Edyta Klim

PipiArt – artystyczna strona motocyklistki

Monika Pączek „Pipi” w wolnym czasie tworzy oryginalną biżuterię oraz… kolekcjonersko-użytkowe noże. A te niecodzienne umiejętności nabyła, jakby przy okazji nauki doskonalenia jazdy motocyklem. Teraz nie dość, że świetnie jeździ, to jeszcze ma wiele innych pasji!

„Gen motocyklizmu” odziedziczyłaś, czy pasja motocyklowa dopadła Cię znienacka?

Nie wiem skąd to się wzięło, a siedziało we mnie od zawsze. Ja po prostu wiedziałam, że będę jeździć motocyklem. Pociąg do motoryzacji i spraw technicznych „wyniosłam” z warsztatu samochodowego mojego ojca – można powiedzieć, że spędziłam tam dzieciństwo. Godzinami siedziałam z nim w garażu i podawałam klucze, śrubki. Niestety moje marzenie musiałam odłożyć na wiele lat, a dokładnie na… 23!

Nieźle! To co stało się tym impulsem do działania?

Moja dobra koleżanka, która już jeździła motocyklem, namówiła mnie, żebym przymierzyła jej ubranie motocyklowe i kask. I to był moment! Wiedziałam, że to już koniec czekania. Czas spełniać marzenia! Na drugi dzień zapisałam się na kurs. Znajomy powiedział, że Honda CityFly 125 będzie najlepsza na pierwszy motocykl, więc miesiąc później stałam się szczęśliwą posiadaczką tej maszyny. Do dziś wspominam ten motocykl z dużym sentymentem.

Jakie były te początki na dwóch kołach? Nauka i pierwsze trasy poszły Ci łatwo?

Pierwszej jazdy na tej Hondzie nie zapomnę do końca życia. Odbyłam ją na parkingu wielkości lotniska, na którym ledwo zmieściłam się podczas zawracania (śmiech). Teraz, nawet po dwugodzinnym wyczerpującym treningu wytrzymałościowym, nie jestem tak spocona, jak po tamtej pierwszej jeździe. Jednak to szczęście, jakie wtedy czułam, wsiadając pierwszy raz na motocykl – towarzyszy mi do dziś! Za każdym razem, gdy zakładam kask, endorfiny zaczynają swoją podróż w moim krwiobiegu, wyzwalając euforię. A moja pierwsza jazda po zimowej przerwie jest zawsze taka, jak ta pierwsza, ze łzami radości w kasku. 

Pierwsze trasy to tzw. jazdy „wokół komina”, a pierwszy dalszy wyjazd to wycieczka z mężem i przyjaciółmi w Bieszczady. Wtedy po raz pierwszy przekroczyłam, nieosiągalną do tej pory dla mnie, „zawrotną” prędkość 70km/h. Odcisnęło to niezatarte do tej pory piętno w mojej psychice (śmiech). Zdobywając pierwsze umiejętności jazdy motocyklem na Hondzie 125 cc, jednocześnie odbywałam kurs prawa jazdy na Kawasaki ER 650. Największym problemem dla mnie była wtedy tzw. 30-tka (slalom między pachołkami z minimalną prędkością 30km/h), co przez cały kurs wyszła mi może dwa razy.

Strach pytać, jak poszedł egzamin…

Byłam bardziej zestresowana niż tuż przed porodem! Mając na względzie moje problemy z 30-tką, wykupiłam w tym dniu dodatkową 1,5 godzinną jazdę, podczas której slalom wychodził za każdym razem! Wtedy właśnie uświadomiłam sobie, że zdam egzamin, bo jest to ten wiekopomny dzień, który zmieni resztę mojego życia! Podchodząc do egzaminatora, usłyszałam jak mówi: „Niech się Pani nie martwi – pierwszy raz to jest na próbę”! Pomyślałam….że co? Ja już mam upatrzony i zarezerwowany motocykl! Dla mnie było to pierwsze i ostatnie podejście. Zdałam!

I faktycznie motocykl na tę okazję już był zaklepany?

A jak! Tydzień po egzaminie byłam właścicielką motocykla marki BMW F650GS i tak rozpoczęła się moja prawdziwa przygoda z poważną jazdą motocyklem. Chociaż uważam, że jazda „małymi pojemnościami” jest nie mniej poważna! Jak w przypadku Hondy 125, przygodę z moją „beemką” rozpoczęłam od jazdy „wokół komina”. Po pewnym czasie okazało się, że szkolny kolega mojego wspólnika jest motocyklistą i posiadaczem obiektu moich marzeń, a mianowicie BMW R1200GS ADV. Na dodatek jego garaż znajdował się tuż przy siedzibie mojej firmy. I tak zaczęła się nasza znajomość, która była brzemienna w skutkach, jeżeli chodzi o dalszą moją przygodę z motocyklami, a także innymi moimi pasjami…

Wybraliśmy się na pierwszy wspólny wyjazd. Jak to w takich przypadkach bywa (a szczególnie w moim) – prędkość max 80km/h, stres przy każdym ciaśniejszym zakręcie oraz zazdrosne spojrzenia na starszego, bardziej doświadczonego motocyklistę, który wykonywał z taką łatwością manewry, sprawiające mi tyle problemów. Po tym wyjeździe zrozumiałam, ile mi jeszcze brakuje i ile mogłabym się od niego nauczyć. I tym optymistycznym akcentem zakończyłam mój pierwszy sezon motocyklowy z BMW.

A w kolejnym sezonie przyszedł czas tej prawdziwej nauki jazdy motocyklem?

Tak, potrzebowałam nauczyciela, więc nastaniem wiosny, pełna werwy i zapału do jazdy, zaproponowałam kolejny wspólny wyjazd mojemu nowemu koledze. Oczywiście uprzedzając go, że będzie to wyjazd bardziej szkoleniowy niż turystyczny. Przystał na to, chętnie się zgodził udzielić mi kilku rad, związanych z techniką jazdy. I tak kilka razy umawialiśmy się na wyjazdy szkoleniowe, trenowaliśmy na drodze i placu manewrowym.

Houston (taką ksywkę ma kolega) mówi o sobie, że jest turystą motocyklowym, a dokładniej podróżnikiem, który odbył już kilka dalekich podróży, po drogach i bezdrożach, Europy i Afryki. I ja również chciałam posiąść umiejętności, które umożliwiłyby mi poruszanie się motocyklem poza drogami i autostradami – tak zaczęliśmy treningi jazdy w terenie. Początki były bardzo trudne. Pot, piach, niezliczone przewrotki i ogromne zmęczenie. Było to na tyle wyczerpujące, że po którejś z kolei przewrotce w piachu, odpełzałam (dosłownie) od motocykla na kolanach. Byłam tak zmęczona, że nie byłam w stanie samodzielnie go podnieść. Houston stwierdził, że jeżeli za każdym razem będzie musiał podnosić za mnie motocykl, to całkowicie zrezygnuje z treningów na siłowni (śmiech). Trudy i znoje jazdy w terenie (szczególnie po piasku), dały efekty, bo jazda po szutrach i zapiaszczonych drogach nie sprawiała mi już żadnego problemu.

Pewnego pięknego dnia Houston zaproponował mi przejażdżkę po okolicy. Oczywiście zgodziłam się, spragniona widoku umykającego asfaltu spod kół mojej „beemki”. Piękna pogoda, cudowne okoliczności przyrody, tzn. las, długa prosta, wiatr w wywietrznikach kasku i włączony prawy kierunkowskaz kolegi, który zjeżdża na pobocze. Zatrzymaliśmy się podszedł do mnie i powiedział, zsiadaj. Byłam lekko zdezorientowana, o co mu chodzi. Ale posłusznie zsiadłam ze swojego motocykla. On nic nie mówiąc wsiadł na niego i powiedział: „A teraz pojedziesz moim”. Wmurowało mnie, myślałam, że żartuje. Nie żartował! Próbowałam się bronić przed tym, a on stanowczym głosem powiedział: „Gdybym nie był pewien, że sobie poradzisz, to nigdy bym Ci nie pozwolił wsiąść na tak duży motocykl”. Otrzymałam kilka niezbędnych rad i z duszą na ramieniu wsiadłam na obiekt moich marzeń BMW R1200GS ADV. Dalej wszystko potoczyło się jak we śnie. Gładki pewny start, płynna i bardzo stabilna jazda. Nie byłam pewna, czy jadę, płynę czy lecę – zaglądałam pod koła, czy dotykają asfaltu… (śmiech) Byłam w szoku, jak tak wielki i ciężki motocykl może się tak doskonale prowadzić! Po kilku kilometrach jazdy, w tym błogostanie, dostałam sygnał, żeby zatrzymać się na poboczu. Kolega podszedł do mnie i stwierdził, że bez żadnego problemu poradzę sobie z 800-tką. Był tak pewny tego co mówi, że w niecały miesiąc później zamieniłam swoją 650-tkę na F800GS, oczywiście BMW.

Zabawa rozpoczęła się od nowa: plac manewrowy, ósemki duże, ósemki ciasne, bardzo ciasne, zakręty z większą i bardzo małą prędkością. Jazda stojąc na przemian po jednej i po drugiej stronie motocykla obiema nogami. Stojąc obiema nogami na siedzeniu. I oczywiście teren, czyli piach, pot i łzy! Tym razem treningi terenowe zostały okupione małą kolizją. Jadąc błotnistą drogą leśną, nie opanowałam swojego „rumaka” i poniósł mnie w las, tzn. uderzyłam w drzewo. Niegroźna kontuzja (na szczęście) i dość duże koszty naprawy motocykla – to cena, jaką zapłaciłam za doświadczenia jazdy w terenie. Potem było już tylko lepiej! Kilka przejażdżek motocyklem kolegi i znowu ten jego dziwny wzrok, który jak z doświadczenia już wiem, wróży dość znaczące zmiany…

Niech zgadnę, znowu przesiadka?

Tak! Pewnego razu, podczas rozmowy na tematy motocyklowe (zastanawiałam się nad przesiadką na F850GS) – zamyślił się i stwierdził, że analizował i porównywał wagę motocykli F850GS i R1200GS. A skoro jest ona praktycznie taka sama, to bez problemu mogę jeździć GS 1200, tym bardziej, że jest on stabilniejszy w prowadzeniu. Jak to w moim przypadku bywa, po miesiącu od brzemiennej rozmowy, spełniłam swoje największe marzenie i sezon motocyklowy 2021 zakończyłam na motocyklu BMW R1200GS! Teraz czekam do wiosny… czekam, aż kolejny raz będę mogła naładować swoje akumulatory! Wsiąść na wymarzony motocykl i po prostu jechać przed siebie, kilometr za kilometrem…

Wcześniej uczyłaś i inspirowałaś, a już wiesz w jakim kierunku tym motocyklem podążysz?

Ja oczywiście kocham dalekie wyprawy motocyklowe. „Człowiek kochający podróże jest trzy razy na tej samej wyprawie: pierwszy raz, gdy ją planuje, drugi raz, gdy ją odbywa, a trzeci raz, kiedy ją wspomina” – w pełni się z tym zgadzam. Hołduje zasadzie, że „droga jest celem”. Aczkolwiek są w życiu motocyklowego podróżnika takie sytuacje, że ma wytyczony konkretny cel podróży.

Niedawno zmarł nasz przyjaciel motocyklista, wspaniały człowiek, podróżnik, dla którego jazda motocyklem była całym życiem. Zmarł po ciężkiej chorobie i nie zdążył zrealizować swojego ostatniego planu, a mianowicie wyjazdu na dzikie plaże do Aleksandropolis (miasto w Macedonia-Tracja Grecja). Wraz z przyjaciółmi postanowiliśmy zorganizować wyjazd w to miejsce, chcąc uczcić jego pamięć i rozsypać tam część jego prochów. Będzie to pierwszy mój tak daleki wyjazd. Kolejne marzenia to Szwajcaria oraz objechanie Polski dookoła, jak najbliżej granic. Myślę, że ich realizacja to tylko kwestia czasu…

Co wniosła w Twoje życie motocyklowa pasja? Warto było pójść za głosem serca?

Jazda na motocyklu to dla mnie uzależnienie, można powiedzieć, że wręcz obsesja. Gdy wsiadam na motocykl – świat przestaje istnieć! Nie ma wtedy czasu na zmartwienia, myślenie o trudach codziennego życia, o problemach… liczy się tylko: droga, pełne skupienie, radość z jazdy, wiatr we włosach i muchy w zębach (śmiech). To dla mnie taka terapia psychologiczna, oczyszczenie umysłu. Po długich wyjazdach łatwiej mi funkcjonować w życiu codziennym. Łatwiej stanąć do walki o lepsze jutro dla moich ukochanych córek – bo tak naprawdę wszystko co robię… robię dla nich. A jazda na motocyklu pozwala mi utrzymać wszystko w ryzach.

Druga strona medalu jest dla mnie jeszcze ważniejsza. Zauważyłam coś niesamowitego, co mnie bardzo, bardzo nakręca do realizacji swoich pasji. Moje córki, patrząc na to, co ich „matka wariatka” wyczynia – zaczynają wierzyć, że mogą osiągnąć w życiu wszystko czego pragną! Czy warto było pójść za głosem serca? Warto!!!

Robisz ręcznie piękne rzeczy, a nie są to materiały łatwe do obróbki – skąd taka pasja i czy długo się uczyłaś takiego rzemiosła?

Każdy szanujący się podróżnik powinien posiadać w swoim wyposażeniu nóż, jako niezbędny element. Okazało się, że Houston, prócz pasji motocyklowej, ręcznie wykonuje noże kolekcjonersko-użytkowe. Zamówiłam więc sobie u niego nóż. I się zaczęło: a jakie materiały, a jak się to robi, a jak długo, a czy to jest trudne? Pytań miałam coraz więcej. Nóż, który wykonał na moje zamówienie ma rękojeść z poroża jelenia. Wpadłam na pomysł, że resztki poroża które zostają, można wykorzystać do stworzenia czegoś ładnego, np. nietypowej biżuterii. Kolega zgodził się i wykonał pod moje dyktando pierwszy wisiorek.

Następnym moim pomysłem było połączenie różnych materiałów z żywicą epoksydową. I tak zaczęła powstawać tego typu biżuteria, którą wykonywałam pod jego okiem. Wiadomo, kobieca biżuteria… jednak mi nie dawały spokoju te noże! Byłam ciekawa, w jaki sposób ręcznie, a w zasadzie domowym sposobem, można wykonać coś tak niezwykłego! Houston zgodził się nauczyć mnie paru rzeczy w tej dziedzinie, a w zamian za naukę piłowania, szlifowania, cięcia, klejenia, polerowania itd. miałam sprzątać warsztat, więc jak każdy szanujący się praktykant – zaczęłam od tego (śmiech).

Potem był pierwszy nóż i pierwsza radość! Następnie bardzo duże wyzwanie dla mnie w tej dziedzinie, a mianowicie postanowiłam własnoręcznie zrobić nóż dla mojego męża, jako prezent na urodziny. Wysokiej klasy stal, egzotyczne drewno na rękojeści, skórzana, ręcznie wykonana i zdobiona pochwa. Pełen sukces! Noże wykonuję prawie od roku, a każdy kolejny sprawia mi coraz więcej przyjemności i radości. Przy każdym uczę się czegoś nowego i doskonalę poznane do tej pory techniki.

Ile czasu i wysiłku trzeba włożyć, żeby stworzyć taki nóż od postaw?

Wykonanie noża, z uwagi że robię to na dzień dzisiejszy hobbistycznie, zajmuje mi od 1 do 2 miesięcy. Każdą wolną chwilę poświęcam na wykonywanie noży i biżuterii – niekiedy są to 2,3 godziny w tygodniu, a nieraz 6 godzin dziennie. W zależności od potrzeb i możliwości. Robienie tego typu wyrobów nie jest rzeczą łatwą. Każdy element wykonywany jest przeze mnie z bardzo dużą starannością i pietyzmem. Cytując klasyka „diabeł tkwi w szczególe”, a na końcowy efekt wyrobu składają się właśnie takie szczegóły. Stąd trudność oraz długi czas wykonania. Za to efekt daje niesamowitą satysfakcję! Uczucie, że w zasadzie z niczego robię coś, daje mi ogromne zadowolenie, bo: „Świat staje się bardziej radosny, kiedy właśnie stworzyłeś coś, czego wcześniej nie było”.

To Twoja praca, czy robisz to bardziej hobbystycznie, w wolnym czasie?

Pracuję zawodowo oraz prowadzę własną firmę – noże i biżuterię wykonuję hobbystycznie, aczkolwiek realizuję również zamówienia klientów. W warsztacie tracę poczucie czasu, robienie noży i biżuterii odpręża mnie, relaksuje, sprawia, że jest to czas odpoczynku. W myśl zasady: „Znajdź pracę, która będzie Twoją pasją, a nie będziesz już nigdy musiał pracować”! Istnieje duże prawdopodobieństwo, że stanie się to jednym z moich głównych źródeł dochodu, dlatego właśnie postanowiłam pomóc szczęściu i stworzyłam sklep internetowy, w którym można zakupić moje wyroby: www.pipiart.com.pl.

Trzeba dobrze zarządzać czasem, żeby mieć czas na to wszystko? Na swoje pasje i jazdę motocyklem jeszcze znajdujesz czas?

Osobiście mam wrażenie, że im więcej mam rzeczy do zrobienia, tym większa jest we mnie siła i motywacja do działania. Im więcej do zrobienia, tym szybciej robię każdą rzecz z osobna. Moje pasje: motocykl, noże, treningi. Tak, treningi, bo jak już spełniać marzenia to hurtowo (śmiech). Właśnie skończyłam i zdałam egzamin na trenera personalnego – to takie tam z dawien dawna marzenie, ale żeby być dobrym trenerem, to najpierw trzeba dobrze trenować! Więc od ponad roku, systematycznie kilka razy w tygodniu, ćwiczę między innymi boks i kickboxing w formule K1.

W zeszłym roku wykonałam również pierwszy w moim życiu skok ze spadochronem (w tandemie) oraz odbyłam pierwszą lekcję jazdy konnej w stylu western. Jestem tym zafascynowana i jeżeli okoliczności będą sprzyjające, to chciałabym te pasje w przyszłości rozwijać. 

Fanpage: www.facebook.com/pracowniaPipi

Sklep: www.pipiart.com.pl

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze