Around The Dream – Alicja Berbelska na motocyklowym plecaku dookoła świata. Galeria i filmy

"Jak Oni się mogą pytać czy się boję!? Oczywiście, że się boję! Jadę przecież motocyklem dookoła świata, a nie na miesięczny wyjazd w przemiłe krajobrazy Albanii!" opisuje swoje wrażenia z pierwszego etapu podróży Alicja Berbelska ze swoim chłopakiem Tobiaszem Kukiełą.

Do wyjazdu pozostały dwa dni. Ręce mi się trzęsą na myśl o wyjeździe, a mój faceta zaprosił pół Polski na wódkę! Mówi, że przecież musimy się pożegnać. Każda z tych osób znów będzie zadawać pytania!

Tak boje się, to przecież normalne, że przed tego typu wydarzeniem każdy normalny człowiek się boi. Tymi pytaniami każdy z nich pogarsza tylko moją sytuację. Czy nie mogą tego zrozumieć?

To nie jest tak, że nie chcę jechać. Oczywiście, że chcę. Jestem po prostu stłamszona tymi wszystkimi informacjami, które podaje telewizja, przedstawiają mi bliscy czy znajomi. Tobiasz ciągle mi tłumaczy: „Tam gdzie są ludzie, tam można żyć i mieszkać – musimy się po prostu dostosować”. Wierzę mu, oni jednak mi w tym nie pomagają.

Niedawno odebrałam tytuł magistra matematyki. Wydawało mi się, że to otworzy przede mną bramy do kariery, a świat legnie u mych stóp – tak strasznie się zdziwiłam, kiedy spotkałam mojego kolegę ze studiów w McDonaldzie na kasie. Życie to nie bajka – szybko to zrozumiałam. Jak pisał jeden z autorów książek fantasy: „Jeśli będziesz długo się patrzeć w otchłań, ona zacznie się patrzeć na Ciebie”. Nie ma sensu siedzieć w miejscu. Trzeba ruszyć, otworzyć serce, rozum i duszę – trzeba żyć!

To była pierwsza i ostatnia nasza szansa na ruszenie przed siebie. Nic nas w zasadzie poza rodziną w Polsce nie trzyma. Zacznijmy jednak od początku…

– Ala, jedziemy motórem dookoła świata? -Pewnie, odpowiedziałam olewczym tonem.

Tobiasz to człowiek, miliona pomysłów. Jego mózg działa na zupełnie innych przestrzeniach niż głowa standardowego człowieka. On wymyśla, pomysł za pomysłem – realizuje niestety 30% swoich planów, bo kolejny plan jego zdaniem jest lepszy od poprzedniego. Kiedy mocno rozdziawia paszczę i otwiera oczy już wiem – mam przerąbane, to kolejny jego genialny plan. Jego rodzice ostrzegali mnie przed tym – tak ma i już.

Tym razem nie mógł nic wymyślić mocniejszego, lepszego. Był to plan który dla większości ludzi wznosi się na wyżyny możliwości. Tobiasz wyznaczył dead line, start za 10 miesięcy!

– Tobiasz, skąd weźmiemy na to pieniądze!? -zapytałam.

– Trochę zarobie, wezmę dodatkowe zlecenia, sprzedam to, tamto – jakoś to będzie.

– Facepalm

Kiedy to wszystko mówił w jego oczach widać było szaleństwo, zawsze tak ma jak się podnieci swoim kolejnym genialnym pomysłem. Tym razem miałam dziwne przeczucie, że nie odpuści.

Przez kolejne pół roku chodził, biegał, załatwiał, mailował. Nic mu nie wychodziło. Ludzie mówili, obiecywali i na tym się kończyło. Była z nami nasz ulubiona Modeka, Helite, Paranoid, czy AGM –  firmy na które Tobiasz zawsze mógł liczyć, podczas swoich poprzednich wyjazdów.  Ale to ciągle była kropla w morzu potrzeb – choć kropla, którą do tej pory ceni najbardziej – szczerzy prawdziwi ludzie a nie banalne korporacje, które chcą tylko Cię wydoić i porzucić.

W końcu przyszedł i powiedział – koniec! Do wyjazdu mamy trzy miesiące. Nie mamy dużo, ale to i tak już coś. Jedziemy z tym co mamy jakoś to będzie, coś się wymyśli.

On sam nie wierzył w to co mówi, nie uwierzycie jednak – udało się to… nam.

W końcu byliśmy w samolocie do Brazylii. Nie mieliśmy nawet motocykla – Tobiasz sprzedał swoje jednoślady, tylko dlatego, że nie było nas stać na transport do Ameryki Płd. Taniej było kupić inny motocykl na miejscu.

Po szybkiej przejażdżce do Warszawy, weszliśmy na pokład samolotu. Nie obyło się oczywiście bez mało śmiesznych przygód. Bagaż okazał się za ciężki. Musieliśmy zostawić w Polsce śpiwór mamy teraz tylko jeden – o zgrozo!

Wreszcie znaleźliśmy się na pokładzie samolotu, udało się całkiem sprawnie przelecieć z Warszawy do Paryża, teraz pozostało 11 godzin w powietrzu, lotem do Brasili.

W stolicy Brazylii wylądowaliśmy planowo o godzinie 19, po szybkiej odprawie stanęliśmy przed lotniskiem, zamówiliśmy taksówkę – nie było to łatwe. Nikt nas nie chciał zabrać ze względu na gabaryt bagażu. W końcu trafił się taksówkarz, który nogą upchał nasze torby w bagażniku swojej Lancii i kazał wsiadać. Teraz pozostało wykonać telefon do Roberto – naszego couchsurfingowego gospodarza. Niestety nikt nie odbierał…

Wiecie co poczułam? Byłam przerażona. Tobiasz oczywiście mnie zapewniał, że jeśli coś będzie nie tak to od razu idziemy do Hotelu, ale jakoś mnie to nie uspokoiło.

Na szczęście po prostu nasze polskie telefony oszalały w Ameryce Płd.

Taksówkarz zawiózł nas pod wskazany adres i upewnił się w rozmowie z portierem że dojechaliśmy we właściwe miejsce. Za chwilę nadszedł nasz tajemniczy gospodarz. Sytuacja się wyklarowała.

Dostaliśmy swój pokój, świetną przejażdżkę po mieście ze zwiedzaniem i obietnicę pomocy przy załatwianiu wszystkich spraw – to naprawdę mnie uspokoiło!

Niestety taksówkarz nas nieźle wykasował za przejażdżkę. Za około 10 km musieliśmy zapłacić 140 zł !!

Na szczęście sytuacja jest już jasna i dużo rzeczy wydaje się łatwiejsze jak jest się już na miejscu.

Teraz nadszedł czas na kolejny niezwykle ważny element wyjazdu – kupno motocykla.

To zajęło nam aż dwa tyogdnie. Załatwienie dokumentów, wybranie jednośladu to zdecydowanie trudna sprawa w kraju, gdzie nikt nie mówi w języku angielskim. Na szczęście w końcu mogliśmy ruszyć! Musieliśmy jeszcze po tygodniu wrócić do Brasili i wymienić dokumenty, ale wreszcie motocyklem, nie na nogach czy autobusem. Większość moich zmartwień  się wyjaśniło, teraz pozostało liczyć na przychylność ludzi, których spotkamy.

Ruszyliśmy początkowo do miejscowości Alto Paraiso – to niewielkie miasteczko leży na rozdrożu mnogości dróg i tras turystycznych. Stąd musimy przejechać tylko 30 km do Parku Narodowego i możemy zwiedzać. W miasteczku robimy niewielkie zapasy jedzenia i ruszamy dalej. Po drodze mijamy bar motocyklowy, który początkowo bojkotujemy.

Powoli rozglądamy się za noclegiem – ceny jednak zwalają z nóg 40 Reals (40 x 1.4 zł) za osobę za możliwości rozbicia namiotu! to zdecydowanie przesada. Jedziemy dalej, na dalsze poszukiwania. Ceny jednak wahają się od 40 do nawet 50 Reals za osobę. Na końcu wioski znajdujemy miejsce za 35 za dwie osoby. To trochę ulga. Nie będę jeszcze musiała spać na dziko… i jest prysznic!

Kolejnego dnia przepakowujemy rzeczy – musimy się pozbyć jednej torby i odchudzić troszkę motocykl. Wyrzuciliśmy więc wszystkie rzeczy na trawnik i spakowaliśmy je jeszcze raz. Okazało się, że jedna torba stała się niepotrzebna. Pomyśleliśmy więc, że warto ją na coś wymienić i w tym momencie zaświtał nam w głowie pomysł – może byśmy ją sprzedali w mieście, może w tym barze motocyklowym?

Fabienne Wohlwend na podium w Ferrari Challenge!

Znów ruszyliśmy w trasę, tym razem do baru. Okazało się, że jest zamknięty i pocałowaliśmy klamkę. W wejściu leżał naćpany do granic niemożliwości młody chłopak – nie dało się z nim dogadać. Atmosfera zaczęła się zagęszczać. Wskoczyliśmy na motocykl objechaliśmy budynek i wjechaliśmy wprost na podwórze.

To bardzo smutne, że tyle młodych ludzi ma problem z narkotykami w Brazylii.

Chociaż jak się okazało, ma to też swoje zalety.

Weszliśmy do budynku od zaplecza – przed nami stanął barman.

  • You know who I am? – zapytał Tobiasza
  • No…
  • My name is X-Men..
  • Facepalm (!)
  • Do you like Marihuna?
  • I like you dude

Tobiasz się uśmiechnął i jakimś dziwnym przeczuciem już wtedy wiedziałam, że będziemy mieli gdzie spać. Okazało się, że Pub działa dopiero drugi dzień, a wczoraj była impreza z okazji otwarcia. Tego dnia nikt tam nie był w stanie działać poprawnie. W powietrzu unosił się znajomy zapach palonych roślin.

Barman zaproponował nam, żebyśmy rozbili namiot na trawniku za budynkiem. Będziemy mieli świetną bazę wypadową i bezpieczny nocleg! Oto chodziło.

Z wdzięczności podarowaliśmy mu torbę AGM – Lepiej żeby trafiła w ręce motocyklisty. Będzie wiedział co z tym zrobić, a może przy tym AGM otworzy działalność na rynku brazylijskim? Widać było, że nasz barman zaniemówił, kiedy zobaczył prezent. Dopiero kiedy ujrzał nasz motocykl, zrozumiał o co chodzi- mieliśmy za dużo rzeczy – Tobiasz ciągle się na mnie boczy, uważa, że to moja wina, że torby ciągle są pełne nie przydatnych rzeczy! To nie prawda, kilogram wilgotnych chusteczek zawsze się może przydać.

Rozbiliśmy namiot, usiedliśmy przy barze i oczekiwaliśmy na dzień drugi życia baru. Doczekaliśmy się! Zagrała świetna kapela, polali dobre piwo i motocykliści też przyjechali!

Odpaliliśmy motocykl z samego rana, do celu naszej wycieczki mieliśmy jedynie trzydzieści kilometrów. Poprzedniego dnia widzieliśmy na trasie zjazdy do miejsc gdzie można było zobaczyć wodospady, w niektórych miejscach można było nawet pływać. Postanowiliśmy zacząć od tego, niestety na każdym wjeździe trzeba było płacić. Koszt 17 Reals za osobę to zdecydowanie za dużo jak na naszą kieszeń. Postanowiliśmy odpuścić sobie patrzenie i pływanie i skierować się wreszcie do parku – tam wstęp jest darmowy.

To bardzo dziwne ,ale większość urokliwych miejsc przed parkiem narodowym jest zamknięta, albo płatna. To dziwna polityka turystyczna – każde z miejsc znajduje się na prywatnej ziemi, stąd tak wysokie koszty.

W końcu znaleźliśmy się u bram parku, co ciekawe ochroniarz wytłumaczył nam jak należy postępować wewnątrz, poradził gdzie warto iść, a nawet włączył nam film instruktażowy. To miała być kaszka z mleczkiem: 10 kilometrów po terenie podobnym do naszej Jury Krakowsko-Częstochowskiej, to żadne wyzwanie….

Początkowo szliśmy wąską ścieżką, mijaliśmy drzewa, krzewy, kamienie i głazy. Krajobraz był bajkowy. Po kilku kilometrach chmury ustąpiły miejsca słońcu, które zaczęło wypalać wszystko co znajdowało się na ziemi. Powietrze stało się strasznie ciężkie i w znaczący sposób odbiło się na tempie naszego spaceru. Musieliśmy zwolnić, bo temperatura doszczętnie wyssała z nas energię.. Doszliśmy wreszcie do wodospadu – był olbrzymi i piękny. Siła z jaką woda spadała do jeziora poniżej była zniewalająca.

Po kilkunastu minutach postanowiliśmy udać się w drogę powrotną. Teraz powietrze było już nieznośne, słońce po prostu wypalało wszystko, a nasze nogi odmawiały chęci do dalszej wędrówki. Szliśmy, byliśmy jednak coraz słabsi. Zobaczyliśmy znak: wyjście 2 km. Przeszliśmy  jednak dobre 3 km i znów znak: wyjście 1.1 km. Dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że odległości tu podawane są w linii prostej, ścieżka natomiast meandruje w nieskończoność. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach marszu, doczłapaliśmy się do wyjścia i kranu z wodą. I wiecie co? To była najlepsza woda z kranu w moim życiu!

Czternasty już dzień wyprawy, rozpoczął się dla nas nieco późno. Nocą szalała burza i nie mogliśmy spać. Jestem pewna, że oboje byliśmy przerażeni. Większość nocy leżałam przestraszona i próbowała zasnąć – nie mogłam, to była najgorsza noc w moim życiu. Pioruny biły rozświetlając wnętrze namiotu, grzmoty powodowały dreszcze. Co gorsza spaliśmy pomiędzy dwoma wieżami radiowymi, gdzie burze odstawiały swoje harce. To było straszne. Na ulicy raz po raz gasło i zapalało się światło, woda zalewała trawniki i ulice, na szczęście nie wlatywała do namiotu. Do środka dostało się jedynie parę kropel. Nie lubię tego, wolę spać w ciepłym i wygodnym i cichym łóżku.

Marcelina Zawadzka i Pascal Brodnicki wystartują w Dacia Duster Motrio Cup
Tego dnia długo jedliśmy śniadanie, długo się zbieraliśmy do drogi. Ruszyliśmy dopiero o godz 13. Za bardzo nie chciało się nam nic robić. Widziałam tego poranka najpiękniejsze ptaki jakie zdołały ujrzeć w moim życiu oczy. Wokół latały kolibry, tukany, papugi. Co dzień dwie papugi przelatywały rano nad namiotem w jedną stronę, a wieczorem wracały. Przepięknie tu jest!

W końcu ruszyliśmy znów w kierunku Brasili. Mieliśmy przejechać 20 km asfaltem i skręcić w prawo. Następnie przejechać 30 km szutrem, aby finalnie znaleźć się pod wodospadem Curros. Trasa zapowiadała się pięknie. W sumie niedaleko, bez zbędnych napięć i trudności

Asfalt zwinęliśmy pod kołami naszej Hondy bardzo szybko. Nadszedł czas na szuter. Jechaliśmy dość powoli… Nie nie jechaliśmy powoli. Tobiasz zawsze dostaje małpiego rozumu w terenie i odkręca gaz do granic możliwości. Mózg odbijał mi się o czaszkę, a to bardzo nie miłe uczucie. Dopiero kiedy zrobiłam awanturę, uspokoił się i zwolnił. No! Teraz mogę jechać i podziwiać.

– I ani mi się waż przekraczać 40km/h  mały draniu!

Po kilkunastu minutach poprosiłam Tobiasza o chwilę przerwy, chciałam się napić. On oczywiście kiedy tylko zsiadłam z motocykla, zawinął bąka i pojechał w błoto. Chciał się popisać, ale mu nie wyszło. Motocykl zassało, zadusiło i stanął. Ahh Ci faceci i ich małe mózgi. Teraz się taplał przewracał ten swój śmieszny motorek, cały był już czerwony od błota. W końcu przewrócił naszą Hondę i wytargał ją za koła z błota. Chyba musiał się trochę wyżyć – teraz był jakby spokojniejszy.

Ruszyliśmy dalej, po kilkunastu kilometrach źle skręciliśmy i dojechaliśmy do gospodarstwa, gdzieś po środku niczego. Kiedy dojeżdżaliśmy motocykl, zawinął się wokół własnej osi i upadł do kałuży. Chyba coś jest z nim nie tak. Tobiasz chodzi i sprawdza opony co parę chwil. To kapeć? Nie.. Powietrze w oponach jest, opony nie są zaklejone błotem, a nie może opanować motocykla, nie to nie w jego stylu. W końcu zszedł z motocykla i sprawdził to organoleptycznie. To podłoże jest tak śliskie! To jakiś dziwny rodzaj gliny. Musimy na to uważać.

Zawróciliśmy do drogi, którą mieliśmy jechać, przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów i znów się rozpadało. Było już za późno, żeby dalej walczyć w deszczu z tą drogą. Zresztą, kiedy po raz kolejny się przewróciliśmy, mocno zbiłam nogę i powstał z tego ogromny siniak – ostatecznie odechciało mi się tego dnia już jeździć.

Droga roztopiła się od wody. Ta śliska nawierzchnia teraz do obłędu przypominała swoją przyczepnością tafle lodu. Powoli się toczyliśmy. Nie uchroniło nas to jednak od kolejnego na szczęście nie groźnego w skutkach zdarzenia.

Podczas zjazdu z górki, wpadliśmy w poślizg. Hamowaliśmy lecz motocykl sunął dalej. ABS chrobotał do ostatniego obrotu kołem. Finalnie wylecieliśmy z drogi i stanęliśmy w rowie. Na szczęście nawet się nie przewróciliśmy. Powoli wyjechaliśmy i już dalej bez przeszkód dotoczyliśmy się do wyjazdu z gruntowej drogi.

Może nie zobaczyliśmy celu naszej wycieczki, Pojeździliśmy natomiast troszkę w terenie i zobaczyliśmy piękne widoki, mosty, rzeki, brody przez które przejeżdżaliśmy i… mam siniaka!

Komentarze:

Anonymous - 5 marca 2021

Ładna, Alu, jesteś.

Odpowiedz
Pokaż więcej komentarzy
Pokaż Mniej komentarzy
Schowaj wszystkie

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze