Kobieca relacja z Enduro World Championship 2011

Bilans weekendu rozpoczętego w czwartek: 4 wariatki (same kłopoty), 4 miasta (Milano, Genova, Katowice, Łódź), około 4 godziny snu, pogoda w kratkę (deszcz, słońce, mróz, śnieżyca), mega impreza, przegenialne zawody FIM IEWC (Bring It Home TADDY!) z mega huśtawką nastrojów - relacjonuje Celestyna Kubus.

Zamiast weekendu w Krakowie i Zakopanem weekend we Włoszech, czemu nie? Taka delikatna zmiana lokalizacji jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a jeżeli do tego udało się trafić na Mistrzostwa Świata w Enduro Halowym z udziałem Tadka Błażusiaka, to lepiej po prostu być nie mogło!

Radość z pobytu w Mediolanie była wielka!
fot. Agata Gregorek

Weekend w Mediolanie i Genui zapowiadał się co najmniej interesująco, najpierw niekończąca sie impreza w stolicy mody, a potem niezapomniane emocje związane z pierwszą rundą Indoor Enduro World Championship 2011. Do Włoch wybrałyśmy się we cztery. Dwie motomaniaczki, czyli ja i Agata oraz nasze koleżanki – Magda i Eliza – trochę mniej zainteresowane tym, co z motosportem związane. Z całą pewnością na każdą z nas czekało coś ciekawego. 

Wylot z Katowic w piątek rano; tradycyjnie w ostatniej chwili zameldowałyśmy się na lotnisku. Mimo lekko nerwowej atmosfery zdążyłyśmy na nasz samolot i po półtorej godziny wylądowałyśmy na lotnisku Mediolan – Bergamo. Włochy przywitały nas śniegiem. Niby to koniec listopada, więc taka pogoda nie powinna nas dziwić, jednak nie była to wymarzona przez nas aura – prognozy nas oszukały. Postanowiłyśmy nie tracić pogody ducha i cieszyć się rozpoczętym weekendem. Odebrałyśmy zatem wynajęty samochód i ruszyłyśmy do Mediolanu. Tam zamiast śniegu padał deszcz, a zamiast kozaków przydałyby się kalosze… No nic, nie ma co narzekać. Bez większych problemów dotarłyśmy do naszego hotelu, lecz nie chcąc tracić za dużo czasu, wyruszamy na zwiedzanie. Przestaje padać, tak więc teraz może być już tylko lepiej. Fundujemy sobie kilkugodzinny spacer po stolicy mody, zaglądamy na Piazza del Duomo, pstrykamy zdjęcia przed katedrą, z przypadkowym policjantem w oryginalnym uniformie. Robimy ogólnie dużo zamieszania wokół siebie – przecież wizyta czterech wariatek w Mediolanie nie może być nudna. Najważniejsze atrakcje turystyczne zaliczone, po drodze także kilka sklepów, zatem nie pozostaje nic innego, jak powrót do hotelu, chwila odpoczynku i… czas na imprezę! Trafiamy podobno do jednego z najpopularniejszych klubów w Mediolanie – Prive, gdzie zabawa dalej trwa do białego rana.

Magiczna Genua…
W sobotę wyjazd o 10 rano, dziewczyny trochę marudziły, ale tego dnia dla mnie i dla Agaty cel był tylko jeden – Mistrzostwa Świata w Enduro Halowym! Zanim wyjechałyśmy z Mediolanu zajrzałyśmy jeszcze na San Siro, zrobiłyśmy kilka fotek przed stadionem AC Milan i Inter Mediolan i ruszyłyśmy w drogę. Z Mediolanu, który de facto mnie nie zachwycił, do Genui jazda autostradą zajęła nam niecałe dwie godzinki, na miejscu byłyśmy wczesnym popołudniem. Genua już od samych granic miasta zrobiła na nas ogromne wrażenie – okazała się tym, czego szukałam we Włoszech. Cudowne wąskie uliczki, jasne, ciasno poustawiane budynki, przepiękny port, po jednej stronie morze, po drugiej góry. Po prostu pięknie! Nasz hotel znajdował się właśnie na jednej z takich uliczek. Zaparkowałyśmy samochód, nie bez problemów, zabrałyśmy rzeczy i poszłyśmy się zameldować. Chwila na złapanie oddechu i szykujemy się do wyjścia. Po drodze na arenę Fiera Di Genova zatrzymałyśmy się w porcie, żeby porobić zdjęcia przy statku, który podobno stanowił „rekwizyt” w filmie „Piraci z Karaibów”. Przynajmniej tak było napisane w przewodniku… W Genui trafiłyśmy na piękną pogodę, wiele osób spacerowało po promenadzie, cudownie było przystanąć na chwilę i nacieszyć się pięknem tego miasta. Zaczęło się już ściemniać i otoczenie wyglądało magicznie. Magdę i Elizę zostawiłyśmy w porcie, a razem z Agatą pojechałyśmy na zawody. 

Wreszcie upragnione zawody…
fot. Agata Gregorek
… i nasz idol – Tadeusz Bałżusiak!
fot. Agata Gregorek

 

Fiera di Genova – I’m In heaven…
Około godziny 17 dojechałyśmy do areny Fiera di Genova, zlokalizowanej tuż nad samym morzem. Już od wejścia słychać było ryk silników. Wiedziałam, że jesteśmy w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie; w końcu nie ma dla nas piękniejszego dźwięku… Na początek postanowiłyśmy trochę się rozejrzeć i zorientować w sytuacji. Poza Mistrzostwami Świata w Enduro, w tym samym czasie rozgrywane były Mistrzostwa w Trialu. Tego dnia była to prawdziwa uczta dla fanów motorsportu. Przeszłyśmy całą halę, zobaczyłyśmy  jak wygląda tor i gdzie warto porobić zdjęcia, gdzie jest zlokalizowany start, a gdzie meta. Spacerując w końcu trafiłyśmy do teamu KTM i wpadłyśmy na Tadka Błażusiaka. Chwilę pogadaliśmy, poznałyśmy kilka osób z jego teamu, a potem poszłyśmy podziwiać trialowców. Rywalizacja odbywała się na zmianę, raz trial raz enduro, co spowodowało, że kilkutysięczna publiczność nie miała chwili na odpoczynek. Dla nas emocje zaczęły się wraz z kwalifikacjami, Tadek Błażusiak startował w trzecim biegu, jak można się było tego spodziewać, wygrał i nie zostało nam nic innego, jak czekać na rywalizację w trzech finałach. Warto wspomnieć, że już na treningu odpadł największy zeszłoroczny rywal Taddiego, Ivan Cervantes. Hiszpan po niefortunnym zderzeniu z jedną z przeszkód został odwieziony do szpitala z urazem kręgosłupa. W przerwie między poszczególnymi biegami miałyśmy okazję przyjrzeć się rywalizacji trialowców oraz pochodzić i pooglądać sprzęt oraz akcesoria motocyklowe. Agata zdecydowała się na przymiarkę butów do off-roadu, zaangażowanie sprzedawców było wręcz imponujące. Spędziłyśmy przy jednym ze stoisk przynajmniej pół godziny i odeszłyśmy z prezentem. Potem przyszedł czas na pierwszy bieg finałowy i emocje, na które czekałyśmy cały dzień. Tadek ma wielu fanów we Włoszech i właśnie podczas wyczytywania jego nazwiska kibice podnieśli największą wrzawę. Nie ukrywam, że było to dla nas bardzo miłe, choć z drugiej strony przykre, że Polak jest bardziej znany za granicą, niż we własnym kraju. Dla mnie to zupełnie niezrozumiałe, ale wciąż mam nadzieję, że sytuacja sportów motorowych również w naszym kraju się zmieni i tacy zawodnicy jak Tadeusz Błażusiak, będą tak rozpoznawalni, jak siatkarze czy piłkarze… 

Taddy go go go!
fot. Agata Gregorek
Rywal Tadka – Dani Gibert Gatell.
fot. Agata Gregorek

 

Taddy! Bring it home!
Z niecierpliwością czekałyśmy na pierwszy finał. Tadkowi niestety nie udało się wyjść na pierwszej pozycji i musiał ścigać Szweda Joakima Ljunggrena. Wszyscy znamy jednak jego waleczność i perfekcyjną jazdę, dlatego z sekundy na sekundę był bliżej prowadzenia. Jazda na granicy ryzyka spowodowała jednak, że Polak popełnił dwa dość kosztowne błędy. Za pierwszym  razem źle podjechał pod jedną z przeszkód, przez co przednie koło ześliznęło się z belki i upadł, ale podniósł się i kontynuował jazdę. Na trybunie stałyśmy razem z mechanikami i managerem Tadka, jego bratem Wojtkiem. Wśród nas zapanowało lekkie poruszenie, ale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że takie rzeczy mogą się wydarzyć. No nic, musi walczyć dalej, wykonał nawet kilka potrójnych skoków, do czego nie przymierzał się ani Ahola, ani Ljunngren. Kiedy wszystko już szło po naszej myśli, Taddy nie doskoczył jednego z potrójnych skoków i rozbił się o ziemię. Wyglądało to strasznie, głową i lewą stroną uderzył dość mocno o zeskok. Podniósł się i jechał dalej, ale doskonale wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Nie tylko z jego motocyklem, ale i z nim. Bieg ukończył na dziewiątej pozycji, co nie było z pewnością jego wymarzonym miejscem. Zaraz po zakończeniu finału pobiegłyśmy do namiotu KTM’a, chciałyśmy zobaczyć, czy z Taddim wszystko w porządku. Mechanicy musieli szybko naprawić motocykl, bo do kolejnego startu było zaledwie dziesięć minut. Tadek wyglądał bardzo źle, miał pościeraną prawą rękę, lewą nie mógł ruszać, nie mówiąc o bólu w żebrach i wstrząśnieniu mózgu, którego przy tak silnym uderzeniu mógł się nabawić. Były to tylko nasze przypuszczenia, ale miny osób z jego teamu mówiły wszystko. Było źle. Razem z Agatą nie do końca byłyśmy pewne tego czy jeszcze wystartuje. Bardzo przejęłyśmy się całą sytuacją, mimo że poznałyśmy się z Tadkiem zaledwie kilka godzin wcześniej. Przykro było nam patrzeć na to wszystko. Zaledwie minuty przed startem Tadek wsiadł jednak na motocykl, poprawił ustawienia i ruszył na start. Sama nie wierzyłam w to co widziałam. Szybko pobiegłyśmy na trybuny, razem z nami chłopcy z teamu Taddiego. Start wyszedł mu całkiem nieźle, od samego początku prowadził Mika Ahola, Taddy był tuż za nim, jechał świetnie biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się w pierwszym finale. Kiedy już dochodził Aholę, miał kolejną wywrotkę. Mimo tego finał ukończył na drugiej pozycji, co w tych okolicznościach było mega wyczynem. Podczas każdego z finałów, mechanik Taddiego pisał mu na tablicy m.in. ile ma okrążeń do końca, na którym miejscu jedzie itd.

Autorka ze słynnym – niestety raczej za granicą – zawodnikiem, Tadeuszem Błażusiakiem.
fot. Agata Gregorek

Mnie najbardziej spodobał się tekst „Bring it home!” pokazany w ostatnim biegu – genialne… Tadek w bardzo złym stanie zjechał do namiotu po drugim finale, teraz miał trochę więcej czasu na odpoczynek, więc zbadał go lekarz, posklejał mu ramię i próbował „doprowadzić go do porządku”, o ile w takich okolicznościach jest to w ogóle możliwe… Przed trzecim finałem, czekałyśmy już na trybunie zajmując miejsce chłopakom, chcąc choć w ten sposób im pomóc. Początek trzeciego finału to fantastyczny start Tadka Błażusiaka. Wyszedł na prowadzenie i nie oddał go do samego końca! Jechał tak, jak nas do tego przyzwyczaił, agresywnie, szybko, jednocześnie kontrolując cały czas sytuację. Nie wiem jak z takim bólem, mógł tego dokonać – bez braku czucia w lewej dłoni, z uszkodzonym ramieniem, połamanymi żebrami i wstrząśnieniem mózgu. Całą stawkę zostawił w tyle wygrywając trzeci finał z sześciosekundową przewagą nad drugim zawodnikiem. Dla mnie to coś niewyobrażalnego i niemożliwego do zrozumienia, choć żywy dowód na dokonanie tego stał tuż przede mną. Zaraz po zakończeniu zawodów nastąpiło wręczenie nagród. Tadek wyglądał – delikatnie mówiąc – źle, nie podnosił w ogóle lewej ręki. Nie dość, że czuł się fatalnie, to czekała go jeszcze konferencja prasowa i rozmowy z dziennikarzami. Pomyślałam, że mogliby już dać spokój, ale tak w końcu wygląda przecież jego praca. Konferencja skończyła się w okolicach pierwszej w nocy, a Tadek jakby ożył i kompletnie zapomniał o wypadku sprzed kilku godzin. Patrząc na niego zastanawiałam się, czy oby na pewno on jest człowiekiem z tego świata? Jeszcze z jakąś godzinkę siedziałyśmy z chłopakami z teamu KTMa. Tak fajnie nam się rozmawiało, że ciężko było nam się rozstać. Poza niezwykłymi emocjami związanymi z zawodami, udało nam się znowu poznać kilku fantastycznych ludzi, z którymi pewnie spotkamy się jeszcze nie raz, przy okazji innych zawodów. Na koniec poprosiłyśmy Tadeusza o pamiątkowe zdjęcia, pożegnałyśmy się i poszłyśmy w stronę samochodu.

No more GPS!
Nie zdążyłyśmy odjechać z parkingu, jak ktoś zapukał nam w szybę auta. Agata otworzyła drzwi, a tam stało dwóch mężczyzn. Zapytali się, czy mogłybyśmy podwieźć ich do hotelu. Byłyśmy lekko zaskoczone ich pytaniem i nie do końca wiedziałyśmy co im odpowiedzieć. Zdecydowałyśmy się im jednak pomóc widząc logo Hausberg na ich kurtkach i orientując się tym samym, że to uczestnicy zawodów. Wklepałyśmy adres ich hotelu w nawigację i ruszyłyśmy. Okazało się, że jedzie z nami Dani Gibert Gatell, zawodnik z Hiszpanii oraz jego mechanik. Nawigacja chyba sama do końca nie wiedziała jak ma nas poprowadzić, bo błądziłyśmy z Hiszpanami co najmniej pół godziny. W pewnym momencie kompletnie nie wiedziałyśmy gdzie jesteśmy, lecz nasi towarzysze byli wyraźnie zadowoleni z wycieczki po Genui. Wreszcie dotarłyśmy na miejsce, panowie nam podziękowali i pożegnaliśmy się. Nie ujechałyśmy dwóch metrów, jak ponownie wpadłyśmy na Tadka, Wojtka i resztę ekipy, wysiadających pod tym samym hotelem.

Lancia na włoskich bezdrożach.
fot. Agata Gregorek

Ponieważ było już bardzo późno pojechałyśmy jednak dalej do naszego hotelu. Niestety nawigacja po raz kolejny pokazała nam, że nie jest najlepszym wynalazkiem na świecie, nie wiadomo dlaczego znalazłyśmy się na wjeździe na autostradę. Miałyśmy nadzieję, że wystarczy nam atrakcji jak na jeden wieczór. Nie chcąc wjeżdżać na autostradę Agata zaczęła cofać, na co zupełnie spod ziemi, w dwie sekundy, obok nas pojawił się radiowóz na sygnale. Koszmar! Otworzyłyśmy szybę i zaczęłyśmy tłumaczyć  nasze zachowanie, że nawigacja nas źle pokierowała, że nie wiemy jak mamy jechać i nie chcemy wjeżdżać na autostradę. Zrezygnowany policjant spytał się nas tylko „dlaczego dzisiaj wszyscy muszą mówić tylko po angielsku!?”. Rozbawił nas tym niesamowicie, po czym wycofał radiowóz, zablokował drogę i kazał nam zawrócić. Cudowni policjanci, a ja już myślałam, że wlepią nam mandat, a oni najzwyczajniej w świecie nam pomogli. Po niezwykle długiej i wyczerpującej drodze, dojechałyśmy do hotelu. Było dobrze po trzeciej, a już o czwartej zaplanowałyśmy wyjazd do Mediolanu. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko spakować się, chwilę poleżeć i ruszyć w drogę na lotnisko. W nocy nastąpiło gwałtowne załamanie pogody, straszny wiatr i do tego śnieżyca. Dobrze, że wyjechałyśmy w miarę wcześnie i udało nam się nie spóźnić na lot, choć po drodze miałyśmy jeszcze problem z zatankowaniem samochodu, gigantycznym korkiem i kilkoma innymi niespodziankami… Jak zwykle w ostatniej chwili wskoczyłyśmy do samolotu. Nieprzytomne, ale niezwykle szczęśliwe wróciłyśmy do Polski. Mediolan pożegnał nas deszczem, a Katowice przywitały nas piękna zimą. Teraz został tylko powrót do domów: Łodzi, Płocka i Warszawy.

Kobiecy wypad motoryzacyjny – polecamy!
fot. Agata Gregorek

Bilans weekendu rozpoczętego w czwartek: 4 wariatki (same kłopoty), 4 miasta (Milano, Genova, Katowice, Łódź), około 4 godziny, pogoda w kratkę (deszcz, słońce, mróz, śnieżyca), mega impreza, przegenialne zawody FIM IEWC (Bring It Home TADDY!) z mega huśtawką nastrojów od radości po wygranych kwalifikacjach, strachu, niepewności i lekkim załamaniu po pierwszym finale i groźnym upadku Taddiego, zadowolenia po drugim finale i drugiej pozycji, aż do euforii po zwycięstwie w trzecim finale. Mimo braku czucia w lewej dłoni, wstrząśnienia mózgu i  pękniętych żeber Tadek na podium!!! Kosmita? Do tego fantastyczni ludzie z teamu KTM, z którymi po zawodach długo nie mogłyśmy się rozstać… cudny weekend. Czekamy na kolejny…

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze