Mistrzostwa Świata w Enduro Halowym i Trialu, Barcelona 2011 – relacja Celestyny Kubus

Rewelacyjne zawody Indoor Enduro World Championship w Genui zachęciły nas do kontunuowania przygody z Enduro Halowym. Dlatego też na początku lutego zebrałyśmy ekipę i poleciałyśmy na drugą rundę Mistrzostw Świata do słonecznej Barcelony. Tradycyjnie był to babski wypad, więc zebrało się nas cztery motomaniaczki.

Smaki i zapachy Barcelony
fot. Agata Gregorek

W ostatniej chwili do czterech motomaniaczek dołączyło dwóch motomaniaków. Ekipa gotowa, bilety kupione, wszystkie sprawy pozałatwiane, zatem wsiadamy w samolot i obieramy kierunek Katalonia. Jako pierwsze na miejscu zameldowałyśmy się razem z Agatą. Reszta miała dolecieć do nas trochę później. Barcelona przywitała nas pięknym słońcem i dość wysoką temperaturą jak na tę porę roku, bo nieco ponad 15 stopniami. Autobusem dojechałyśmy z lotniska na Placa Cataluna, a następnie udałyśmy się do naszego hostelu położonego zaledwie sto metrów od popularnej La Rambla. Nigdy nie przepadałam za Barceloną (zdecydowanie wolę Madryt), ale właśnie z tym miejscem zawsze będzie kojarzyła mi się magia tego miasta. Sobota upłynęła nam dość leniwie, przede wszystkim na oczekiwaniu na niedzielne zawody.

Tradycyjnie już postanowiłyśmy uczestniczyć we wszystkim, co miało miejsce w Palau Sant Jordi – wspaniałej hali, w której tego dnia miały zostać rozegrane Mistrzostwa Świata w Enduro Halowym i Trialu, dlatego już o 9 rano zameldowałyśmy się przed głównym wejściem. Razem z nami pojechali nasi koledzy, Piotrek i Marcin. Pozostałe dwie koleżanki przylatywały do Barcelony dopiero później. Na miejscu widzieliśmy już kilku przygotowujących się zawodników, w tym Tadka Błażusiaka. Weszliśmy do środka, rozejrzeliśmy się po padoku i miejscach gdzie znajdują się stanowiska zawodników. Wszyscy przywitali nas z uśmiechem i serdecznie pozdrawiali. Wygląda na to, że jednak pamiętają nas z poprzedniej rundy, co jest bardzo miłe i pokazuje, jaki ten moto-świat jest mały. Podobnie jak zawodnicy chodzimy po torze, obserwujemy jak oglądają przeszkody i sprawdzają trasę, my też się z nią zapoznajemy, aby wybrać najciekawsze miejsca do pracy i wykonania zdjęć. Taką możliwość mamy dzięki uprzejmości organizatorów. Poza zawodami w Enduro, podobnie jak miało to miejsce w Genui, o punkty będą rywalizować także trialowcy. Mamy okazję poznać m.in. wielokrotnego Mistrza Świata w Trialu, Katalończyka Toniego Bou oraz jego ekipę. Potem następuje brifing, wspólne zdjęcie wszystkich mistrzów i pierwsze treningi. W Enduro tradycyjnie bezkonkurencyjny jest Taddy. Cieszymy się, że nie widać już śladu po kontuzji i, że wrócił do swojej właściwej formy, to dobra zapowiedź przed finałami. W przerwie między treningami a kwalifikacjami odbieramy z lotniska pozostałe dwie uczestniczki wypadu: Paulinę i Anię. Jest też czas żeby przejść się po miasteczku olimpijskim i Parku Montjuc, jednym z piękniejszych miejsc w Barcelonie. Pogoda zdecydowanie sprzyjała spacerom i wygłupom na świeżym powietrzu… szkoda, że zawody rozgrywane były w hali.

Kobieca ekipa na Mistrzostwach!
fot. Agata Gregorek

Wreszcie przyszedł czas na kwalifikacje. Na starcie poza Tadkiem, najwięksi w tym sporcie: Ahola, Cervantes, David Knight oraz nasz sympatyczny kolega Danii Gibert Gatell, którego razem z Agatą poznałyśmy w Genui. Poza Tadkiem, to właśnie jemu najbardziej kibicujemy. Wygrywa oczywiście Taddy, a Danii jest na czwartym miejscu, co daje nam tym większe powody do zadowolenia. W padoku spotykamy m.in. tegorocznego zwycięzcę Radju Dakar Marca Comę, jego kolegę z Teamu Juana Pedrero oraz kierowcę rajdowego Naniego Romę. Hala zaczyna powoli zapełniać się kibicami, w większości to Katalończycy, choć dostrzegłyśmy także i kilka polskich flag. Jako pierwsi do rywalizacji stają trialowcy. Ze względu na Toniego Bou z dużą uwagą śledzimy to, co dzieje się na torze. Rywalizacja trialowców była niezwykle emocjonująca i widowiskowa, z każdym przejazdem coraz bardziej wkręcaliśmy się w to, co mogliśmy zaobserwować. Bardzo, ale to bardzo podobało mi się to, co widziałam. Toni Bou, jak przystało na wielokrotnego Mistrza Świata, był bezkonkurencyjny, jako jedyny z zawodników przejechał całą trasę i popełnił najmniej błędów. Tym samym jest coraz bliżej zdobycia kolejnego tytułu!

Po zakończeniu rywalizacji trialowców i wręczeniu nagród przyszedł czas na to, na co czekałyśmy od dwóch miesięcy, czyli drugą rundę IEWC. Pierwszy finał, to popisowa jazda Taddiego, nie popełniając żadnego błędu dojeżdża do mety jako pierwszy, za nim jego kolega z teamu David Knight, a trzeci jest kolejny znajomy z Genui Joakim Ljunngren. Rywalizacja jest bardzo zacięta, ale z całą pewnością nie tak dramatyczna jak podczas pierwszej rundy. Drugi finał zaczął się dość ciekawie. Organizatorzy odwrócili kolejność i zawodnicy ustawili się w linii od najgorszego do najlepszego, z tego też powodu Tadek Błażusiak startował z drugiej linii. Jak się okazało, nie miało to większego znaczenia i nasz mistrz już w połowie rywalizacji wysunął się na prowadzenie, i zdecydowanie wygrał swój drugi finał. W przerwie między poszczególnymi biegami, organizatorzy zorganizowali „night race”. W Palau Sant Jordi zapanowały ciemności, a zawodnicy pokonywali trasę jedynie przy użyciu świateł motocykli. Niesamowite emocje i fantastyczna rywalizacja! Zwycięzcą zostaje Ivan Cervantes, ulubieniec publiczności. Trzeci finał, to finał jednego zawodnika. Tadek nie pozostawia złudzeń i udowadnia, że słabsza forma w Genui to tylko wypadek przy pracy i po raz kolejny pokazuje, że nie ma sobie równych. Trzy finały i trzy zwycięstwa, a co najważniejsze pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej Mistrzostw Świata, są dobrą zapowiedzią przed ostatnią rundą w Lizbonie.

Taddy rulez!
fot. Agata Gregorek

Po zawodach przyszedł czas na świętowanie i poznawanie Barcelony. Kolejny dzień poświęciłyśmy na poznawanie miasta i odkrywanie jego zalet. Pokonałyśmy trasę: Park Guell, Sagrada Familia, Port Vell, La Ramlbla i Placa Catalunya. Nasi koledzy tego dnia wybrali się do Zaragozy. Najważniejsze miejsca w stolicy Katalonii zaliczone, tak więc nie pozostało nam nic innego, jak spakować się, wsiąść w samochód i ruszyć przed siebie. Zdecydowaliśmy się na podróż do Valencji. Po pierwsze był wcześniej tam tylko Marcin, po drugie marzyła nam się plaża i tor F1. Jak na motomaniaków przystało cały wyjazd kręcił się wokół sportów motorowych. Jednak jeszcze zanim ruszyliśmy do Valencji pojechaliśmy na Camp Nou, bo chciałam odebrać kupione wcześniej bilety na mecz. Niestety lekko pomyliłam drogę i zamiast jechać pół godziny, droga zajęła nam zdecydowanie więcej czasu… ale przecież jesteśmy na wakacjach, więc nigdzie nam się nie spieszy. Po wizycie na stadionie Barcelony ruszamy w drogę do Valencji. Jedzie się fantastycznie, autostrada, po prawo i po lewo cudowne widoki, gaje oliwne i plantacje pomarańczy z drzewami uginającymi się od owoców. Co chwilę łapiemy się na tym, że zapominamy o tym, że to dopiero luty. A tu takie cuda… powrót do Polski będzie trudny! Po drodze nie możemy pozostać obojętni na plac zabaw znajdujący się w miejscu chwilowego postoju, to już chyba będzie taki nasz rytuał. Jak niewiele potrzeba dzieciakom do szczęścia… Po czterech godzinach docieramy na miejsce, jedziemy w okolice portu, tam też szukamy noclegu. Szukamy knajpy z wi-fi, żeby móc zrobić rezerwację. Znajdujemy jeden jedyny czynny o tamtej porze lokal, rezerwujemy nocleg, hostel ma się znajdować gdzieś niedaleko nas… wszystko świetnie, rozglądamy się i zastanawiamy w którą stronę się skierować, po czym okazuje się, że już w nim jesteśmy! Trafiliśmy idealnie, pokoje z widokiem na morze przy samej plaży. Nos encantamos Espana!

Jeszcze chwileczkę i start!
fot. Agata Gregorek

Wieczorem oglądamy nowoczesne centrum Valencji z fantastycznymi budynkami w kształcie ryb… coś niesamowitego! Potem tradycyjnie impreza. Przed nami już tylko przedostatni dzień w Hiszpanii, rano idziemy na plażę, jest pięknie, cudna pogoda. Idziemy w stronę portu, jednak tam nie docieramy, gdyż na drodze, po raz kolejny, staje nam fantastyczny plac zabaw, z niezwykłym czymś, co ciężko opisać. Zabawa była przednia, spędziliśmy tam jakąś godzinę. Po powrocie do hostelu ogarniamy się i jedziemy do portu. Ponieważ tor F1 w Valencji jest torem ulicznym, mamy okazje podziwiać go na każdym kroku. Znajdujemy knajpkę przy samym porcie, grzechem byłoby nie spróbować tutejszych owoców morza. Zamawiamy krewetki i kalmary, powiem tak … Mistrzostwo Świata! Przepyszne! Poza nową częścią miasta postanowiliśmy wjechać do historycznego centrum Valencji – cudowne uliczki, niesamowite budynki. Jedno z piękniejszych miast, jakie widziałam. Kupujemy suveniry m.in. patelnię do paelli i wiele różnych innych drobiazgów, jak przystało na prawdziwych turystów, a następnie ruszamy w dalszą drogę. Ponieważ Paulina i Ania mają następnego dnia dość wcześnie samolot z Barcelony, zdecydowaliśmy, że nie ma sensu wstawać wcześnie rano i jechać z Valencji, więc podjedziemy gdzieś bliżej lotniska. W planach mieliśmy odwiedzenie jednej z winnic w okolicach Tarragony, niestety za dużo czasu spędziliśmy w Valencji i było już za późno. Piotrek i Marcin zaproponowali, żeby pojechać więc do Salou, kibicom WRC nazwa tego miejsca na pewno jest znana, gdyż jest to miasteczko, w którym znajduje się zawsze baza podczas rajdu Hiszpanii. Tak więc kolejny motoakcent na naszej mapie został zaznaczony. Znajdujemy hotel tuż przy plaży, miasteczko jest wymarłe, praktycznie wszystko pozamykane, da się zauważyć, że to typowo wakacyjny kurort.

Ostatnia noc w Katalonii upływa na niekończącej się imprezie, jedynym niezadowolonym z całego obrotu sprawy był chyba tylko nasz sąsiad z pokoju obok, który dość często niepokoił panie pracujące w recepcji, skarżąc się na hałasy dobiegające z naszego pokoju. No ale przecież nikt mu nie zabraniał spać, tak… jak dla mnie był zbyt nadgorliwy… Podobno wszystko co dobre szybko się kończy i ze smutkiem stwierdzam, że jest to prawda. Pobudka rano, szybkie pakowanie i jedziemy na lotnisko. Odstawiamy Paulinę i Anię, a sami jedziemy jeszcze na wzgórze Monserrat. Myślałam, że wszystko to, co do tego czasu widziałam w Hiszpanii było niesamowite, ale droga na Monserrat pobiła wszystko. Biorąc pod uwagę rajdowe zapędy Marcina, kilkanaście ostrych zakrętów i typową górską trasę, działo się… Do tego zapierające dech w piersiach widoki, cudowna pogoda i zwariowane towarzystwo. Czy można chcieć czegoś więcej… Ostatni dzień okazał się fantastycznym podsumowaniem tego, co wydarzyło się przez te kilka dni. Nie zostało nam nic innego, jak zostawić to cudowne miejsce i udać się na lotnisko, a stamtąd do zimnej i pochmurnej Polski.

Podsumowując: 

Barcelona: paella, sangria, Gaudi… / IEWC – Tadek Błażusiak… 3 x1 = 111!!! Trzy finały, trzy zwycięstwa – just Taddy! / fantastyczny Trial, Toni „Bułka” Bou – Monster Energy Team! / …zwycięzca Dakaru 2011… Marc Coma! 😉  / brazylijski kelner z polską Żubrówką…

Valencia: tor F1, genialne krewetki, pokój z widokiem na morze, rzutki… cudna plaża i plac zabaw…

Salou: wymarłe miasteczko WRC, nadgorliwy sąsiad z pokoju obok… chyba nie mógł spać ;))) „bez vat, bez vat”…

Monserat: Marcin za kierownicą + choroba lokomocyjna = złe samopoczucie 😉 / cudowne widoki, lewitowanie, cudna pogoda i jeszcze lepsze towarzystwo!  

zdjęcia: Agata Gregorek, Celestyna Kubus

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze