Motocyklem przez Amerykę Południową: Boliwia

Granice mają to do siebie, że trzeba zastosować się do procedur, czyli dać celnikowi wszystkie dokumenty i grzecznie poczekać na pieczątkę. Tak było i tym razem. Najpierw wjechały motocykle, a zajęło im to godzinę. Trzy okienka, trzy panie, trzy różne kartki, pieczątki i błąd w nazwie Warszawa.

Papiery są tu ważne, dokumenty pojazdu muszą się zgadzać, niczego nie może zabraknąć. Yamahy dostały sześć miesięcy pobytu w Boliwii.

Na boliwijskim przejściu granicznym wszystko odbyło się znacznie szybciej niż w Argentynie. Ot, jedna karteczka do wypełnienia – wypisaliśmy tylko jedną stronę, bo na drugiej były komunikaty dla nas całkiem niezrozumiałe, po hiszpańsku. Celnik nie zwrócił na to uwagi, wbił pieczątki wjazdowe i już.

Na granicy szlaban otwiera młody chłopak. Szlaban już dawno wygiął się i spokojnie można pod nim przejść, ale widocznie instytucja otwieracza szlabanu jest tutaj bardzo ważna… to nie autostrada, szlaban sam się nie podniesie.

Wjechaliśmy więc do Boliwii i zieloną drogą wśród wiosek i łagodnych gór potoczyliśmy się do miasta Tarija. Na boliwijskiej drodze nie jest jednak tak jak w Argentynie czy Chile. Tam kierowcy bywają niecierpliwi, czasem zatrąbią, czasem rzucą jakimś słowem niezrozumiałym, ale ruch jest pod jakąś kontrolą. A w Boliwii? A w Boliwii to jest istne szaleństwo. Podwójnej ciągłej nikt nie uznaje, prawo do pierwszeństwa ma ten, kto je wymusi, pchają się ci kierowcy, kto bardziej, kto dalej, kto szybciej. Chcesz przejechać pierwszy na skrzyżowaniu bez świateł? Oto sposób: dwa krótkie sygnały dźwiękowe. Zastosowałam. Działa.

Tarija
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Zatrzymaliśmy się na przedmieściach Tariji, w hoteliku tuż koło dworca autobusowego, który okazał się świetnym punktem wymiany walut, do wyboru sklep z pamiątkami albo ze słodyczami. Pozbyliśmy się ostatnich argentyńskich peset, które są tutaj prawie bez wartości, zjedliśmy spóźniony obiad i wróciliśmy do hotelu. Szybko zapadliśmy w pierwszy boliwijski sen.

Dworzec autobusowy, choć nieciekawy i chaotyczny przyniósł pierwszą kulturową obserwację. W Boliwii kobiety wyróżniają się strojem. Elementem ubioru, który najbardziej rzuca się w oczy jest melonik. Meloniki są różne, wyższe lub niższe, zaś ich ułożenie określa stan cywilny nosicielki. Przekrzywiony na bok – panna, na czubku głowy – mężatka. Przekrzywiony melonik wygląda bardzo zadziornie.

Trudno taką panią dobrze sfotografować, bo w Boliwii ludzie nie lubią, kiedy robi im się zdjęcia.

Rankiem, po szybkim objechaniu miasta w poszukiwaniu dobrego kantoru (okazało się, że dolary australijskie są w Boliwii mało atrakcyjne) ruszyliśmy ku boliwijskiej ikonie, czyli solnym pustyniom Salar de Uyuni. A droga ku rzeczom wspaniałym i wartym uwagi prosta nie jest.

Zaczęło się całkiem nieźle. Równym i bardzo dobrym asfaltem pognaliśmy ku miasteczku Tupiza. Droga wiodła to w górę, to w dół, nic trudnego, łapka na gaz i do przodu. Wtem pojawił się znak, że Tupiza w lewo, w drogę szutrową. Z tego typu drogą już się dobrze znamy, ale czy boliwijski szuter różni się od argentyńskiego lub chilijskiego szutru? Oj, różni się i to bardzo.

W drodze do Tupizy
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Piach, a w piachu kamulce, kamyczki i kamsztory. Moja Yamaha odtańczyła na tej nawierzchni całe Jezioro Łabędzie wraz bisami i już się brała za Dziadka do orzechów, jednak jej baletowe ceregiele przerwał nadchodzący mrok. Robiło się ciemno, a my przejechaliśmy niewiele po tym szutrze, może ze 30 kilometrów.

Tego wieczora nasze jednonamiotowe obozowisko stanęło pod drzewami, za krzakami, na swojego rodzaju wysepce między korytami dawno niepłynącej tędy rzeki. Słyszeliśmy z oddali jakieś ludzkie głosy, nowoływania, wściekłe psie ujadanie i rzężące silniki ciężarówek. A potem zapadła cisza, od czasu do czasu zaświergolił jakiś ptaszek.

Kolejnego dnia wspinaliśmy się na przełęcze, jechaliśmy łagodnymi zboczami gór, droga, raz twarda, raz kamienista, raz piaszczysta, dawała nam popalić. Boliwijski szuter był zdecydowanie goryszy i trudniejszy do przejechania niż wszystkie nieasfaltowe drogi Chile i Argentyny. Poruszanie się po takiej nawierzchni to dla mnie i mojego motocykla jazda techniczna, nieustanne manewrowanie między pierwszym a drugim biegiem. O rozpędzaniu się mogę zapomnieć, kółka tego nie zniosą. Jazda po szutrze to wyczerpująca praca całego ciała, od której bolą nadwyrężone ramiona i plecy.

Do Tupizy dojechaliśmy w około sześć godzin. Miasteczko okazało się turystycznym miejscem, w którym są agencje, które zorganizują każdy wyjazd, punkty wymiany prawie wszystkich walut świata (tak się reklamują) oraz restauracje z anglojęzycznym menu i potrawami prosto z Włoch. No prawie jak w Tajlandii. Poszliśmy zjeść do małej lokalnej knajpki, w której ceny nas nie zabiły, wręcz przeciwnie, zachęciły do jedzenia.

Po obiedzie kupiliśmy jeszcze plastikowy baniaczek na paliwo. W Boliwii benzyna jest bardzo tania, ok. 3,5 boliwiano za litr, co daje jakieś 1,70 PLN. Ale to cena dla lokalesów. Właściciele pojazdów z zagranicy muszą płacić zupełnie inną stawkę, czyli 9 boliwiano. Jest to bardzo niefajnie postępowanie, ale jest sposób, żeby je skutecznie objeść. System nie przewidział tankowania do butelek, kanistrów i baniaków. Oczywiście ludzie tak tankują, ale wtedy stawka jest normalna i chyba nie ma znaczenia, że kupujący jest z innego kraju i po hiszpańsku zna tylko kilka słów. Na stacji benzynowej zatankowaliśmy więc do kanisterka i przelaliśmy paliwo do baków. Cena 3,5 boliwiano za litr. Oczywiście motocykle wypada zaparkować tak, żeby nie zwracały uwagi i żeby nie było widać chilijskich blach. Przednie rejestracje zdjęliśmy już w Argentynie, zostaną na pamiątkę.

Kamping
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Po cwaniackim tankowaniu ruszyliśmy z powrotem w szuter. Droga wiodła przez płaskie przestrzenie, ale oddali majaczyła kolejna górska przełęcz. Było bardzo późne popołudnie, złota godzina, a przed nami ponad dwieście kilometrów drogi kiepskiej, kamienistej i trudnej. Dojazd do Uyuni zajmie nam cały następny dzień, więc przejechawszy jakieś czterdzieści kilometrów zatrzymaliśmy się na nocleg… w opuszczonym pasterskim domku. Gospodarstwo miało kamienne ogrodzenie, więc zarówno motocykle, jak i namiot były dobrze skryte i niewidoczne z drogi.

Rozpaliliśmy ogień, żeby zrobić wodę na herbatę i rozgrzawszy się ciepłym płynem poszliśmy spać, nieświadomi tego, co czeka nas następnego dnia.

Poranek nie ociągał się, szybko zrobiło się jasno i ciepło. Spakowaliśmy dobytek i ruszyliśmy ku kolejnym przełęczom. Po drodze widzieliśmy stada lam i alpak. Zwierzęta w długich uszach miały wpięte różowe ozdoby, swojego rodzaju kolczyki, kształtem przypominające kwiatki. Było ciepło, ale ze zmęczenia i niewyspania nie jechało mi się jakoś dobrze i płynnie; zaciśnięte na manetkach dłonie boleśnie mi zesztywniały. Jednak mimo zmęczenia sześćdziesiąt kilometrów do miasteczka Atocha poszło nam nawet sprawnie. Zajechaliśmy na ryneczek, żeby coś zjeść. Było jeszcze dość wcześnie, druga połowa dnia do dyspozycji.

Droga z Atochy do Uyuni zaczęła się stromymi zakrętami, ale nasze osiołki dzielnie sobie z tym poradziły. Przez jakiś czas droga była nawet całkiem niezła, ale cóż, twarda nawierzchnia nie może trwać wiecznie. Znowu zaczęły się tańce. Dla mnie i mojego motocykla to bardzo niemiłe momenty, bardzo się wtedy trzęsiemy i na nic zdaje nam się technika „przeleć motocyklem nad dziurą”, kółka łapią każde wgłębienie; odcinki piaszczysto żwirowe technicznie są najgorsze. Dodatkowym stresem na drodze są ciężarówki i ogromne autobusy. Mijając małego motocyklistę, którego przecież widzą bez znaczenia czy nadjeżdżają z przodu czy z tyłu, nie zwalniają, przejeżdżają tuż obok, zostawiając za sobą chmurę kurzu. Co z tego, że czasem w dół jest kilkadziesiąt metrów, wystarczy jeden zły ruch, żeby z motocyklem poturlać się w przepaść.

Do Uyuni
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

W czasie podjazdu pod piaszczyste wzniesienie zgasł mi silnik. Za mną nagle, kompletnie znikąd, objawił się autobus. Mocowałam się z motocyklem, chcąc uruchomić go jak najszybciej, a autobus wcale nie zwalniał, choć kierowca widział mnie bardzo dobrze, bo byłam na samym środku drogi, mojej i jego. Odpaliłam w ostatniej chwili i uciekłam spod kół gibającego się na boki kolosa.

Droga szutrowa, którą jechaliśmy pokryta była nawierzchnią typu tarka. Pojazdy utwardzające drogę zostawiły ślady gąsienic, ciężarówki pogłębiły bruzdy i w efekcie mamy drogę typu koszmar motocyklisty.

Tego dnia motocykl poślizgnął mi się dwa razy, a z siłą przyciągania ziemskiego nie ma co walczyć, więc raz wylądowałam w piachu, drugi raz na żwirze, za każdym razem wściekając się i przeklinając szutrową drogę.

Te sto kilometrów z Atochy do Uyuni było najgorszą motocyklową przeprawą od początku tej podróży. Wjazd na przełęcz między Chile a Argentyną to była bułka z masłem.

Dzień miał się już ku końcowi, słońce schowało się za horyzontem a my mieliśmy jeszcze prawie dwadzieścia kilometrów, które wydawały się wiecznością. Poza tym zrobiło się nieprzyjemnie zimno, chłód przenikał przez ubranie, w twarze wiał zimny wiatr. Zestresowani, głodni, wkurzeni i zmarznięci wjechaliśmy do miasteczka.

 

Solna pustynia

Uyuni okazało się małym miasteczkiem, w którym tylko ulice w centrum wybrukowano betonowymi płytami. Reszta osady to piach i kamienie. W miasteczku stoi pomnik robotnika – srebrna postać na kowadle, pomnik wiedźmy – wysoka kobieta wykonana z metalu (podejrzewam, że monument powstał z lokomotyw i wagonów, ale o tym później) oraz pomnik przedstawiający żołnierzy – trzech mundurowych rodem wziętych z Toy Story.

Było zimno. Prysznic ledwo ciurkał ciepłą wodą. A ciepła woda dostępna jest w określonych godzinach, taki boliwijski smaczek.

Motocykle zaparkowały w hotelowym dziedzińcu. Nie były same, bo tuż obok stały już dwa egzemplarze Suzuki DR, oba na amerykańskich blachach.

W upiornie zimnym Uyuni zrobiliśmy sobie dzień przerwy od motocykli, byliśmy zmęczeni przejazdem przez te kilkaset kilometrów niepewnego szutru. Dzień przeszedł nam na poszukiwaniu szybkiego wifi ( tylko z rana i tylko w dwóch miejscach), jedzeniu, penetrowaniu zakamarków lokalnego targowiska i wyborze uszatych czapeczek.

Rankiem, kolejnego dnia, kiedy pakowaliśmy nasze motocykle, Amerykanie przywieźli złą wiadomość ze stacji benzynowej. Nie było paliwa, stacja zablokowana, dookoła osiemdziesiąt osób i strajk. Dowiedzieliśmy się, że w przyszłym roku w Boliwii będą wybory i jedna partia polityczna chce zdestabilizować kraj przed tym wydarzeniem i brak benzyny i blokady dróg i stacji to ich sprawka. Jednak jest to wiadomość z drugiej ręki, nie jesteśmy dobrze zorientowani w sytuacji politycznej Boliwii.

Solna pustynia
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Oprócz nas i Amerykanów do Uyuni dotarła też niemiecko- francuska para na Kawasaki KLR. Spotkaliśmy ich wcześniej w Tupizie. Dobrze, że kolega z Niemiec przed wyjazdem z Europy zanotował sobie nazwę miejsca, w którym w Uyuni można kupić paliwo w razie braku paliwa. Informacja pochodziła z motocyklowego bloga jakichś tureckich podróżników. Mając adres i wskazówki ruszyliśmy pięcioma motocyklami do…. sklepu ze słodyczami, oddalonego od centrum o jakiś kilometr. W sklepiku miła pani nalała nam w plastikowe kanistry tyle, ile chcieliśmy, po cenie wyższej niż normalna cena boliwijska, czyli 7 boliwiano za litr. Nie było wyboru, a paliwo każdy z nas musiał zatankować.

Osiołki z bakami pełnymi kiepskiego paliwa ruszyły ku solnej białej przestrzeni.

Najpierw pojechaliśmy obejrzeć cmentarzysko pociągów. To jedna z atrakcji miasteczka, o której rozpisują się przewodniki. W gruncie stoją pordzewiałe lokomotywy, których kółka sprawiają wrażenie, jakby chciały wydostać się z uziemiającego je piachu i wrócić na tory. Z wagonów zostały właściwie tylko kontury, porudziałe stelaże, fragmenty pofalowanej blachy. Ktoś był dowcipny i pospawał różne dziwne pociągowe wnętrzności robiąc z nich huśtawki, wiszące na wyszczerbionych dziobach uśpionych lokomotyw.

Z Uyuni do wjazdu na Salar jest około 30 kilometrów po kiepskiej piaszczysto-żwirowej drodze. Jechało mi się źle, ale to nie nowość. Dopiero wjazd na pustynię przyniósł nam nową, stabilną i twardą nawierzchnię. Jak okiem sięgnąć – zima. Jaka zima? To sól! Po horyzont w każdą stronę, biało. Aż by się zaśpiewało, że na całej połaci śnieg, śnieg, śnieg….Rozpędziliśmy motocykle na powierzchni pokrytej jakby heksagonalnymi płytami. 40, 50, 60, 70, 80! Zapomniałam, że moja maszyna może się tak rozpędzić, wszak szuter zmienił nasze przyzwyczajenia. Pędziliśmy! A wrażenie było piorunujące, tak jakby to co pod naszymi kołami, było lodem, który pęka natychmiast po tym, jak się po nim przejedzie.

Naszym celem była malutka wioska Coquesa, położona u stóp wulkanu Tanupa. Wulkan widzieliśmy z daleka, bo na tej przedziwnej pustyni widać na przestrzał. Krajobraz pod nim był zupełnie inny, bardziej europejski, szkocko – irlandzki, zielony, krzaczasty, poszatkowany kamiennymi murkami. Jeszcze zanim zaszło słońce dojrzeliśmy flamingi brodzące w słonej wodzie. Te ptaki są wpisane w krajobraz solnej pustyni, choć w ogóle nie spodziewaliśmy się ich w tym miejscu.

W wiosce zatrzymaliśmy się hoteliku Maya, zrobionym z soli niskim budynku. Ściany z soli, stoły z soli, łóżka na solnych blokach oraz podłoga z solnych ziaren. Bez żadnych luksusów. Na prysznic było za zimno. Znowu wślizgnęliśmy się w śpiwory, ale zamiast spać, rozmawialiśmy. I wtedy sól posypała mi się na twarz. Nie byliśmy sami w tym pokoju. Były z nami myszy, a jeśli nawet nie były to myszy, tylko jakieś inne gryzoniowate stworzenia to i tak ich obecność bardzo nam przeszkadzała. Brązowe cosie (wiem, bo je przyłapaliśmy) biegały po ścianach i dwóch pozostałych łóżkach, które były w naszym pokoju. Niczego się nie bały. Bezczelnie deptały nas i nasze rzeczy.

Rozbiliśmy sobie w pokoju namiot.

 

Wyspa kaktusów

O poranku spakowaliśmy się i wróciliśmy na pustynię, aby zrealizować plan sesji zdjęciowej z motocyklami. Na Salarze można zrobić zdjęcia w zaburzonej skali, czyli takie, na których np. jakiś przedmiot jest większy od osoby. Wystarczy odpowiednio ustawić plan zdjęciowy, czyli motocykl bliżej, ja dalej i już mamy efekt taki, że Yamaha jakimś cudem mnie przerasta.

Na solnej pustyni miraż zdarza się nieustannie. Samochód z daleka może wydawać się motocyklem i na odwrót. Coś, co wydaje nam się blisko, jest daleko i jedzie się ku temu nieskończenie długo. A łapki marzną, bo ciepło również jest tutaj sprawą umowną. Tak było z wyspą Incahuasi. To ważny element każdej wycieczki na Salar, organizowanej przez agencje turystyczne z Uyuni. Nie można go przegapić.

Kaktusy
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Z daleka widziałam jakiś pudełka, z bliska okazały się kilkunastoma Toyotami Land Cruiser, które przywiozły na wyspę zagranicznych turystów. Ludzie grzali się w słońcu lub maszerowali ku porastającym górzystą wyspę kakutsom, żeby zrobić im zdjęcie na tle solnej połaci.

Wyspa jest bardzo ładna, choć ilość turystów, jaka ją odwiedza jest naprawdę przytłaczająca. Jednorazowo przy brzegu parkuje około 25 samochodów, co daje ponad sto osób rano, w południe (najlepsza pora na zdjęcia) i wieczorem.

Na wyspie jest restauracja, małe muzeum, sklepik i hostel….Hostel? Po prostu domek, w którym znajduje się jeden pokój a w nim kilka materacy, trochę krzeseł, dwa biurka…i zasadniczo niewiele więcej. Ale dlaczego by tu nie zostać choć na jedną noc, mimo, że warunki są średnie. Nam wystarczyło, że nikt z odwiedzających wyspę nie wie nic o tym prowizorycznym hoteliku. Zostaliśmy, ciesząc oczy zachodem słońca. Okazało się, że rodzina mieszkająca na wyspie ma małą białą lamę, która może rozbrykać się na dobre dopiero wtedy, kiedy ostatni Land Cruiser zniknie za horyzontem. Mieliśmy to miejsce tylko dla siebie.

 

Do La Paz!

Pominę ostatnie czterdzieści kilometrów przez Salar, przejazd przez sto trzydzieści kilometrów szutru oraz powrót na nie widziany od tygodnia asfalt. Albo napiszę o asfalcie, który pojawiał się i znikał.

Jechaliśmy nierówną drogą. Telepało jak zwykle. Aż tu nagle z prawej strony pojawiła się czarna nitka asfaltu. No to sobie na niego wjechaliśmy, choć wyglądał na nieskończony i nie oddany jeszcze do użytku. Chwilę po nas na jezdni pojawił się traktor, a to znaczy, że inni także poruszają się po tym asfalcie niedokończonym.

Radość trwała ze dwa kilometry. Koniec asfaltu, przerwa i znowu asfalt. A środku grudy, fałdy i hałdy żwiru. A taka tam przeszkoda. Nie wiem ile było tych przeszkód, ale były bardzo wymyślne. A to rozsypane kamienie, a to wysokie beczki do paliwie, a to góra piachu, tona żwiru, dziura, no, wyobraźnia ludzka nie zna granic. Przejeżdżaliśmy bokiem, dołem, piachem, żwirem i nawet raz oboje równocześnie położyliśmy motocykle, do piaszczystego rowu.

Do La Paz
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

W końcu zaczął się asfalt właściwy, którym to, z przerwą na nocleg w jakimś małym, ale niezwykle handlowym miasteczku, popędziliśmy do La Paz.

Tak naprawdę to nie chcieliśmy zatrzymywać się w stolicy, chcieliśmy dojechać do Tiwanacu, ale La Paz nie ma obwodnicy i trzeba przez nie przejechać…a to rzecz bardzo trudna. Nie, to mało powiedziane, to arcyskomplikowany proces poruszania się w środowisku absolutnie chaotycznym, zabałaganionym i niebezpiecznym.

Droga popsuła się 50 kilometrów przed miastem. Asfalt zamieniał się w piach, potem z powrotem stawał się asfaltem, potem znowu przerwa, potem ponownie asfalt. Kurz uniósł się tak wysoko, że nie widziałam nic, wszystko zniknęło. Gdzie mój pas? Gdzie światła pojazdu przede mną? A tak, przecież nie działały, albo były bardzo brudne…

Droga. Ciemna, mroczna, nieoświetlona dostatecznie dobrze. Latarnie patrzą pustymi oczodołami, światło diabli wzięli.

Dwa pasy. I szerokie pobocze, które poniekąd też jest drogą. Ludzie. Piesi. Ciemne postaci kłębiące się u krawędzi drogi, niektóre z nich nagle potrafią się zerwać i popędzić między samochodami. Najgorsze są kobiety z małymi dziećmi, bo biegną tak długo, tak niepewnie, jakby były kompletnie ślepe i głuche i nie ogarniały tej bezbrzeżnej rzeki pojazdów, sączącej się wartkim nurtem z każdego zakrętu, zakamarka.

Jadą z prawej, jadą z lewej, pchają się na trzeciego, na piątego, na dziesiątego, zatrzymują się nagle, niespodziewanie, po środku ulicy, spod świateł ruszają jeszcze zanim zapali się zielone. Albo autobus, nagle zaczął zmieniać pas, celując prosto we mnie. Czasem jedyne wyjście z sytuacji to dodanie gazu i ucieczka. W takim tłumie trzeba walczyć o swoje miejsce, trzeba być absolutnie pewnym swoich ruchów i manewrów, patrzeć w każdą stronę i przede wszystkim nie denerwować się na każdego bezmyślnego kierowcę, bo to strata czasu i nerwów, a obie rzeczy są w tym wypadku bardzo cenne.

Yamaha miała mało energii, boliwijskie rozcieńczone paliwo nie służyło jej. Gasła mi na światłach. Nikt nie czekał aż odpalę silnik, po prostu ruszali, otaczali z każdej strony, pokrzykując klaksonami. Jeśli silnik gaśnie mi na światłach, na skrzyżowaniu to ja się tym nie denerwuję, metodycznie cierpliwie odpalam, póki nie zaskoczy.

Wjazd do La Paz ciągnął się i ciągnął. To nie jest takie tam przejechać i tyle go widzieli. To ciężka praca, mająca na celu skuteczne ochronienie własnego życia.

To była droga pełna przykrych niespodzianek, niemożliwych do przewidzenia sytuacji. Na przykład…nagle pojawiły się tory kolejowe, a zaraz za nimi spora, głęboka wyrwa w nawierzchni. Przednie koło Yamaszyny wpadło w nią z impetem. Byłam pewna, że motocykl się wywróci, że polecę na głowę i że to się dobrze nie skończy. Yamaha przyjęła mocne uderzenie, ale jakoś wyjechała z dziury, silnik nie zgasł, tylko ja, z racji tego, że na sekundę oderwałam się od kanapy i wracając na nią uderzyłam kością łonową w bak….zabolało i to bardzo. Tak bardzo, że na chwilę straciłam oddech. A dookoła rozpędzona boliwijska ulica, dance macabre tysięcy upiornych pojazdów, dzikie podskoki naszych motocykli na nierównej nawierzchni.

I dalej
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Zrezygnowaliśmy. Odbiliśmy w prawo, szukać innej drogi do centrum. Wjechaliśmy w nieco bardziej spokojne ulice, ale ten spokój był pozorny i trwał krótko. Przeciskaliśmy się wąskimi ulicami, które były dziurawe i nierówne, poorane wgłębieniami i bruzdami, zalane brudną, śmierdzącą wodą. A potem serpentynami, pod kątem prawie dziewięćdziesiąt stopni, w dół, zaciskając dłoń na hamulcu i przytrzymując stopą drugi hamulec. Po prawej stronie pokazało się miasto….to nie był płynący złotem Dubaj z tysiąca i jednej nocy, nad którym kiedyś przeleciałam samolotem, to było tysiące światełek ułożonych na mrocznej płaszczyźnie. Tam, gdzie kończyło się światło, rysowała się czarna przepaść.

Boliwijscy kierowcy są beznadziejni, pozbawieni wyobraźni przestrzennej, nie rozumiejący, że jezdnia nie jest z gumy i że nieodpowiedzialne i głupie zachowanie może być przyczyną wypadku. To im się w głowach o pojemności rondla na rosół, prawdopodobnie nie mieści. Na boliwijskich drogach nie ma żadnej kultury jazdy, każdy widzi wyłącznie swój cel, każdemu się śpieszy. Na lokalny rynek można by produkować samochody bez kierunkowskazów, bo nikt ich nie używa, oraz z dodatkowym sygnałem dźwiękowym, bo tego używają wszyscy. A, jeszcze dobrze dorzucić trochę kolorowych światełek z choinki bo to też lokalni kierowcy lubią niezmiernie,tak sobie dodać światełek tu i tam i niech sobie miga na tęczowo. I na dokładkę bonus w postaci nie dających się wyłączyć świateł drogowych, wszak oślepianie nadjeżdżających z przeciwka to jedna z ulubionych dyscyplin sportowych boliwijskich kierowców.

Po ponad dwóch godzinach przedzierania się przez to diabelskie miasto, trafiliśmy na mile wyglądający hotelik, w którym zaparkowano już dwa duże motocykle – BMW HP z bakiem wymalowanym w mapę świata oraz Honda V-Strom z Australii. Wreszcie można odpocząć.

Targ czarownic, piwo z jajkiem i dynamit

Nie chcieliśmy wjeżdżać do La Paz wcale, ale plan się nie powiódł. Skoro już znaleźliśmy się w boliwijskiej stolicy to warto ją trochę pooglądać. Otóż La Paz leży w dolinie, miasto otaczają wysokie góry. Aby do miasta wjechać trzeba zjechać w dół, żeby wyjechać, trzeba wspiąć się po stromych uliczkach.

Na śniadanie poszliśmy z Australijczykami, którzy na swojej dużej maszynie podróżują po Ameryce Południowej już ponad pół roku. Miasto wydało nam się bardzo chaotyczne, w drodze na posiłek szliśmy slalomem między samochodami, które utkwiły w długim korku, albo staraliśmy się nie spaść z chodnika – wąsko tu, a ludzie się tłoczą. W ulicznym krajobrazie wyróżniają się kobiety w melonikach i pucybuci w ciemnych kominiarkach. Twarzy nie widać, oczy ledwo co, ale chętnie wypucują obuwie, trzeba dziękować im po sto razy i dopiero wtedy sobie idą.

Bazar czarownic
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

La Paz ma niezwykłą atrakcję, bazar czarownic. Nie ma on nic wspólnego z czarami, ale nazwa przyciąga. Przyciągnęła i mnie. Okazało się, że bazar to kilka uliczek pełnych sklepików z pamiątkami. Niby nic, bo czapki i szaliki z alpaki już widzieliśmy. Ale coś z magii w tym miejscu pozostało i przyszłam, aby to obejrzeć. Małe lamy, a dokładnie małe lamie trupki, jedne z futerkiem, inne bez, wisiały na co drugim straganie. Cena truchełka to 200 boliwiano, czyli sto złotych. Można kupić i zawiesić u powały nowego domu, martwe lamie dziecko przyniesie pomyślność. Dość wstrząsający widok.

Na targu można kupić też ziółka na różne przypadłości, herbatę z koki, liście koki do żucia, cukierki z koki, maść z koki, magnes w kształcie listka koki oraz rękawiczki, torebeczki, czapki, pamiątki, figurki i amulety. Mimo tego, że codziennie przechodzą tędy turyści, targ zachował resztki magicznego charakteru.

La Paz może uchodzić za motoryzacyjny skansen. Po ulicach jeżdżą bardzo stare autobusy marki Ford lub Dodge. Przywołują skojarzenia z amerykańskimi szkolnymi autobusami, z tą różnicą, że nie są żółte a bardzo kolorowe. W La Paz nie ma przystanków autobusowych, wsiada się i wysiada tam, gdzie się chce. W związku z tym autobusy zatrzymują się wszędzie i jazda pod górę za autobusem może skończyć się upadkiem.

Pospacerowaliśmy po mieście, zajrzeliśmy do bram i podwórek, udzieliliśmy wywiadu studentom lokalnej uczelni a także wypiliśmy dziwny, ale pyszny napój. Otóż, w boliwijskich miastach można napić się owocowego soku, na ulicy, prosto z pomarańczy lub innego owocu. Wszędzie, na prawie każdym rogu, stoją panie ze swoimi przenośnymi stoiskami. A jedna z pań miała nieco bardziej rozbudowane stoisko, oprócz wyciskarki były również miksery. Myśleliśmy o świeżym soku, ale zobaczyliśmy jak pani przygotowuje zupełnie inny napój dla innego klienta. Do miksera wleciało jedno jajko, trochę cukru, cały banan i trochę ciemnego piwa. Zabuzowało, zabulgotało i do szklanek polał się gęsty, kremowy napój. Wyglądało ciekawie, więc zamówiliśmy. A smakowało wprost wybornie. Jak tu tej Boliwii nie lubić…

Życie ulicy
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Wieczorem poszliśmy na najbliższą stację benzynową, ale kupiliśmy tylko sześć litrów. Limit wynosił 20 boliwiano na tankowanie do pudełka. Wlaliśmy benzynę do mojej maszyny i rankiem powtórzyliśmy procedurę, ale tym razem chciano od nas numer paszportu i numer rejestracyjny motocykla…powiedzieliśmy, że moto jest wypożyczone w Bowlii i blachy ma jak najbardziej boliwijskie…

Wcześniej pisałam o blokadach i protestach. To codzienność w Boliwii. Przed wyjazdem z La Paz chcieliśmy jeszcze zrobić kilka zdjęć, ale wpakowaliśmy się w sporą manifestację górników. To nie są bezpieczne zgromadzenia, bo manifestujący mają ze sobą dynamit i co chwilę słychać było bardzo silne i głośne wybuchy. Wróciliśmy do hotelu i wtedy zaczął padać deszcz. Dla nas to zła wiadomość, bo przecież wyjazd z miasta to wspinaczka pod górę stromymi ulicami, wśród samochodów, których kierowcy jeżdżą jak szaleni. Przeczekaliśmy deszcz i zapakowaliśmy osiołki.

Na początku szło mi nieźle, pierwsze wzniesienia pokonałam spokojnie i bez nerwów. Ale na którymś ze skrzyżowań Yamaha się poślizgnęła, nie dałam rady jej utrzymać i wylądowałyśmy na brudnym asfalcie. Pomoc przyszła natychmiast. Trzech starszych panów podniosło mój motocykl. Pojechaliśmy dalej. Z pomocy przypadkowych Boliwijczyków skorzystałam, jeszcze raz, kiedy zamiast jechać do góry, musieliśmy zawrócić i odbić w bok. Motocykl zaczął się zsuwać. Innych trzech panów przybiegło mnie asekurować i dzięki nim udało mi się wykręcić i odjechać.

Z lotu ptaka
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Trasę do góry, czyli z miasta, praktycznie w całości zrobiłam na pierwszym biegu. Wiele z podjazdów ciągnęło się nieskończenie długo i na wyższym biegu motocykl nie dałby sobie rady. Na jedynce poszło nam bardzo sprawnie i w końcu wydostaliśmy się do tej części La Paz, która położona jest na górze. Wreszcie było prosto! W korku, pakując się w bazar i drogowe szaleństwo, podobne temu, które ogarnęło nas przy wjeżdżaniu do miasta, wyjechaliśmy na zachód.

La Paz pozytywnie mnie zaskoczyło. Ludzie na ulicy, w hotelu czy w knajpkach byli bardzo mili i pomocni. Ciepli, uśmiechnięci, ciekawi przybysza Boliwijczycy, tak ich zapamiętam.

Wyrwawszy się ze szponów miejskiego korka pognaliśmy do Tiwanacu, ostatniego przystanku na naszej boliwijskiej trasie.

 

 

Boliwia. Informacje praktyczne

 

Na pobyt do 90 dni nie potrzebujemy wizy.

 

Kurs dolara to 7 boliwiano za 1 USD, 100 boliwiano to 45 PLN

 

Przykładowe ceny:

 

paliwo – 3,5 boliwiano, dla obcokrajowców 9 boliwiano

kanister 10 litrów – 20 boliwiano

tani posiłek barowy np. milanesa podawana z ryżem i sałatką – 10 boliwiano

Coca-cola butelka 2l – 6 boliwiano

papier toaletowy opakowanie 2 sztuki – 4 boliwiano

Snickers – 8 boliwiano

czapka z charakterystycznymi uszami – 30-40 boliwiano, warto się potargować przy zakupie więcej niż jednej sztuki. Czapeczkę polecam, bardzo się przyda

godzina internetu w kafejce – od 3 boliwiano w górę

duży kubek soku ze świeżo wyciśniętych pomarańczy od pani na ulicy – 6 boliwiano, mały kubek – 3 boliwiano

chusteczki nawilżane – 15 boliwiano

krem NIVEA mały – 7 boliwiano

 

Noclegi

 

W hotelach i hostelach normą jest liczenie za osobę w pokoju. Ale może się zdarzyć, że w jednym miasteczku w jednym hotelu policzą po 50 boliwiano za osobę w innym 70 boliwiano za pokój dwuosobowy (bez łazienki). W większym mieście należy nastawić się na ceny od ok. 130 boliwiano w górę.

W łazienkach woda podgrzewana jest prądem i z prysznica sterczą dziwne kable. Dobrze sprawdzić, czy żaden z nich nie jest na trasie przepływu wody. Najcieplejsza woda jest wtedy, kiedy nie leci szerokim strumieniem. Niestety, taka jest uroda Boliwii pod tym względem.

W Ameryce Łacińskiej nie śpi się pod tradycyjną kołdrą a pod kocem/kocami, które od spodu owinięte są prześcieradłem. W chłodnych miejscach, jak Uyuni, mogą to być nawet trzy koce.

 

W Uyuni polecam zatrzymać się w Hotelu Avenida, który jest tuż na wprost pomnika górnika robotnika na kowadle – lepiej na piętrze, po słonecznej stronie budynku, pokój będzie cieplejszy. Motocykle parkują na dziedzińcu za darmo, a gospodarze chętnie dadzą ciepłej wody do termosu.

 

W La Paz polecam Sucre Residential – adres: Colombia 340. Jest czysto i miło, choć wystrój przywodzi na myśli babcine mieszkanie z lat pięćdziesiątych. Poza tym budynek jest niezwykle klimatyczny, obsługa bardzo miła, a motocykle wjeżdżają do środka. I jest ciepła woda i całkiem szybkie wifi. Cena pokoju bez łazienki to 100 boliwiano, z łazienką 140.

 

Internet

 

W Boliwii wifi działa słabo, dobrą prędkość, taką wystarczającą, żeby sprawdzić pocztę i coś przeczytać, osiąga głównie przed południem. Znacznie szybszy jest internet w licznych kafejkach, ale trudno o podpięcie własnego komputera.

 

Drogi, paliwo i stacje benzynowe

 

Większość boliwijskich dróg to drogi szutrowe o słabej jakość. Asfalt łączy ze sobą duże miasta, ale nie zawsze należy spodziewać się drogi w stu procentach idealnej, bo asfalt potrafi się skończyć niespodziewanie i zacząć znowu kilka kilometrów dalej.

Paliwo jest chrzczone, spala się szybko i osłabia silnik, co w mieście może być dość stresujące, bo silnik na kiepskim paliwie odpala z trudem. Tankować trzeba częściej i niestety na zapas, trzeba częściej zatrzymywać się na stacjach, myślę, że połowa baku to sygnał ostrzegawczy. To, że gdzieś jest stacja nie oznacza, że jest paliwo, albo, że jest czynna. Do kanistrów i pojemników nie zawsze chcą sprzedawać, czasem trzeba podjechać do kilku stacji w mieście. Na jednej odmówią, na drugiej naleją. Najlepsze paliwo ma narodowy koncern paliwowy YPFB, ale trudno namówić pracowników stacji na nalanie benzyny do pojemnika innego niż bak.

Psy. W Boliwii jest bardzo dużo psów i podobnie jak w Chile, atakują motocykle. Niestety, są bardzo zajadłe i potrafią się rzucić na motocykl.

Maniery i obyczaje na drodze – nie ma, nie ma przepisów ruchu drogowego, nikt nie stosuje się do znaków i ograniczeń. Drogi w Boliwii są nieprzewidywalne i niebezpieczne. Mało kto ma prawo jazdy, zrobienie go jest drogie, więc większość kierowców nie posiada takich dokumentów. Na motocykl prawa jazdy nie ma w ogóle.

Znaki drogowe często podają nieprawdziwe odległości, pomyłki są rzędu od kilku do kilkunastu kilometrów. Kilometry na znakach nie zawsze zgadzają się z kilometrami na papierowej mapie kraju.

W La Paz po ulicach chodzą specjalne patrole – po cztery osoby przebrane za zebry. Pomagają dzieciom przechodzić przez ulice.

 

Co przyda się w Boliwii?

 

– termos. Jego właściwości w pewnych sytuacjach są niezastąpione

 

– porządne buty

 

– rękawiczki, szaliczki, czapeczki; do kupienia na miejscu. Na Salarze bardzo się przydadzą

 

– okulary przeciwsłoneczne na podróż przez Salar de Uyuni, są niezbędne, bo jest tam bardzo jasno

 

– krem do twarzy z filtrem i balsam do ust, słońce na Salarze jest mocne

 

– ciepłe ubranie do spania, puchowy śpiwór

 

Po wizycie na Salar de Uyuni motocykle trzeba oczyścić z soli, która się na nich zgromadzi.

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze