów, potem czekoladek, pomaganiem koordynatorowi przy wprowadzaniu nowych pracowników i sprzątaniem domków pracowniczych. Nie miałam czasu nawet zjeść, bo z jednej pracy leciałam do drugiej, dlatego potrzebowałam zmiany.

Wzięłaś na swoje barki zbyt dużo pracy?

Całe to poświęcenie jest podyktowane przyszłością. Kocham zwierzęta i chcę (teraz już chcemy oboje) założyć w przyszłości Mini Zoo. Takie pod zadaszeniem, gdzie można będzie robić wykłady, prelekcje i gdzie dziecko będzie mogło dotknąć egzotyczne zwierzę. Uważam, że dotyk to jeden z mocniejszych bodźców i na dłużej, jako doświadczenie, zostaje w pamięci. Pomaga to uczyć szacunku i zrozumienia dla zwierząt, oraz powielać pozytywne zachowania wobec nich.

To jak zabrałaś się za wprowadzanie zmian w życiu?

Ze swoich planów zwierzyłam się Damianowi, który był zawodowym kierowcą i moim kumplem od czterech lat. On wtedy stwierdził, że po co męczyć się na busach – lepiej zrobić prawko na ciężarówki, bo tam jest chociaż tachograf i nie ma takiego wyzysku pracownika. Uwierzył we mnie, a mi wtedy dużo nie trzeba było, do podjęcia kolejnych decyzji. Wróciłam do Polski i zaczęłam robić prawo jazdy, a wcześniej (za namową Damiana) podpytałam w firmie, gdzie on pracował jako kierowca, czy w ogóle mnie zatrudnią. Pamiętam jak dziś, jak spytałam szefa, czy da mi szansę, a on się zgodził! Miałam motywację, więc wzięłam się ostro do roboty. Kat. C i świadectwo kwalifikacji zdobyłam za pierwszym razem, dorabiając w międzyczasie jako kurier, a po odebraniu prawka od razu zaczęłam jeździć solówką. W międzyczasie robiłam CE i zdałam za drugim razem, bo przy pierwszym podejściu byłam zbyt zestresowana. 

I od razu ruszyłaś do nowego pracodawcy?

Po odebraniu prawa jazdy od razu zaczęłam pracę na wywrotce, na tak zwanej ,,międzynarodówce”. I to właśnie Damian miał mnie przyuczyć do zawodu, pokazać jak się obsługuje wywrotkę i na co uważać. Pamiętam, jak śmiał się, że wzięłam w trasę całą zgrzewkę energetyków i paczkę papieru toaletowego. Zresztą… czego ja wtedy nie wzięłam? (śmiech). Ledwo się zmieściliśmy do kabiny! Po dwóch tygodniach dogadywania się, na tak małej przestrzeni – obydwoje byliśmy w szoku, że tak można. Po złych doświadczeniach z poprzednich związków, jednak stwierdziliśmy, że zostajemy na podwójnej i spróbujemy też zbudować związek.

To takie dwa w jednym – nowa praca i nowa miłość?

Z mojej strony nie była to jeszcze typowa miłość, bo sobie nie wyobrażałam Damiana w roli życiowego partnera. Zawsze był przyjacielem, ale uczucie przyszło z czasem… Po roku rozsiedliśmy się na dwa auta, podczas trzech miesięcy wakacji, ale jeździliśmy w te same miejsca. Nawet udało mi się zabrać młodszego brata na wakacje, ale jednak taka rozłąka nie była komfortowa. Tęskniliśmy za wspólną obecnością – to nie było to samo, co siedzenie obok siebie.

Każdy ma swoje zadania, podczas wspólnego „życia” w ciężarówce?

Tak, każdy ma swoje zadania, ale czasami się nimi zamieniamy, np. ja częściej gotuję, ale gdy jestem zajęta, to Damian w tym czasie robi posiłki. On chodzi się meldować, bo zna dobrze niemiecki i angielski (ja znam tylko angielski i parę słów po francusku). Ja nas pakuję i rozpakowuję w kabinie, a Damian dba o wszystko na naczepie i w schowkach. Gdy przychodzi do załadunku czy rozładunku, to ja ściągam dolną połowę desek, a Damian górną (bo jest wyższy). On zarzuca pasy, a ja je spinam. Dzięki temu wszystko idzie nam sprawnie i w tempie ekspresowym. Znamy swoje mocne strony i wykorzystujemy je w stu procentach.

Ciągłe przebywanie z partnerem na tak małym metrażu nie bywa stresujące? 

Nie, bo w tej chwili stresująca jest dla mnie sytuacja, jak go nie ma obok. Obydwoje tak czujemy. Po ponad 4-ech latach wspólnej jazdy, rozstawanie się, choćby na trochę, jest dla nas stresujące. Oczywiście to nie jest tak, że ciągle jest słodko (śmiech), ale gdy dochodzi do jakiś sporów, to tak szybko znikają, jak powstały. Życie na tak małej przestrzeni spowodowało, że jakby to młodzieżowo napisać: „umiemy w kompromisy”. Dużo rozmawiamy i nie mamy przed sobą tajemnic. Przed przygodą w ciężarówce byliśmy przyjaciółmi, ale potem to się bardzo pogłębiło. Nie raz potrafimy najdziwniejsze rzeczy powiedzieć jednocześnie, a następnie się roześmiać. 

W jakim systemie jeździcie? Co i gdzie zwykle przewozicie?

Jeździmy w systemie 3/1. W praktyce to 20-25 dni w trasie i 6 dni w domu. Wcześniej byliśmy co weekend w domu, ale ten system nam zupełnie nie pasował – w piątek pranie, w sobotę w domu, a w niedzielę już wyjazd i pakowanie. Zero czasu dla siebie, a w tej chwili mamy te 6 dni do zagospodarowania i chociaż mogę na luzie umówić się do kosmetyczki na rzęsy, pojechać do konia, no i pranie, pakowanie jest na luzie.

Przewozimy tak naprawdę wszystko, co da się wsadzić na naczepę bokiem/tyłem lub górą, ale głównie jest to „automotive” i stal. Jedno i drugie bardzo lubimy. W szczególności stal, którą wozimy na naszej naczepie typu coilmulde – my mówimy na to „szpulki”, bo trochę przypominają, takie wielkie szpulki z maszyny do szycia.

Ty prowadzisz profil „Oczyma Podwójnej”? Co to wniosło do Waszego życia w drodze?

Ja najwięcej robię na stronie, a najśmieszniejsze jest to, że stworzyłam ją na prośbę Damiana. Miał być podział w tej sprawie, ale większość obowiązków niestety spadło na mnie. Szczerze, nie raz tego żałujemy – bo w tej chwili nie jesteśmy anonimowi… Ludzie nas znają, czy to na parkingach, czy na drodze. A my? My jesteśmy tylko ludźmi i też popełniamy błędy. Niestety zauważamy, że w sieci nie ma miejsca na błędy i bycie człowiekiem. Jeśli ma się stronę, to ludzie wymagają wzoru i ideału. A my nigdy nim nie będziemy i być nie chcemy. Kochamy się, szanujemy, ale jesteśmy tylko ludźmi…

Inny minus – to brak czasu. Damian jedzie, a ja odpisuje, składam i wrzucam filmy, obrabiam zdjęcia, wrzucam posty. Nie mam czasu dla siebie, np. na przeczytanie książki, jakiś film, czy nawet sen.

Niektórzy ludzie nie lubią medialnych osób. Jeśli ktoś ma bloga, to dla nich jest „pajacem” i nawet w naszej obecnej firmie mamy takie osoby. Ludzie, którzy na oczy nas nie widzieli, a krytycznie oceniają. Sama przez przypadek na radiu wysłuchałam takiej opinii o nas, właśnie kolegi z firmy (i oczywiście mu podziękowałam). Niestety mieliśmy też przebitą oponę i kwas na masce. Na szczęście to się trochę uspokoiło, ale w internecie nadal hejtu w naszym kierunku jest mnóstwo. A każdy ten paskudny komentarz boli, bo obydwoje wiemy ile czasu, nerwów i stresu nas to kosztuje. Damian jest twardszy ode mnie, ja mam zbyt wrażliwe serce i zdrowie. Długo się męczyłam, ponieważ ten zawód i stres uruchomił mi szereg chorób, także autoimmunologicznych (hashimoto, niedoczynność tarczycy, insulinooporność). Przytyłam w 3 miesiące ok. 20kg. Oczywiście mój wygląd też był w komentarzach poruszany i hejtowany. Czułam się źle z tym i od grudnia, wreszcie skutecznie, wprowadziłam deficyt kaloryczny, testowałam przepisy i wrzucam dalej na YT i bloga.

Jaki był na to odzew?

Pierwsze komentarze pod przepisami były takie, że powinnam przestać jeść, bo wyglądam jak wyglądam. To mnie bardzo demotywowało. Ludzie nie mieli pojęcia, czym są te posiłki i ile wkładam siły, żeby w trasie je zrobić, zważyć i zliczyć. W tej chwili nastawienie ludzi się zmieniło, bo spadło mi już ponad 20kg i to praktycznie bez żadnych ćwiczeń, na samym, zdrowym deficycie.

Ale taka popularność to chyba też jakieś plusy?

Pewnie! Tych miłych i budujących komentarzy jest dużo, dużo więcej. Dzięki medialności poznaliśmy masę ludzi, myślących podobnie do nas – takie bratnie dusze. Nie raz śmieje się, że gdyby zebrać naszych przyjaciół z YouTube, Instagrama i Facebooka – to wyszłaby z tego najlepsza i najdłużej wspominana impreza na świecie (śmiech). Nie mówiąc już o tym, że wiele ludzi nam pomogło, doradziło i postawiło na nogi, gdy mieliśmy doła.

Wsparcie jakie mamy w tych ludziach jest nieocenione! Na jednego hejtera przypada co najmniej 10-ciu obrońców. Oglądają nas najróżniejsi ludzie, nie tylko kierowcy i zawsze są chętni do pomocy czy porady. Miłe jest także, jak jedziemy i słyszymy na radiu pozdrowienia, czy pytania, kiedy nowy film – to ogromnie buduje. A takich osób jest mnóstwo. Im bliżej Polski, tym więcej naszych odbiorców, którzy odzywają się nie raz po kilka, kilkanaście razy dziennie. Im dalej od Polski, tym ich mniej i mamy też troszkę więcej luzu.

Gdyby nie było warto, to pewnie już byście zniknęli z social mediów?

Dokładnie, a muszę dodać, że w przyszłości ten sam blog przyda się nam do reklamowania naszego Mini Zoo. Plusem i minusem zarazem są współprace, płatne lub barterowe. Staramy się bardzo skrupulatnie je wybierać, ponieważ nie chcemy z bloga zrobić jednej, wielkiej witryny reklamowej. Wszystko jest podyktowane tym, co robimy i co lubimy, dlatego sporo propozycji odrzucam. Niestety mimo selekcji, ludzie nie lubią reklam i nie rozumieją, że jest to podyktowane naszymi planami na przyszłość, które są naprawdę ambitne i wymagające sporego nakładu pieniędzy. Mini zoo, agroturystyka, ziemia – to wszystko za pieniądze, mnóstwo pieniędzy. Czas leci, a my coraz starsi… Mimo, że polecamy naprawdę dobre produkty, z których jesteśmy zadowoleni, to słyszymy zaraz, że się sprzedajemy… Ludzie są okrutni, a w tych czasach mamy wrażenie, że coraz gorsi.

Jedni mają koty, psy, a Wy macie… konia? Jak on sobie radzi, gdy Wy jesteście w trasie?

Za posiadaniem zwierząt tęskniłam od dawna. Wiedziałam, że koń to jedyne zwierzę, które możemy mieć, bo są pensjonaty, w którym ktoś się nim może zająć i nie trzeba być ciągle na miejscu. Konie mają też inni kierowcy i wszystko sobie tak właśnie zorganizowali. Do koni ciągnęło mnie od dziecka, ale to było finansowo nieosiągalne marzenie. Jeszcze w podstawówce dojeżdżałam 7 km do stadniny i w zamian za pomoc przy koniach, właścicielki uczyły mnie jeździć. Wszystko się skończyło po przeprowadzce do innego miasta. Pracowałam też w sklepie zoologicznym, zajmowaliśmy się min. zakładaniem akwariów na wymiar, serwisowaliśmy je i mieliśmy stanowisko zoologiczne na giełdzie.

Jest też taka bajka „Mustang z Dzikiej Doliny”, którą często oglądałam i za każdym razem na niej płakałam. Wstyd się przyznać, ale do tej pory płaczę… Oglądałam ogłoszenia o sprzedaży koni i pewnego dnia trafiłam na ogłoszenie konia Capitána. Wtedy jeszcze był ogierem, przebywał w stajni w Barcelonie i wyglądał (moim zdaniem) identycznie, jak główny bohater tej bajki. Capitán to koń rasy Andaluzyjskiej, choć te spolszczenie to dla Hiszpanów obraza – prawidłowo mówi się, że jest rasy Pura Raza Española (PRE), czyli Czysta Rasa Hiszpańska. Dla Hiszpanów Andaluz to mieszaniec, ale przecież to nie rasa dla mnie była najważniejsza. Zakochana byłam w Hiszpanii i w tym koniu, myślałam o nim przez pół roku. Spisywałam plusy, minusy jego posiadania i sprawdzałam, czy ogłoszenie dalej wisi…

I jak trafił do Was?

To było zrządzenie losu, że po ponad pół roku dostaliśmy kurs w tamte strony! Poprosiłam Damiana, żebyśmy podjechali na przemysłówkę obok i poszli go obejrzeć. Gdy Hiszpan wyprowadził go z boksu – wpadłam po uszy! Decyzja w tym momencie została podjęta i Capitán, jeszcze w tym samym miesiącu, wyruszył w podróż do Polski. Niestety od tego zaczęły się kłopoty… W pierwszej stajni, mimo że w internecie było tak pięknie wszystko opisane – nie karmili go dobrze i schudł okropnie. Na wstępie został okopany przez inne konie ze stada, które były „po przejściach z fundacji”. Musiałam wyzywać fizjoterapeutę, który nastawił mu miednicę, potem rehabilitacja. To był koszmar! Razem ze mną właściciele zabrali stamtąd 9 innych koni. Obwiniałam się, żałowałam, że go kupiłam i zgotowałam mu takie piekło.

W następnej stajni przytył, aż za bardzo nawet. Mimo tego, że przyjeżdżała do niego trenerka 2-3 razy w tygodniu, to i tak byłam niespokojna, bo miałam uraz po poprzedniej stajni. I wydawało mi się, że to i tak zbyt mały kontakt z człowiekiem i koń dziczał. W końcu podjęłam decyzję o jego dzierżawie. To jest częste i normalne w świecie jeździeckim. Mnóstwo osób się na to decyduje z różnych względów, np. finansowych, żeby podzielić się kosztami utrzymania konia. Ja szukałam mu po prostu osoby, która zna się na koniach i będzie go kochała,  szanowała jak własnego.

Udało się taką osobę, za pierwszym razem, znaleźć?

Odezwało się mnóstwo osób, ale największe zaufanie wzbudziła we mnie Kornelia – właścicielka „Rancho Wolnym Krokiem”, niedaleko Częstochowy. To był strzał w 10-tke! W końcu w trasę jeździmy bez nerwów i stresu o zdrowie „Capcia”, a Kornelia wysyła mi jego zdjęcia i filmy. Po powrocie do domu, oczywiście ich odwiedzamy i odpoczywamy tam, bo rancho jest naprawdę pięknym miejscem, gdzie można złapać oddech, a czas zwalnia… Kornelia prowadzi także małą szkółkę jeździecką i rajdy po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w których Capitán bierze czynny udział. To mi w ogóle nie przeszkadza, bo wiem, że ma tam zapewniony zdrowy ruch i jest w świetnej kondycji fizycznej. 

Facebook: 

https://m.facebook.com/Oczyma-Podw%C3%B3jnej-960104290831985

https://www.facebook.com/Capit%C3%A1n-Pura-Raza-Espanola-747539495649023

Instagram:

https://instagram.com/oczymapodwojnej

https://instagram.com/capitanhorsepre

YouTube:

https://youtube.com/user/angelika300395

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze