Edyta Klim

Dream Catchers Journey – przez świat po marzenia!

Marta i Łukasz, w czasie 15-miesięcznej podróży swoich marzeń, pokonali na motocyklach 57 tysięcy kilometrów!

Skąd jesteście, co w życiu porabiacie i jak to się stało, że ruszyliście razem na motocyklach w świat?

Marta: Jesteśmy z Warszawy i pracujemy w branży IT, a długie podróże motocyklowe zainicjował mój mąż Łukasz. Zainspirowany podróżą „Long Way Round” Ewana McGregora i Charley Broomana – postanowił zrobić coś podobnego i w 2012 roku wyruszył, razem z przyjacielem, w swoją pierwszą podróż z Polski do Brazylii. Trasa zajęła im blisko 8 miesięcy, a po powrocie było pewne, że na jednej takiej wycieczce się nie skończy. W następną podróż chcieliśmy już pojechać razem. Planowanie, przygotowania i oszczędzanie na nią zajęły nam kilka lat i wreszcie w czerwcu 2018 roku rozpoczęliśmy naszą wspólną wyprawę z Polski do Nowej Zelandii, bo po prostu już dalej się nie dało…

Jakimi motocyklami pojechaliście i czy trzeba je było jakoś do takiej podróży dostosować?

Łukasz prowadził BMW F800 GS Adventure, a ja jechałam na Hondzie CRF 250L. O ile motocykl BMW w wersji Adventure jest już praktycznie gotowy do dużej podróży, to nad moim modelem trzeba było trochę popracować. Z takich głównych modyfikacji, jakie poczyniliśmy w Hondzie, to: wymiana baku na większy ok. 12-litrowy (do tego miałam też kanister ok. 7 litrów), zamontowanie osłony pod silnik i osłony chłodnicy, wymiana kanapy na bardziej miękką i wygodną, montaż szybki, handbar’ów, grzanych manetek i gniazda zapalniczki.

Czy dla Ciebie osobiście to było duże wyzwanie? Jak musiałaś się wcześniej przygotować, czego nauczyć – i czy ta wiedza się w praktyce przydała?

Było to wielkie wyzwanie! Zarówno fizyczne, psychiczne, jak i logistyczne. W dodatku każdego dnia nowe i inne wyzwania, ale najczęściej wszystkie z kategorii wcześniej wymienionych, wymieszanych razem (śmiech). W takiej podróży każdy zostanie zweryfikowany, sprawdzony, wystawiony na próbę, i to nie jedną! Lepiej się oswoić z tą myślą od razu! (śmiech)

Przed wyruszeniem w podróż starałam się podszlifować, jak tylko mogłam, moje motocyklowe umiejętności. Miałam przejechane trzy, ale za to bardzo intensywne, sezony na motocyklu, obfitujące w całą masę szkoleń, zarówno asfaltowych, jak i off-roadowych. Szczególnie w praktyce przydała mi się wiedza zdobyta na szkoleniach z jazdy w terenie, bo tak to już jest w życiu, że do najpiękniejszych miejsc na świecie, po prostu rzadko kiedy prowadzi asfaltowa droga.

Ile czasu pochłonęły przygotowania do takiej wyprawy?

Przygotowania zajęły nam kilka lat, z czego ostatnie 2 lata przed wyjazdem były najbardziej intensywne. Trzeba było ogarnąć: przeszkolenia motocyklowe, planowanie trasy, szukanie sponsorów, gromadzenie potrzebnego sprzętu, załatwianie wiz itp..

Jak długo trwała sama podróż, jakie kraje odwiedziliście i ile kilometrów przejechaliście?

Sama podróż trwała 15 miesięcy, podczas której przejechaliśmy 57 tysięcy kilometrów. Wyruszyliśmy z Warszawy na południe przez: Słowację, Węgry, Rumunię, Serbię, Macedonię i Grecję, aż do Turcji, skąd wjechaliśmy do Azji. Potem z Turcji ruszyliśmy na wschód przez góry Kaukazu w Gruzji i Azerbejdżanie. Następnie był: Iran, Turkmenistan i kilka „stanów” byłego Związku Radzieckiego – Uzbekistan, Tadżykistan i Kirgistan.

W Kirgistanie spotkaliśmy się z grupą, wcześniej umówionych, podróżników, z którymi dzieliliśmy koszty chińskiego przewodnika. Potem przez zachodnią prowincję Chin, pokonując słynną przełęcz Khunjerab, wjechaliśmy do Pakistanu. Po Pakistanie przyszedł czas na: Indie, Nepal, Myanmar, Tajlandię, Laos i wreszcie Malezję, skąd pierwszy raz musieliśmy transportować motocykle inaczej, niż drogą lądową – bo na dachu pasażerskiej łodzi, na indonezyjską Sumatrę. Kilka indonezyjskich wysp później wysłaliśmy nasze motocykle statkiem do Australii, a sami polecieliśmy do Nowej Zelandii, gdzie na wypożyczonych motocyklach zrobiliśmy jeszcze 6 tysięcy kilometrów. Potem udaliśmy się do Australii, a stamtąd jakiś czas później wróciliśmy do Europy. W Europie zahaczyliśmy jeszcze o Pireneje i Alpy, aż wreszcie w połowie września 2019 wróciliśmy do domu.

Imponująca ta Wasza trasa! Była tak z góry zaplanowana, czy też spontanicznie podejmowaliście decyzje o kierunku dalszej jazdy?

Pewne odcinki trasy trzeba było z góry zaplanować, bo niektórych wiz, czy pozwoleń po prostu nie da się wyrobić na granicy, czy przez internet. Nie da się ubrać, spakować i pojechać dookoła świata na motocyklu, ot tak – bo to się skończy, prędzej czy później, na jakiejś granicy. Druga sprawa to pogoda. Wiadomo, że najfajniej motocyklem jeździ się po górach, ale górskie drogi nie zawsze są przejezdne i trzeba tak dopasować swoją dynamikę trasy, żeby w te „okna pogodowe” trafić. Oczywiście nie jest to łatwe i nam, mimo usilnych starań, w Himalaje nie udało się zdążyć, bo pogody nie da się przewidzieć ze 100-procentową pewnością.

Mimo wszystko spontanu też było bardzo dużo, bo z drugiej strony wszystkiego zaplanować się nie da (śmiech). Zresztą, jak już wjechaliśmy na tereny Azji Południowo-Wschodniej, to nie było potrzeby wielkiego planowania. Wtedy na bieżąco spotykaliśmy się z lokalnymi motocyklistami na piwo/kawę i rozmawialiśmy o tym, które trasy warto przejechać, a które nie.

W jakich miejscach/krajach się zakochałaś?

Uwielbiam miejsca, które są po prostu „pocztówkowo piękne”, ale jednocześnie nieturystyczne. Bo nic tak nie psuje mi efektu, jak kolejka turystów czekających na zdjęcie (śmiech). Dlatego zakochałam się w wielu trasach w Tadżykistanie, w Północnej części Pakistanu, w irańskich pustyniach, laotańskich i birmańskich wioskach. Najczęściej były to też miejsca zamieszkałe przez nieliczną ludność lokalną, która zawsze i bez jednego wyjątku, była dla nas bezgranicznie gościnna. Jeden kraj, zresztą z tych bardzo zbliżonych do nas kulturowo, szczególnie zawrócił mi w głowie i była to… Nowa Zelandia. Objechaliśmy ją wzdłuż i wszerz, i naprawdę nie było dnia, żeby mi się nie podobało! Byliśmy tam w zasadzie, tuż przed rozpoczęciem zimy. Koniec sezonu, praktycznie żadnych turystów i my w środku najpiękniejszej jesieni, jaką widziałam.

A są miejsca gdzie już nigdy nie chciałabyś wracać?

Ciężko powiedzieć, czy da się jakąkolwiek podróż zorganizować tak, żeby nie przejeżdżać przez miejsca, których człowiek nie lubi i w których się źle czuje. W każdym kraju są miejsca brzydkie, przeludnione, zaśmiecone, śmierdzące i smutne. Ich się nie uniknie. Czy mogłabym zatem powiedzieć, że nigdy bym gdzieś nie wróciła? Chyba nie, bo żeby dojechać w miejsce fajne, czy też dla przykładu odwiedzić starego znajomego w New Delhi, prawdopodobnie zawsze będę zmuszona pokonać miejsca, gdzie nie chciałabym się ponownie, czy kiedykolwiek znaleźć.

A jak to się stało, że jechał też z Wami…szczeniak?

„Szczeniak” to na dzień dzisiejszy już prawie dwuletnia sunia Lucky i do tankbag’a by się już z pewnością nie zmieściła (śmiech). Znaleźliśmy ją w Kirgistanie, dosłownie na środku drogi, którą jechaliśmy. Miała wtedy góra 3 tygodnie i 2 połamane tylne łapy… Ostatecznie udało nam się jej pomóc i znaleźć dla niej nowy dom, ale to długa historia, więc zaciekawionych jej losem odsyłam tu: https://dreamcatchers.pl/znalezlismy-szczescie-kirgistanie-czyli-historia-lucky-wielki-final/

Profil podróżników na FB: https://www.facebook.com/DreamCatchersJourney/

Najbliższe spotkanie z podróżnikami – 27 lutego w kinie Praha w Warszawie: https://www.facebook.com/events/2570630103225832/

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze