Podróż życia – Le Mans Classic. Relacja potencjalnej uczestniczki

"To było szaleństwo, porywać się na ten wyjazd, ale właśnie takie szaleństwa sprawiają, że życie jest pełniejsze" pisze w swojej relacji z wyprawy na Le Mans Classic Małgorzata Czaja.

Le Mans – tylko 340 km

To miała być podróż życia, celem był udział w Le Mans Classic. Przygotowania zajęły prawie rok, blisko 1600 km trasa została podzielona na około 300 km dzienne odcinki,  turystyczny ekwipunek został wyselekcjonowany tak by nie obciążać za wiele auta, a samochód poddany testom drogowym.  Nie pozostało nic innego jak oczekiwać zaplanowanej daty wyjazdu.

28 czerwca Chemnitz  

Wyjechaliśmy w sobotę, bo w tym dniu po autostradach jedzie się przyjemniej – jest mniejszy ruch, a przede wszystkim nie ma tirów. Szybko przejechaliśmy polską A4 i niemiecką dojechaliśmy na kemping na obrzeża Chemnitz. To po Lipsku i Dreźnie trzecie co do wielkości miasto Saksonii, które przywitało nas ograniczeniem prędkości do 30 km i tłumami młodych ludzi zmierzających na koncert. Okoliczne łąki były przekształcone w wielkie pole namiotowe.

Po drodze nie obyło się bez nasłuchiwania i stałej kontroli wszystkich wskaźników w aucie na szczęście wszystko było w porządku. Przejechaliśmy 334 km i jest to dystans maksymalny dzienny dla pasażerów Marcosa, dalej i dłużej jazda jest zbyt męcząca.

29 czerwca Kirchheim

260 km w deszczu jazda nie była przyjemna, mimo to humory dopisywały, bo po drodze bardzo często nas pozdrawiano i robiono zdjęcia Marcos’owi. Niemcy to porządny kraj i szanują pracę, więc w niedziele wszystko jest pozamykane, o czym nieopatrznie zapomnieliśmy. Boleśnie nam o tym przypomniała obiadokolacja, ratowanie się otwartą stacją benzynową nic nie dało – zostaliśmy z resztką sałatki ziemniaczanej, dwoma plasterkami pieczeni i kromką chleba.

30 czerwca Echternach

Echternach jest najstarszym miastem w Luksemburgu, położone nad graniczną rzeką Sûre, gdzie obozowaliśmy. Jazda przez 331 km dłużyła się niemiłosiernie, po drodze staliśmy w dwóch korkach, ale samochód mimo sportowego charakteru na szczęście się nie przegrzewał. Wieczorem odwiedził nas właściciela Maserati, który przyszedł obejrzeć Marcosa, nad naszym autem odbywały się panele dyskusyjne „kempingowiczów” dotyczące wyglądu, produkcji i porównań do Ferrari.

1 lipca Reims

We Francji omijaliśmy drogi płatne, taka ekstrawagancja nie była nam potrzebna. Marcos’owi pędzącemu w porywach 90 km wystarczyły drogi ekspresowe i krajowe. Tym razem przejechaliśmy przyjemne 190 km i jest to wielkość optymalna, żeby nie powiedzieć idealna dla tego auta. Pogoda dopisywała, jakość dróg już mniej. Nieźle nas „wytrzepało” na paru odcinkach. Dojeżdżając do miejsca parkingowego przy hotelu zaczął wyciekać płyn z chłodnicy. Diagnoza  – dziura w wężu,  poszliśmy na poszukiwania – odwiedziliśmy salon Seata, Mercedesa, maszyn rolniczych by skończyć w markecie budowlanym, od którego powinniśmy zacząć. Dwa gazowe kolanka i cybanty załatwiły sprawę. Mieliśmy dzień zapasu na dojazd do Le Mans, od którego dzieliło nas 340 km. Postanowiliśmy następnego dnia poszukać odpowiedniego warsztatu i zwiedzić miasto.

2 lipca Automobiles Champagne

Szampania – Reims – miasto słynące z katedry z XX-wiecznymi witrażami Marca Chagalla, miejsca koronacji prawie wszystkich królów. Mnie jednak bardziej interesował były trójkątny tor uliczny, gdzie odbyło  się 14 Grand Prix F1 Francji od 1950 do 1966 roku. W 1972 roku tor został zamknięty a w 2002 roku zburzony, jednak do dziś można oglądać jego historyczne pozostałości i muzeum samochodów, od którego zaczęliśmy zwiedzanie. Muzeum sprawia wrażenie zaniedbanego, opuszczonego i przypomina scenografię horroru klasy D – koszmarna recepcjonistka i koszmarne kukły psują odbiór całości.

Testy sprawności auta ujawniły kolejne usterki – pompa wody przestała działać i wydmuchało uszczelkę pod głowicą. Angielskie auto nie jest przyjaźnie traktowane na Francuskiej ziemi – w całym Reims nie było odpowiednich części do napraw. Został nam tylko do wykonania telefon do ubezpieczyciela, gdzie pani z infolinii po uświadomieniu jej, że nie” padła” nam klimatyzacja tylko układ chłodzenia w aucie, poinformowała nas, że laweta będzie w czwartek rano.

3 lipca „Crazy Is My Life”

Droga powrotna była nużąca i męcząca od 8.37 do 22.00 z trzema przerwami na stacjach i parkingach, nawet na lawecie Marcos wzbudzał ogromne zainteresowanie.

To było szaleństwo, porywać się na ten wyjazd, ale właśnie takie szaleństwa sprawiają, że życie jest pełniejsze. Jestem zawiedziona, bo jednak nie dojechaliśmy, ale też zadowolona z tych kilku dni, które pozwoliły mi cieszyć się autem, drogą i przygodą.
Po tym wyjeździe Marcosa polubiłam jeszcze bardziej i mogłam poznać jego zalety, a że się popsuł, no cóż… W gruncie rzeczy to nasz pierwszy wyjazd, gdy nie osiągnęliśmy celu i nie wróciliśmy do domu, kiedyś zawsze jest ten pierwszy raz.

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze