Edyta Klim

Jak rzucić to wszystko i pojechać w… świat – opowiada Katasha

Kasia rzucała pracę na etacie stopniowo, jednocześnie zagłębiając się w pasji do podróżowania po świecie. Teraz mieszka tam, gdzie akurat sobie wymyśli, a jej cały dobytek mieści się w plecaku. Uwielbia podróżować motocyklem, więc go zwykle wypożycza lub na miejscu kupuje.

Ponoć jesteś „powsinoga”? Taki styl życia preferujesz? Chwilowo czy długoterminowo?

„Powsinoga” to przydomek, który sama sobie trochę przybrałam, bo nie lubię się nazywać „podróżnikiem”. Nie zwiedziłam jeszcze 100, ani nawet 50 krajów, więc do najlepszych mi daleko. Wszystko oczywiście zaczęło się od standardowo – miałam faceta, prowadziłam firmę, kupiłam mieszkanie, czyli wiodłam zwyczajne życie. Potem facet zniknął, firma mi się przejadła, a mieszkanie zaczęło być za duże dla jednej osoby, więc po kolei: mieszkanie wynajęłam, firmę zamknęłam, faceta opłakałam. 

Postanowiłam, że zacznę pracować zdalnie i zwiedzać świat. Od postanowienia do pełnej realizacji minęło trochę czasu, bo jakieś 3 lata. Na początku pracowałam zdalnie na etacie i zaczęłam nieśmiało wyjeżdżać na dłużej z dala od domu. Od 2 lat jestem home-free, czyli nie mam żadnego adresu w Polsce (oprócz adresu rodziców w sprawach urzędowych), do tego rok temu rzuciłam pracę na etacie i działam jako freelancer. Jestem specjalistką od digital mekatingu dla małych firm, czyli zajmuje się reklamami na Facebooku, google, robię strony internetowe i content na socjale.

Większej wolności chyba nie mogłam sobie wymarzyć. Mieszkam tam, gdzie akurat sobie wymyślę, a mój cały dobytek zazwyczaj mieści się w 30 litrowym plecaku. Czy to już styl życia? Trochę tak, bo chyba nigdy nie czułam się bardziej szczęśliwa i na razie nie chcę tego zmieniać.

To bardzo duża zmiana w życiu i tak wiele niewiadomych. Miałaś duże obawy przed tym rzuceniem wszystkiego i pojechaniem w świat?

Nic nie odbyło się tak z dnia na dzień, choć wiele osób marzy, aby „rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”. Według mnie, nie ma takiej opcji, że zrobisz to z dnia na dzień, chyba że masz dobre zaplecze finansowe i jaja ze stali. Mnie rzucenie wszystkiego jak wspomniałam zajęło w sumie 3 lata i wszystko odbywało się etapami. Na pierwszą zimę wyjechałam na Sri Lankę, pracowałam jeszcze na etacie, a całość trwała 2 miesiące. Kolejna zima była na Teneryfie – przed wyjazdem zrezygnowałam z mieszkania w Polsce, ale nadal pracowałam na etacie, ale spędziłam już 5 miesięcy. No i tegoroczna zima w Meksyku. Niby „tylko” 3,5 miesiąca, ale wyjechałam już we wrześniu, zahaczając o Sardynię, Sycylię i Teneryfę, no i już bez stałego etatu. Wszystko etapami, bo ani dobrego zaplecza finansowego, ani jaj ze stali nie miałam. (śmiech).

Jeśli chodzi o obawy to mam je do dzisiaj, choć są one z dnia na dzień coraz mniejsze. Człowiek się jakoś przyzwyczaja i coś, co na początku wydawało się nieosiągalne, staje się rzeczywistością. 

Zwykle podróżujesz sama czy w towarzystwie?

Najczęściej podróżuję z moją dobrą kumpelą. Mamy podobne podejście do życia, podobny tryb pracy i podobnie „wywalone” na wiele rzeczy. Obecnie spędziłyśmy razem już trzecią zimę poza Europą. Patrząc na to inaczej, ciężko podróżować w pojedynkę, głównie dlatego, że zawsze się znajdzie ktoś po drodze. Poza tym zawsze można odpalić Tindera czy Couchsurfing i znajdzie się ktoś, kto chętnie wyskoczy na piwo (śmiech).

Gdzie obecnie jesteś i jak się tam czujesz?

Wróciłam  właśnie z  Meksyku i mogę powiedzieć, że  go nie zwiedzałam, a bardziej przemierzyłam (nie zabawiłam w jednej miejscowości dłużej niż 10 dni). Przed wyjazdem wiele osób ostrzegało mnie przed tym kierunkiem. Słyszałam zazwyczaj, że jest bardzo niebezpiecznie – na bank mnie ktoś zgwałci i zabije w ciemnym rogu. Oczywiście większość opinii pochodziła od ludzi, którzy nigdy tutaj nie byli. Meksyk okazał się super przyjaznym miejscem, z bardzo życzliwymi ludźmi, którzy chętnie pomagają.

Najlepszym dowodem na bezinteresowność, jest przygoda z wiatrem. Tego dnia miałyśmy do przejechania jakieś 200 km. Pogoda był dość wietrzna, ale dało się jechać. Po przejechaniu ok. 40 km wpadłyśmy w jakiś tunel powietrzny (prawdopodobnie nie bez powodu, bo dookoła była wielka farma wiatrowa). Po drodze minęłyśmy tira, który miał wywianą przyczepę z ciągnika, a kolejny leżał w rowie. Zaczynało się robić nerwowo. Co kawałek zjeżdżałyśmy na pobocze, aż w końcu stanęłyśmy. Nie byłam w stanie nawet zejść z motocykla, a Agata biegała dookoła, zastanawiając się co zrobić. Ta farsa trwała ok. 40 minut, po czym zjawił się nasz „Anioł”. Zatrzymał się Pan, który zapakował nas obie do samochodu, żonę posadził za kierownicą auta, zabrał nasz motocykl i odprowadził nas jakieś 20 km dalej, w miejsce, gdzie już tak nie wiało. Okazało się, że sam jest zapalonym motocyklistą i bierze udział w rajdach. Oczywiście stwierdził też, że zatrzymał się tylko dlatego, że zobaczył dwie laski, którym nie bardzo idzie ogarnianie rzeczywistości. Bycie kobietą w takich sytuacjach trochę ułatwia (śmiech).

Jaką rolę w tym Twoim odkrywaniu świata pełni motocykl? To jedna z wielu pasji Twojego życia, czy taka bardziej dominująca?

Motocyklistką jestem dopiero od 3 lat, bo wtedy zdałam prawko. W sumie poszłam na kurs, nie siedząc nigdy na motocyklu, nawet jako pasażerka. Gdzieś, kiedyś na Filipinach zdarzyło mi się jeździć skuterem. Zaczęłam kurs jako totalny laik, ale okazało się, że jeszcze nie zdążyłam zdać prawka, a już miałam moją pierwszą Yamahę XJ, odkupioną od kumpla. Obecnie mam w Polsce Suzuki DL650, za którym strasznie tęsknię.

Pół roku później rozpoczęłam pierwszy projekt „ucieczka do zimy” i wyjechałam na Sri Lankę. Wpadłam na pomysł, że wezmę tam urlop i wypożyczę motocykl, aby lepiej eksplorować okolice. No i od tamtej pory, staram się każdej zimy organizować sobie gdzieś motocykl. Kolejną zimę spędziłam na Teneryfie i tam pożyczyłam Hondę CB500. Niestety w tym wypadku tylko na weekend, bo za 3 dni musiałam zapłacić koło 270 €. Tej zimy zrobiłam krok do przodu i kupiłam Italikę w Meksyku. Za rok już w planie Tajlandia albo Wietnam. Nie wiem, czy pasja do motocykli jest wiodąca w moim życiu, ale na pewno zajmuje miejsce w czołówce!

To dobry był pomysł – zakup i sprzedaż motocykla w Meksyku, na czas wyprawy?

Najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Nie sprawdzałam co prawda cen za wynajem, ale wiem, że nie byłaby to tania zabawa, a do tego musiałabym zrobić pętlę, czyli wypożyczyć i oddać motocykl w tym samym miejscu. Co prawda myślałam, że wysiądę z lotniska w Cancun i w jeden dzień ogarnę maszynę, ale los zarechotał radośnie i okazało się to nie takie proste – głównie przez to, że nie mogłam kupić go leganie i zarejestrować na siebie, bo nie mam rezydentury. Plan był taki, że jednak kupię i nigdy go nie przerejestruję na siebie, a przy kontroli wezmę policję „na piękne oczy”. Okazało się, że większość jednośladów tam nie ma tablic rejestracyjnych, co oznacza, że podatki nie są opłacone. No i tak szukanie odpowiedniego i zarejestrowanego zajęło mi jakieś… 2-3 tygodnie.

Swojego wybranka oglądałam w nocy i tak już byłam zdesperowana, że nie zauważyłam, że przód był robiony, a prędkościomierz nie działa. Na szczęście silnik był w dobrym stanie (śmiech). To była Italika DM250 (takie chińskie enduro), a zapłaciłam za niego 28 k pesos, czyli około 5 400 zł. Nie zepsuł się ani razu, serwisowanie go było śmiesznie tanie (wymiana całego napędu, przewodu od sprzęgła, pomalowanie go i umycie za 180 zł!). Na całości straciłam jakoś 7 k pesos, ale można powiedzieć, że tyle właśnie kosztowała ta niezapomniana przygoda. Warto wspomnieć, że fuksem udało mi się go sprzedać, dzięki jednemu Meksykaninowi, którego Agata poznała na trasie. Inaczej mogłoby się okazać, że trzeba by było próbować wejść z nim na pokład samolotu (śmiech).

Jak się ta Italika sprawdziła w trasie?

Pomimo wielkich obaw, czy taka maszyna da radę (z takim obciążeniem i przy tak długiej trasie) – to okazało się, że dojechałyśmy bez ani jednej usterki. Oczywiście regularnie był odstawiany do mechanika, ale i tak odpalał codziennie bez zająknięcia. Chociaż jak pomyślę o tym sprawdzaniu się w trasie, to zależy jak na to spojrzeć… Niektórzy niedowierzali, że w dwie osoby, z bagażami, na takim sprzęcie w ogóle da się jechać. Nasza maksymalna prędkość to 90 km/h, pod warunkiem, że było z górki, a wiatr wiał w plecy (śmiech). Ale mimo wszystko nam, a w szczególności mi, przygoda z nim sprawiała niebywałą frajdę. 

Każdy kraj ma swoją kulturę jazdy, a jak było z tym w Meksyku? Czułyście się bezpiecznie na jego drogach?

Miałam okazję wcześniej jeździć na Sri Lance i muszę przyznać, że przy Cejlonie – Meksyk był dziecinnie prosty, choć różniło się to od jeżdżenia w Europie. Meksykanie jeżdżą w miarę OK, ale trzeba pamiętać, że prawo jazdy się tam kupuje, a nie idzie na kurs, a dopuszczalna zawartość alkoholu we krwi to 0,8 promila. W sumie i tak nikt tego nie sprawdza, więc hulaj dusza (śmiech).

Dość dziwne było to, że skręcając w lewo, najpierw należy zbliżyć się do prawej krawędzi, zaczekać, czy nic z tyłu nie jedzie i dopiero wykonać manewr. Meksykanie raczej mają problem z respektowaniem przepisów, a znaków jest tam jak na lekarstwo. Dlatego też najlepszą opcją na nadmierną prędkość są spowalniacze. Rekord, który naliczyłam, to 28 na odcinku 10 km! W większości słabo albo w ogóle nieoznaczone (raz miałam przez nie w łzy w oczach, ale akurat była noc). Z innych ciekawostek – to ulice w miastach są w większości jednokierunkowe, a na skrzyżowaniach panuje zasada unoXuno (1×1), czyli najpierw jeden, potem drugi ma pierwszeństwo. A kto pierwszy, jeśli razem podjadą do skrzyżowania? Nikt nie wie, choć raczej jest to zasada większego. Z takich „drobnostek” – czerwone światło to tylko sugestia i wymuszanie pierwszeństwa jest normą, ale przynajmniej nie trąbią z byle powodu, jak to bywa w Azji (śmiech).

Do poczucia bezpieczeństwa to w ogóle można jeszcze podjeść z innej strony, bo przecież wszyscy przed wyjazdem nas ostrzegali, że tam do ludzi strzelają, a ani razu nie czułyśmy takiego zagrożenia. Meksykanie byli troskliwi i pomocni, więc takich głupich opinii lepiej nie słuchać.

Co Cię pociąga w krajach które odwiedzasz? Czym się kierujesz je wybierając i zwiedzając?

Mnie nie tyle pociągają kraje, ile samo bycie w podróży. To jest uzależniające i wydaje mi się, że chodzi o te wszystkie emocje, które pojawiają się w trakcie. Jest dużo śmiechu, odkrywania, poznawania i trudności, które trzeba pokonać. To wszystko razem tworzy zajebistą mieszankę dla psyche i człowiek nie może się pogodzić, gdy na chwilę wraca do rzeczywistości. Jeśli chodzi o dobór krajów, to tutaj decyduje kilka czynników. W ostatnim czasie była to głównie pandemia, ale poza tym staram się wybierać kraje, które są „tańsze” i będzie mnie na nie stać. Obecnie przy mojej pracy na freelansie, próbuję pracować nie więcej niż 20-30 h tygodniowo, co mocno przekłada się na ilość posiadanej kasy. Na szczęście takich krajów jest całkiem sporo. Na koniec rozeznaje się, jakie kierunki wybierają moi znajomi i kogo mogę w danym miejscu spotkać. Nie jestem super influencerką (może kiedyś zacznę robić więcej materiałów), ale zapraszam do kontaktu, jakby ktoś miał jakieś pytania, potrzebował pomocy np. w temacie Meksyku.

Czy Ty właściwie coś planujesz? Jaki kierunek jazdy, co zwiedzisz, gdzie będziesz spać? A jak tak, to na ile do przodu?

Staram się nie planować niczego dzień po dniu. Przylatując do Meksyku, wiedziałam, że chcemy dojechać z Cancun do Mexico City, a do tego na trasie miałyśmy zaznaczone kilka punktów. I tutaj planowanie się skończyło, bo lepiej dać się ponieść chwili, zamiast się wkurzać na siłę trzymając planu. Raz zamiast zrobić 200 km z Palenque do San Cristobal, musiałyśmy zrobić trasę dookoła, która zajęła nam 3 dni. W San Cristobal planowałyśmy zostać 4 dni, a zostałyśmy ponad tydzień, bo poznałyśmy kilka osób i żal było wyjeżdżać. Noclegów zazwyczaj szukałyśmy na miejscu i nie robiłyśmy rezerwacji. Decyzje były bardziej podejmowane z dnia na dzień.

Jest takie miejsce, które na tyle Cię zachwyciło, że w przyszłości mogłabyś tam na dłużej zamieszkać?

Zdecydowanie Teneryfa. Kiedy już mi się znudzi bycie „powsinogą”, to kupię tam mieszkanie. W połowie lipca lecę tam już trzeci raz i jest to jedyne miejsce, do którego zaczęłam regularnie wracać. Normalnie w każde miejsce jadę tylko raz, bo nie mam tyle czasu, aby robić „powtórki z rozrywki”.

Instagram: www.instagram.com/katashowa

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze