Junakiem 250 na tor Santa Monica – relacja Weroniki

"Nie da się? Ja nie pojadę? Przecież mam motocykl i chęci. To wystarczy!" - tak Weronika Kwapisz motywuje swój pierwszy wypad, na nietypowym dla dalekich, turystycznych wojaży jednośladzie. Małolitrażowym Junakiem dotarła na włoski tor Santa Monica.

Gdy po dwóch latach powróciłam do zapisków z mojej pierwszej zagranicznej wyprawy, czytam je z uśmiechem na twarzy i lekkim nie dowierzaniem, że to co kiedyś wywoływało we mnie wzrost adrenaliny, teraz wzbudza jedynie mój błogi uśmiech. Mam nadzieję, że ten elektroniczny pamiętnik pomoże innym kobietom uwierzyć w siebie i wsiąść na dwa kółka, aby realizować swoje marzenia i jechać przed siebie, nawet na najmniejszym motocyklu. 

23 kwietnia  – 450 km
Godzina 9:00 – zbiórka.

Czy ja wyglądam na taką, co nie daje rady? 😉
fot. z archiwum Weroniki Kwapisz

Na swych rumakach przybywają Hubert, Konrad, Jurek, Ślimak, Świeca, Nestor i Ja (Weronika). Jakoś czuję się nieswojo, oni na wielkich maszynach, doświadczeni… a ja nie dość, że żółtodziób to jeszcze na Junaczku (250 ccm)… Ale nie poddaje się.. adrenalina robi swoje.. poza tym jak coś sobie postanowię, to ciężko mnie od tego odwieźć. Plan na dzisiaj mamy taki, dojechać do Ziliny to jest ok. 450km od Warszawy. Pierwszy obowiązkowy postój mamy w Polichnie, aby zjeść drugie śniadanie. Ja osobiście jestem trochę wystraszona, zaczyna do mnie powoli docierać, ile czeka mnie do przejechania kilometrów, aby dotrzeć do słonecznego Santa Monica. Na całe szczęście grupa jest na tyle fajna, że pomaga mi o tym zapomnieć, dzięki czemu panuje świetna atmosfera i jeszcze nie panikuje. Kolejny postój mamy w Częstochowie na do tankowanie. Drogi polskie są „rewelacyjne”, więc na każdym kilometrze, zakręcie.. musimy uważać, na koleiny, frezowanie i innych uczestników drogi, momentami przypomina to walkę o życie w dżungli. Zresztą zastanawiam się czy genialny pomysłodawca frezowania kolein, kiedyś jeździł po swoim „dziele” jednośladem? Dalej mijamy Katowice i tuż przed granicą stajemy na obiadek. Knajpka jest bardzo sympatyczna i jedzonko dobre, tylko dziwi nas pewna instrukcja w toalecie, znajdziecie ją pośród zdjęć (oceńcie ją sami ;). Mijamy granicę Czeską i Słowacką, tutaj zaczynam odczuwać zmęczenie, spada temperatura, więc zamiast jechać rozluźniona, sztywnieję w zakrętach… jestem wściekła na siebie, nie ułatwia mi to jazdy, dobrze, że jadę w  kasku integralnym i nikt nie słyszy co wykrzykuję sama do siebie 😀 Po nerwowym odcinku pojawia się na horyzoncie magiczny napis Zilina… Wszystko super, tylko gdzie jest nasz pensjonat?! Postanawiamy zjechać na najbliższym wiadukcie, aby na stacji, zapytać się o drogę, wszyscy zsiadają z motocykli… jacyś tacy przykurczeni, a za nami dopiero 450 km. Po 15min. rozmowie z autochtonami, machaniu rękoma i próbie porozumienia się, wiemy gdzie jechać (a niby słowiańskie narody mają tak podobne języki). W Martinov Dworze wita nas sam właściciel. Z uśmiechem na twarzy otwiera garaż, a tam Drag Star 650… ufff swój człowiek 😉 Pensjonat okazuję się bardzo sympatyczny, a jedzonko pyszne. Wieczór spędzamy we wspólnym towarzystwie, dobija do nas Miki (organizator) z Plecaczkiem i wypijamy imieninową nalewkę za zdrowie Jurka w grupie.

24 kwietnia – 630 km
8:00 leniwe śniadanie, spokojnie pakujemy się i czekamy na trzech kolegów. Janulos przyjeżdża punktualnie, lekko zmarznięty. Miki organizator zaczyna się trochę denerwować, gdyż Ziutek i Tomek nie odbierają, a robi się już w pół do dziesiątej. W końcu dodzwaniamy się do jednego z kolegów, mówi, że zgubił kompana po drodze.. a przecież jechali tylko we dwóch!! Dobrze zaczyna się ten dzień. Dzisiaj czeka nas 630km!! Po chwili od Mamy dostaję smsa.. „gdzie jesteś i na czym jedziesz?” czyt. „mam nadzieję, że jednak dalej już nie będziesz jechała sama”, (jak decydowałam się na ten wyjazd miałam plan awaryjny, gdybym nie dawała rady miałam zostawić motocykl w Zilinie i zostać plecaczkiem). Takie pytania nie pomagają, ale jestem twarda i wsiadam na moto, formujemy szyk i jedziemy w stronę słońca. Temperatura rośnie, a w grupie nie brakuje palaczy, więc umowę mamy prostą, zatrzymujemy się co 100km/1h, by jazda była dla nas wszystkich przyjemnością.

Piękna maszyna czasem musi odpocząć…
fot. z archiwum Weroniki Kwapisz

I powiem Wam szczerze, jak tak jechaliśmy, to za każdym razem gdy prowadzący włączał prawy kierunkowskaz, to nasze serca zaczynały się radować. Kilometry się kumulują, tyłek zaczyna boleć, a nadgarstek odmawiać posłuszeństwa, można się wiercić, robić różne dziwne rzeczy na motocyklu, ale nic nie pomoże tak dobrze jak 5 min. postój. Tylko jak to pięknie powiedział jeden z kolegów – Jurek, „..taki mnie smutek ogarniał jak oni wszyscy zaczynają zakładać kaski, jeszcze minutka, dwie, proszę was bardzo, odpocznijmy jeszcze trochę. Ale prowadzący jest nieugięty i krzyczy „W drogę!!!” : )

Kolejne 100 km mija opornie, czas się dłuży, słońce mocno przygrzewa, siły opadają, spoglądam na licznik by sprawdzić ile mniej więcej zostało do kolejnego postoju, ku mojemu zdziwieniu strzałka która powinna się znajdować na białym tle, jest na czerwonym… kończy mi się benzyn, jadę tak z 20km, ale postoju jak nie ma tak nie było, z nerwów decyduje się dać znać prowadzącemu, on mnie uspakaja i krzyczy „Już nie dużo zostało!”, ale adrenalina mi skacze, kolejne kilometry mijają, a stacji nie widać, w końcu czuję, że obroty mi spadają i tu mój okrzyk „pppppiiiiiii”, szybko wrzucam prawy kierunkowskaz, a przypominam jestem na autobanie, motocykl gaśnie… nagle staje przy mnie 7 chłopa… cichutko mówię „benzyna”. Na całe szczęście ktoś przypomina, że przecież Junaczek ma kranik i by przekręcić go na rezerwę, postępuję zgodnie z wskazówką, chwila prawdy… odpala ufff… Teraz tylko dotoczyć się do stacji… ruszamy i jedziemy powolutku, ja zaczynam się modlić i rozmawiać z Junakiem by dał radę. Jak widać są osoby, które rozmawiają ze swoimi zwierzakami i są takie które gawędzą ze swoimi motocyklami. Nie chcę nawet myśleć o wzywaniu assistance, bo stracilibyśmy za dużo czasu. Przed nami jeszcze z 300km w dniu dzisiejszym. Na całe szczęście za pewnym zakrętem widzę znajomą muszelkę na czerwonym tle.. jestem wniebowzięta z radości, aż ucałowałam bak mego motocykla. Wszyscy zaczynają się śmiać i żartować. W pobliskiej knajpce jemy obiad i lecimy dalej.

Nie wiem czy ktoś z Was, jechał kiedyś motocyklem dłuższy dystans autostradą. Matko pierwsze 300 kilometrów można wytrzymać, ale każdy kolejny… oszaleć można… człowiek zaczyna wariować, te same widoki, znaki, słońce grzeje, straszliwy szum w uszach… co pozostaje… śpiewanie i to na całego, a gdy już tyłek czujesz niemiłosiernie, nadgarstek tobie mrowieje, zaczynasz krzyczeć, a nie śpiewać. Nie ma tu melodii, jest walka z samym sobą, a na kolejnym postoju, ledwo zsiadasz z motocykla, tak zdrętwiałe jest ciało. Ktoś może zadać pytanie „I to ma być przyjemność?!?” Odpowiem krótko, gdy po przejechaniu 900km nagle na horyzoncie widzisz piękne ośnieżone góry, to taki widok jest bezcenny!!

Zaczynają się tunele, pierwsze 4 – 5 są atrakcją.. szczególnie, gdy jeden z kolegów ma lekko zmodyfikowane wydechy, to taka aria dla uszu motocyklisty, ale już 15, 20 tunel… zaczynasz mieć ich dosyć, całej tej jazdy motocyklem, marzysz tylko o ciepłym prysznicu, herbatce, rozprostowaniu kości. Podczas jednego z postoi, gdy już wychodzi z nas zmęczenie.. podchodzi do mnie Jurek: „Matko jak dobrze, że z nami jedziesz, ty mnie trzymasz przy życiu, mówię sobie, jak ona taka drobniutka daje sobie radę, to ja nie dam”. Odpowiadam sobie, „ale ja już nie mam siły”, głośno się do tego nie przyznając. Zostało nam niecałe 200km (jesteśmy koło Grazu).

I znowu chłopaki zakładają kask, ja spoglądam na Jurka, bez słów porozumiewamy się i wybuchamy śmiechem, wiemy, że musimy dać radę.

Radość z przejachanego dystansu.
fot. z archiwum Weroniki Kwapisz

Mijamy Volkenmarkt, Klagenfurt i już widzimy znaki na Villach. Niestety atrakcji w tym dniu mi nie brakuje, zaczyna się ściemniać, a ja znowu zaczynam jechać na oparach, nauczona poprzednią przygodą postanawiam w czasie jazdy przekręcić kranik na rezerwę „do diabła, dlaczego to jest takie trudne”, męczę się z nim z 5 minut, ale w końcu udaje mi się i po jakiś 30km jesteśmy już w Villach na stacji benzynowej. Znowu dziękuje niebiosom, że obyło się bez przygód, gdyż już zaczynałam sobie wyobrażać, jak to motocykl zatrzymuje mi się w tunelu, za mną zgraja rozpędzonych Intruderów M1800, a ja nie mam gdzie uciekać (AAAAaaaaa!!!!). Dobijamy do hotelu, większość pada ze zmęczenia.

Dwóch kolegów postanawiają wrócić się do autostrady, gdyż za nami jedzie duet twardzieli z samej Warszawy Dino i Piotrek (tego dnia przejechali ponad 1000km), chłopaki dopiero dojeżdżają do hotelu po dziesiątej, są wykończeni. Wszyscy zaczynamy żyć następnym dniem, kiedy to przekroczymy magiczną granicę Włoch. 

25 kwietnia – 520 km
Wyjazd zaplanowany na 8:00.
Dzień zaczynamy już rytualnie, szybkie śniadanie, kawa, pakowanie się do sakw (czyt. upychanie rzeczy), smarowanie łańcucha i w drogę. Niestety poranek w Villach był deszczowy, marzyliśmy tylko, aby przebić się na drugą stronę gór z nadzieją, że tam w magicznych Włoszech zastanie nas słońce. I tak się stało.

Wiecie… to dziwne, ale tylko jak przekroczyliśmy granicę włoską, to jak za dotknięciem różdżki, widoki się zmieniły, było bardziej zielono, słonecznie, ludzie uśmiechnięci od ucha do ucha i do tego non-stop, nas pozdrawiający. W końcu zaczęliśmy rozkoszować się każdym pokonywanym kilometrem, południowa mentalność magicznie na nas zadziałała.

Coraz więcej spotykaliśmy motocyklistów na drodze, coraz to nowsze czuliśmy zapachy, dojeżdżając do Wenecji (którą czuć z daleka ;p), niestety napotkaliśmy korek, przebicie się przez wąskie włoskie drogi nie jest proste, ale Miki prowadził genialnie i wszystkie samochody ustępowały nam drogę.

Kolejny postój za Wenecją, zdejmujemy z siebie ile się da, jest bardzo ciepło. Jurek dzwoni do swojej córki Izabeli, która obecnie studiuje w Ferrarze. Po chwili okazuje się, że zostaliśmy zaproszeni do winnicy na grilla, pomimo, że musimy nadrobić ok. 100km to takiej okazji nie możemy przegapić.

Zatrzymujemy się na małym ryneczku, gdyż nasze GPSy odmawiają posłuszeństwa. O dziwo w kraju motocykli, budzimy postrach… mamy poczucie, że za chwilę zjawią się karabinierzy. Na całe szczęście, przed nimi przybywa Izabela, która pilotuje nas do winnicy. Włosi witają naszą grupę bardzo serdecznie, wręcz… czujemy się tutaj jak w słowiańskim domu.

Widoki urzekają.
fot. z archiwum Weroniki Kwapisz

Relaksujemy się we włoskim słońcu, zajadając się szaszłykami i popijając winko. A na tym nie kończą się atrakcje, okazuje się, że właściciel również ma motocykl, pięknie odrestaurowane (normalnie jak z fabryki) MotoGuzzi i jaki gang ma ten motocykl, rozkosz dla uszu.

Po drodze uczę się awaryjnego hamowania, gdyż niestety jak się okazuje, gdy Włoch jest pilotem trzeba być BARDZO czujnym!!! Dobrze że hamulce wytrzymały ten manewr i mój błotnik zatrzymał się 5cm od motocykla przede mną.

Czasu mamy coraz mniej, gdyż hotelowa rezerwacja obowiązuje do pewnej godziny, niestety przed nami gigantyczny korek (w tym czasie Włosi mają święto i wszyscy zmierzają ku plażom). Postanawiamy jeszcze raz wskoczyć na autostradę (jakoś perspektywa spania na plaży nas nie zadawala, choć mogłoby być romantycznie). Niestety autostrady końca nie widać, ani magicznego napisu Santa Monica.

Ja przeżywam największy kryzys, tyłek mnie boli, ręka już nie chce dodawać gazu, jest mi gorąco, chce krzyczeć, mam dosyć. Nie mam siły dalej jechać… śpiewanie nie pomaga, gadanie z sobą również, czuje, że słabnę, błagając o koniec na dzisiaj.

Noooo nareszcie… bramki na autostradzie i zjazd, jesteśmy prawie na miejscu. Dojeżdżamy do ośrodka, gdzie wita nas prezes Intruder Owners Club Italy – Alfredo, Włosi spoglądają z niedowierzaniem, że Polacco przejechali taki dystans. Z mojej twarzy nie znika uśmiech, choć nadal do końca nie wierzę, że dojechałam. Kwaterujemy się w bungalowach… wieczorem przygrywa młody zespół, później jest „pewien” pokaz dla panów po którym jeden z kolegów otrzymuję ksywkę „Łypiący”. 

W nocy niestety spać się nie da, jest CHOLERNIE zimno, ja próbuje zasnąć w pozycji embrionalnej, ubrana w polar i wszystko co miałam w sakwach, ale to nic nie daje. Iza, która śpi koło mnie przyznaje się rano, że do 6:00 nie mogła zasnąć i całą noc modliła się by było już ranek i żeby obudziła się w Ferrarze.

Z kolei jeden z kolegów budzi się rano i o mały włos nie dostaje zawału, koło niego śpi „murzyn” (czyt. „o matko co ja robiłem w nocy?!”), ale po chwili orientuje się, że to Nestor (najstarszy uczestnik wypraw, lat +70) w kominiarce, który rano oświadcza całej grupie, że wiele w życiu przeżył, ale nawet w wojsku tak nie zmarzł jak tej nocy.

Bez polskiej flagi ani rusz!
fot. z archiwum Weroniki Kwapisz

Rano wszyscy marzą o gorącej kawie i dobrym śniadanku, ale to nie we Włoszech, tutaj musi wystarczyć jedynie kruasanka i caffee latte. 

I tak zaczynamy 26 kwietnia.
Plany na dzisiaj: zlot Intruderów, przejażdżka torem GP, plaża i kameralna Catollica.

Mnie i Paulinę (lat 17 – dzielna dziewczyna 😉 po przejechanych 1600km by się wygrzać, ściągają z plaży siłą, niestety wszystko odbywa się w tempie ekspresowym, jemy pyszny obiad w prawdziwej włoskiej knajpie i delektujemy się widokami.

Następnie udajemy się do pobliskiej Catollice, nie wiem czemu, ale na każdym kroku Włosi robią nam zdjęcia, a na nasze motocykle spoglądają z nie dowierzaniem.

Ruszamy na zlot, tam czeka nas parada po torze GP, telewizja, fotoreporterzy, jeden z kolegów szpanuję przed trybunami, stawiając swojego Intrudera M1800 na jednym kole na 50cm!!! Atrakcji na zlocie nie brakuje, pokazy stuntu, wyścigi na torze, a dla amatorów zawody na mini torze VanVanem.

Robi się coraz później, wracamy do ośrodka na kolację, na która ma być pasta z żeberkami (brzmi apetycznie, prawda?!) i kiełbaski z grilla. No i czekamy… Włosi już zjedli, a my nadal czekamy… W końcu kuzynka naszego kolegi, która mieszka we Włoszech się wkurzyła (czyt. zna włoski) i pyta się właściciela ośrodka, czy przypadkiem o nas nie zapomniał, on nas uspakaja, więc grzecznie… dalej czekamy. W końcu przynoszą „coś” na talerzach, dlaczego coś? Bo to pasty na oczy nie widziało, a żeberka to może kiedyś koło tych klusek w lodówce leżały, a te kiełbaski… to były kiełbaski?!? Zaczynamy wątpić w kuchnie włoską, ale jesteśmy tak głodni, że potulnie to zjadamy. Chcemy płacić, ale potrawy przez dwie godziny czekania podrożały dwukrotnie… W końcu nasza znajoma nie wytrzymuje (dobrze, że nas odwiedziła, bez włoskiego z tubylcami nie da się dogadać) i robi się naprawdę gorąco…, a mówią, że to motocykliści są agresywni…

Ruszamy na zlotowisko, mamy szansę na 3 nagrody z 4. I co… zdobywamy je : ) Za największy dystans, najstarszego uczestnika imprezy (Włosi rzucili się z aparatami na Nestora, rozdawał autografy, udzielał wywiadów i  najczęściej zadawane pytanie brzmiało „czy naprawdę tyle kilometrów przejechał sam?”) no i otrzymujemy puchar dla najliczniejszego grupy uczestniczącej w zlocie. 

27 kwietnia – 720 km
Organizator chciał wyjechać o 7 rano, lecz grupa się buntuje i wyjazd przesuwamy na 8. Jedziemy do malowniczego San Marino po drodze spotykamy więcej cyklistów, niż motocyklistów. Wjeżdżamy krętymi drogami pod sam zamek, widoki są niesamowite. Wypijamy kawę i ruszamy w stronę domu. Organizator głośno się nie przyznaje jaki ma plan na ten dzień, my jak potulne owieczki podążamy za nim. Jak później się okazuje robi to celowo, gdyż na ten dzień zaplanował trasę na 720km! Plan jest taki by zanocować w Grazu, no nic w końcu w SCC jeżdżą sami twardziele więc, nikt się nie poddaje. Jurek zaczyna żartować, że chyba zamówi DHL i spokojnie wróci do domu, ale wszyscy się nawzajem wspieramy i żyjemy od postoju do postoju. Przy życiu trzymają nas również piękne widoki i dłuższy postój by obejrzeć wyścig Kubicy. Niestety jak się okazuje, Włosi jednak nie są takimi zapaleńcami motoryzacji jakby się mogło wydawać i z oglądania nici.

Należyty odpoczynek.
fot. z archiwum Weroniki Kwapisz

Po drodze słońce przygrzewa nam niemiłosiernie, powoli rozstajemy się z Włochami, przekraczamy granicę Austrii, coraz bardziej wychodzi z nas zmęczenie. Nawet puszczone przodem M1800R i Bandit, nie są wstanie wykrzesać z siebie 80% mocy, dochodzimy do nich na jednym z postojów, to ich lekko szokuje i dalej dają czadu. My spokojnym tempem podążamy ich cieniem. Za Villach zaczyna się ściemniać, mijamy Klagenfurt jest już czarna noc, temperatura spada do +3C i tak jak nie znosiliśmy tuneli, zaczynamy je kochać, jest tam jasno i ciepło. Jednej osobie podczas jazdy, zamarzło picie na motocyklu, wszyscy jesteśmy skostniali, ledwo widzimy drogę, zaczyna się szaleńcza walka, której wszyscy mają dosyć. Kilometry do Grazu nie ubywają, jesteśmy wycieńczeni, czujemy się jak maratończycy, którzy przebyli tyle kilometrów, widzą już metę, ale brakuje im sił, aby ją przekroczyć. Do Grazu dojeżdżamy o dziesiątej. Jesteśmy zziębnięci i głodni, jak na złość wszystkie knajpy są już zamknięte, nawet budki z kebabem, pozostaje nam już jedynie McDonald na dworcu i tam lądujemy tuż przed jedenastą, jest to najgorsza knajpa tego typu w jakiej w życiu byliśmy, ale nie mamy siły by marudzić, ledwo wracamy na piechotę do hotelu i wszyscy padamy do łóżek. 

28 kwietnia – 530 km
Zaczynamy dzień rytualnie, pobudka, prysznic, pakowanie sakw, mocowanie pakunków… i w drogę… Tym razem postanawiamy zjeść śniadanie na mieście, gdyż to co oferuje nasz hotel tzw. śniadanie kontynentalne, poraża nas swoją sytością. Lądujemy w Nordfishu (ryba na śniadanie, ktoś może zapytać… jak się nie ma, to się lubi co się ma). Zwiedzamy starówkę Grazu i wzdychamy.. jaka piękna mogłaby być Warszawa, gdyby nie II wojna światowa.

Do granicy Słowackiej jedziemy razem, tam się żegnamy z grupą z południa, która musi być wcześniej w Polsce. Pozostałą dziewiątka postanawia odwiedzić Bratysławę i spokojnie rozkoszować się jazdą do Ziliny i tak też robimy.

Do Martinov Dvor dojeżdżamy na obiado-kolację, przy której królują opowieści z wypadu, powoli zaczynamy już wspominać Włochy i całą naszą przygodę. Zdajemy sobie sprawę, że jutro czeka nas ostatni dzień tej wspaniałej podróży.

29 kwietnia – 450 km
Wyjeżdżamy równo o dziewiątej. Mamy bardzo dobre tempo, do Polichna dojeżdżamy o 15:00, chwilę później wita nas komitet powitalny, w tym mój Tata, który chyba nie może uwierzyć, że jego córka, okazała się jednak twardą babką i po wielu latach „plecaczkowania” rozwija skrzydła motocyklowe.

Czujemy, że nasza podróż dobiega końca, z naszych twarzy nie schodzi uśmiech, sami nie możemy uwierzyć, iż daliśmy radę, że nie potrzebny był DHL, że nasze motocykle wytrwały, no i przede wszystkim, że nasze pupy wytrzymały. Żegnamy się w Polichnie, po drodze, każdy odbija do swojego domu, żegnając się klasycznym „hawkiem”.

I to już koniec… a może jednak początek, cyklu dalszych wyjazdów, jedno jest pewne, jutro gdy wstanę rano, będzie mi brakowało jazdy i codziennych przygód jakie niesie ze sobą podróżowanie motocyklem.

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze