Edyta Klim

Agnieszka Meder i jej Harley Davidson Street Glide w podróży przez Skandynawię

Agnieszka Meder „Barbina” wybrała się na motocyklową wycieczkę do Skandynawii i w ciągu 26 dni przejechała dokładnie 11070 km. Jej „Hrabina”, czyli Harley Davidson Street Glide, do najmniejszych nie należy, ale ponoć sprawdza się w długodystansowym podróżowaniu.

„Hrabina Barbina” to udane połączenia motocyklistki Agnieszki Meder i jej Harley’a Street Glide. Razem czują się świetnie w długodystansowych podróżach, więc z pewnością będą kolejne. Sama Agnieszka nie czuje, że robi coś wyjątkowego – po prostu jedzie przed siebie przez tysiące kilometrów i zachwyca się widokami. Uwielbia tą niezależność i elastyczne planowanie, na które może sobie pozwolić podczas samotnej podróży.

Agnieszka Meder

Na Facebook’u występujesz pod nickiem „Hrabina Barbina” – czy jego historia jest związana z motocyklami?

Tak, bo Hrabina to mój biały Harley Davidson Street Glide – tak, wiem – zmieniłam mu płeć (śmiech), a Barbina to pseudonim, jaki otrzymałam na jednej z wycieczek motocyklowych do Grecji (byłam tam wówczas w towarzystwie dwóch znajomych na motocyklach). Barbina to połączenie Barbie i Balbiny. Jak twierdzi mój przyjaciel Wojtek (również świr motocyklowy i długodystansowiec) – na motocyklu jestem zawsze pomalowana jak Barbie, a Balbina wzięła się stąd, że zawsze bardzo ekspresyjnie zaznaczałam, że mi zimno i muszę się „doubierać” (śmiech). A tak naprawdę nazywam się Agnieszka i pochodzę z małej miejscowości o nazwie Lubaczów na Podkarpaciu. Skończyłam Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie i tu zostałam. Pracuję w reklamie i marketingu, właściwie od skończenia studiów – można powiedzieć, że robię to, co lubię. Ta praca daje mi przestrzeń, abym mogła planować podróże, które od zawsze bardzo kocham.

Od czego zaczęła się Twoja przygoda z motocyklami?

Prawko na motocykl zrobiłam w 2009 roku. Na początku sporadycznie podkradałam motocykl Januszowi – mojemu kuzynowi, była to Yamaha Viagro. Swój pierwszy motocykl kupiłam w 2015 roku i był to właśnie Harley Davidson, ale wersja mała. Zawsze mówię, że Harley to będzie mój pierwszy i ostatni motocykl, bo odkąd pamiętam, to oglądałam się za motocyklami tej marki. Jest w niej coś magicznego, co mnie przyciąga. Przez 4 sezony jeździłam na Sportster SuperLow 883 i na nim, właściwie zaraz po zakupie, zrobiłam pierwszą w życiu długą wycieczkę do Toskanii we Włoszech. Pojechałam tam w towarzystwie kuzyna i zrobiliśmy wówczas blisko 4000 km. To właściwe podczas tej wycieczki postanowiłam, że swoje wakacje zawsze będę spędzać na dwóch kołach i przekonałam się, że Sportster to dla mnie za mały motocykl, jeśli chciałabym robić dłuższe trasy. To jednak motocykl na wycieczki „wokół komina”, pewnie, że można dalej, ale to bardzo męczące.

Harley-Davidson Street Glide

Czyli przyszła pora na zmianę modelu Harley’a i jeszcze dłuższe trasy?

Decyzja o zmianie przyszła szybko, jednak na nowy motocykl musiałam trochę poczekać. Jeżdżąc jeszcze Sportsterem dołączyłam do klubu HOG Kraków Chapter i w grupie motocyklistów przemierzałam kolejne kilometry. Do dziś łącznie zrobiłam ponad 130 tysięcy, głównie po: Polsce, Słowacji, Niemczech, Węgrach, Czechach, Austrii i Słowenii – niby daleko, ale dla mnie wciąż było to blisko. W 2019 roku w końcu zmieniłam motocykl na touring’a. Pierwsza wycieczka, jaką zrobiłam na HD Street Glide (jeszcze przed obniżeniem amortyzatorów) to był Mińsk na Białorusi – duży zlot HOG, a potem Grecja. Jestem dość niska i mam krótkie nóżki, więc na początku, gdy miałam problem z utrzymaniem ciężkiego motocykla i manewrami na parkingu, to jeździłam w butach na koturnach. Motocykl i obcasy – cała ja! (śmiech) Dzięki temu czułam się bardziej stabilnie na tak dużym motocyklu. Podczas tych wszystkich wyjazdów dobrze opanowałam jazdę w dużej grupie motocyklowej, jednak to zupełnie coś innego niż samotne podróżowanie, które ciągle chodziło mi po głowie…

I zdecydowałaś się na to? Sama ruszyłaś w świat?

Samo życie mnie do tego doprowadziło. W zeszłym roku posypały mi się plany wakacyjne, rozstałam się z partnerem i nie za bardzo miałam pomysł, co ze sobą zrobić. Miałam przed sobą 2 tygodnie urlopu i motocykl zatankowany do pełna. Pojechałam tam, gdzie mnie oczy poniosły. I takie podróżowanie lubię najbardziej – jechać tam, gdzie chcę! Najpierw pojechałam do Wrocławia, potem do Mielna nad Bałtykiem, dalej Drezno w Niemczech, aż w końcu wylądowałam w Amsterdamie w Holandii, a w drodze powrotnej zwiedziłam jeszcze Bawarię i Austrię. I tak przez 2 tygodnie zrobiłam samotnie blisko 6000 km!

Twój tegoroczny wypad wakacyjny też był imponujący! Skąd pomysł na taki kierunek wyprawy?

Po powrocie, w salonie Harley Davidson w Krakowie, było spotkanie z parą podróżników: Elą i Grzegorzem ze „Screw It. Let’s Ride!”. Opowiadali o ostatniej wyprawie do Skandynawii, a do tego mój przyjaciel Wojtek w tym samym czasie też stamtąd wrócił. Widoki ze zdjęć zapierały dech w piersiach. Zatapiałam się w ich opowieściach i już wiedziałam, że też tam chcę być. A u mnie od pomysłu do realizacji – krótka droga! Zaczęłam śledzić wszystkie fora motocyklowe i podróżnicze o Skandynawii. Na mapie dodawałam coraz więcej punktów, jakie chciałabym zobaczyć. W pracy ogarnęłam temat dłuższego urlopu i się udało – 6 lipca wsiadłam na motocykl i mogłam jechać. Znałam kierunek, ale nie miałam w 100% zaplanowanej trasy. Jechałam wprawdzie od punktu do punktu, jednak każdego dnia trasę układałam właściwie na nowo, ponieważ codziennie spotykałam kogoś, kto „dorzucał swoje 5 groszy”. Miałam to szczęście, że na mojej drodze poznawałam fantastycznych ludzi, nie tylko motocyklistów. Każdy z nich opowiadał mi o miejscach w których był, podpowiadał, co warto odwiedzić i oceniał te punkty, które miałam zaznaczone na swojej mapie.  

To jak ostatecznie wyglądała ta Twoja trasa?

Z Krakowa pojechałam do Suwałk, dalej Litwa, Łotwa (z noclegiem i zwiedzaniem Rygi), potem Estonia i zwiedzanie Talina. Promem dostałam się Helsinek i stamtąd dalej przemierzałam Finlandię. Trzymałam się głownie wschodniej strony, zjeżdżając malownicze trasy pomiędzy jeziorami. W samej Finlandii spędziłam 5 dni, głównie spałam pod namiotem na bezpłatnych campingach wyszukiwanych w mapach Googla pod nazwą Puskaparkit. Nie obyło się oczywiście bez odwiedzin u świętego Mikołaja w Rovaniemi i wielu spotkań z reniferami, które towarzyszyły mi na drodze właściwie na całej północy Skandynawii.

Finlandia ugościła mnie pięknym słońcem i cudownymi widokami, niestety po przekroczeniu magicznej granicy z Norwegią zaczęło padać. Gdy dojechałam na Nordkapp byłam zmuszona zatrzymać się w hotelu, żeby wysuszyć wszystkie rzeczy. I taka deszczowa pogoda towarzyszyła mi właściwie przez cały pobyt w tym kraju. Po Nordkapp powoli zmierzałam zachodnią częścią Norwegii w dół kraju, przejeżdżając między innymi przez most atlantycki. Jechałam głównie trasami scenicznymi, których w Norwegii jest cała masa. Wyczekiwałam chwili, kiedy dotrę na Lofoty – tu niestety bez niespodzianek, deszczowe chmury już tam na mnie czekały. Jednak na końcu drogi, kiedy wjechałam do miejscowości o bardzo krótkiej nazwie „Å” (czytane jako „O”), wyszło przepiękne słońce i spowodowało, że zapamiętam to miejsce na zawsze. Magia! W Norwegii miałam zaledwie kilka dni w pełnym słońcu – z tym, że właściwie w najważniejszych dla mnie momentach. Trasy sceniczne na Lofotach, drogi Trollstigen, Ørnevegen, Sognefjellet, Tindevegen, południowe trasy sceniczne Fv44 i Fv33, które zachwycały na każdym kilometrze i odpłaciły mi za te wszystkie deszczowe chwile. Wymieniłam niektóre z tras, jakie tam przemierzyłam – bo te na długo zapadną mi w pamięci. Tym bardziej, że nocowałam wtedy głównie pod namiotem i poranna kawa, w tak pięknych okolicznościach przyrody, smakowała wyjątkowo! Ostatnim miejscem, jakie odwiedziłam w Norwegii, było Oslo i stamtąd kierowałam się przez Szwecję do Danii. Zawsze chciałam przejechać Øresundsbron – most nad Sundem.

I jak wrażenia? W Danii pogoda bardziej dopisywała?

Niezapomniane wrażenie, kiedy jedziesz drogą i nagle wjeżdżasz na morze (właściwie cieśninę Sund). Wieje i lekko buja, a pod Tobą i nad Tobą wielki błękit. Tego dnia miałam bezchmurne niebo i błękit wody dosłownie zlewał się z błękitem nieba. Przez całą Danię, którą przejechałam właściwie dookoła, towarzyszyło mi piękne słońce. Od Kopenhagi po północno-wschodnie wybrzeże do północno-zachodniego i potem wzdłuż zachodniego wybrzeża, tam wszystkie te widoki działały na mnie kojąco. Krajobraz zupełnie inny – nie tak spektakularny jak w Norwegii, ale pełen spokoju. Prosto z Danii kierowałam się do Görlitz i stamtąd na Podkarpacie, aż w końcu dotarłam do domu. W ciągu 26 dni zrobiłam dokładnie 11070 km, czyli średnio 426 km na dzień, choć bywały dni, kiedy zrobiłam niecałe 200 km, a czasem ponad 600 km. Najwięcej jednego dnia zrobiłam ponad 1270 km, ale to już na powrocie, kiedy mogłam podkręcić manetkę powyżej 80km/h (bo w całej Skandynawii są spore ograniczenia prędkości i wysokie mandaty, więc wolałam nie szaleć).

Ten motocykl spełnia Twoje oczekiwania, jeżeli chodzi o pakowność i wygodę?

Na trasie spotykałam wielu motocyklistów, zdecydowaną większość jednak na GS-ach. Rzadko spotykałam „harleyowców”, choć się trafiali (jak już się zobaczyliśmy na trasie, to się na siebie nie mogliśmy napatrzeć!). Wszyscy, ale to dosłownie wszyscy, spotkani ludzie byli bardzo życzliwi i z wielkim niedowierzaniem patrzyli na mnie, samotnie podróżującą kobietę na tak dużym motocyklu. Jeden z przypadkowo spotkanych motocyklistów z Izraela krzyczał do mnie z daleka: „nie wierzę, jak to możliwe?!”, bo pierwszy raz widział kobietę na H-D Street Glide na takiej trasie. Czasem czułam się jak atrakcja turystyczna, bo wielu z nich robiło sobie ze mną zdjęcia, aby pokazać znajomym, bo przecież nie uwierzą (śmiech). Padały pytania: Jak sobie radzisz? Nie jest za ciężki? Jak nim skręcasz? Przecież tu masa serpentyn…

No właśnie, też jestem ciekawa – opowiesz?

Na początku nie było łatwo. Na bardzo ciasnych zjazdach, przy pełnym załadunku – tym motocyklem zjeżdżało się jak TIR-em. W życiu nie pomyślałabym, że uda mi się to wszystko, co potrzebuję, zapakować na motocykl – to była zabawa jak w Tetris (śmiech). Po zapakowaniu się i z tymi wszystkimi gratami, zmienił mi się punkt ciężkości i musiałam nauczyć się motocykla na nowo. Ale po kilku zakrętach przywykłam do cięższej masy i już na to nie zwracałam uwagi.

Przed wyjazdem zrobiłam pełny przegląd, wymieniłam wszystkie płyny, filtry, sprawdziłam tarcze, klocki, wymieniłam opony. Motocykl był przygotowany na zrobienie zaplanowanych 12 500 km. Niestety z uwagi na pogodę musiałam zrezygnować z kilku miejsc – dokładnie z Preikestolen, Lysebotn i Sztokholmu (koniecznie będę tam musiała wrócić, może tym razem pogoda dopisze). Odwiedzając Bergen zrobiłam też szybki przegląd motocykla w serwisie Harley’a, żeby się upewnić, czy wszystko jest OK i mogę jechać dalej. Po kolejnych 3000 km zaświeciła się kontrolka oleju, ale zrobiłam dolewkę i pomogło. Moja „Hrabina” nie zawiodła mnie ani razu, jednak dwukrotnie motocykl leżał. I to dwukrotnie na Lofotach. Pierwszy raz, jak mościłam się przed znakiem z oznaczeniem miejscowości „Å” do zdjęcia – na uskoku drogi „zabrakło mi nogi” i poleciałam na bok. W tym przypadku pomogli mi dwaj panowie. Jeden z nich miał właśnie zrobić mi zdjęcie, a drugi się zatrzymał samochodem, z dumą wykrzykując: „Czy ktoś tu właśnie potrzebuje mojej pomocy?” (śmiech). Za drugim razem motocykl przewrócił mi się na campingu przy plaży. Mocno wiało tej nocy, a on stał na lekkim wzniesieniu, przykryty pokrowcem, który zadziałał jak żagiel i pociągnął motocykl na bok (zawiało od strony podpierającej go nóżki). 1:20 w nocy, pada, wieje…wszyscy śpią a motocykl wyje. Włączył się alarm i mnie obudził – jak zobaczyłam „białą krowę”, leżącą na boku, a wokoło nikogo nie ma (bo jest środek nocy), to musiałam poradzić sobie sama…. I poradziłam! Postawiłam motocykl i przeparkowałam w bezpieczniejsze miejsce. Każda z chwil spędzonych na motocyklu, sporo uczy.

Agnieszka Meder
Agnieszka Meder

Jadąc do Skandynawii obawiałam się wielu rzeczy, najbardziej chyba samotnych nocy, spędzonych pod namiotem. Jednak zawsze czułam się tam bezpiecznie. Nie miałam ani jednej sytuacji, w której czułabym się zagrożona. Wręcz przeciwnie – miałam poczucie, że nawet jeśli coś się stanie, to zawsze znajdzie się osoba chętna do pomocy.

To co teraz, z listy wymarzonych kierunków, masz jeszcze w planie?

Przede mną jeszcze kilka tras do zrobienia. Pierwszą planuję na przyszły rok, a będzie to: Polska, Niemcy, Szwajcaria, Francja, Hiszpania, Portugalia, ponownie Hiszpania i Francja, Włochy, Austria, Czechy i znowu Polska. W grudniu 2023 planuję Nową Zelandię, ale tu już ze wsparciem firmy, która organizuje takie wyjazdy. W głowie mam także: Anglię, Irlandię, Szkocję, wyspy Owcze i Islandię. Jednak do tej ostatniej wyprawy muszę dobrze się przygotować, bo warunki pogodowe będą zdecydowanie gorsze niż te z Norwegii. Dodatkowym wyzwaniem jest to, że w Islandii większość dróg widokowych to szutry.

Lubię podróżować po miejscach bardziej odludnych, dzikich, ale nie na całej zaplanowanej trasie. Potrzebuję co kilka dni zajechać do cywilizacji, czasem wyspać się w wygodnym łóżku i zjeść coś dobrego w restauracji. Lubię spróbować wszystkiego co nowe, sprawdzić, czy mi to odpowiada i wrócić do tego, co mi się podobało. Zawsze kieruję się dewizą „If You never try, You’ll never know!”. Bardzo chciałabym, aby było takich kobiet, jeżdżących na motocyklu, coraz więcej. Póki co, rola kobiety na motocyklu sprowadza się często do „plecaka”. Mam świadomość, że część z nich tak chce i lubi – to jest OK. Sporo jednak obawia się podjąć rękawicę, bo nie wie, czy sobie poradzi. Ja też nie wiedziałam. Dziś już wiem, że mogę, potrafię i sprawia mi to ogromną frajdę!

Patrząc z perspektywy czasu – co zmieniło się Twoim życiu, odkąd zostałaś motocyklistką? Warto było podjąć te wyzwanie samotnego podróżowania motocyklem?

Zdecydowanie tak! Przede wszystkim przełamałam kilka barier w samej sobie. Po pierwsze, czy nie będę się czuła samotnie – tu wyzwaniem było polubienie spędzania czasu ze swoimi myślami i brakiem możliwości podzielenia się od razu wrażeniami. Okazuje się, że jest to bardzo oczyszczające. Miałam mnóstwo chwil na przemyślenie wielu spraw, a na to w codziennym życiu i wiecznym pędzie zwyczajnie nie ma się czasu. Po drugie, czy sobie poradzę. Zawsze jadąc z kimś ma się ten bufor bezpieczeństwa. Tu trzeba radzić sobie samemu, załatwić i zorganizować wszystko. Masz tylko dwie ręce i jedną głowę, nie ma nikogo obok, kto zrobi coś za ciebie. I ostatnia, trzeba się też dogadać się w obcym języku. Bariera językowa, jaką miałam na początku, była dla mnie sporym problemem. Dziś wiem, że to siedziało tylko w mojej głowie. Trzeba się przełamać i mówić. Samotna jazda daje mi ogromną swobodę w podejmowaniu decyzji. Chcę tu zostać to zostaję, chcę jechać dalej – jadę, a jak nie mam dobrego dnia na kolejne kilometry, to zmieniam trasę. Nic nie muszę. Robię to, co chcę. A to bardzo lubię!

Harley Davidson Street Glide
Harley Davidson Street Glide

Kiedy wyjeżdżałam, nie czułam, że robię coś wielkiego. Ot, kolejna wycieczka… Po powrocie, kiedy zaczęłam rozmawiać z innymi osobami jeżdżącymi na motocyklu – zarówno z kobietami jak i mężczyznami, uświadomiłam sobie, że jednak faktycznie było to coś wielkiego. Słyszałam, że jestem szalona, odważna, ale też, że inspiruję. I może faktycznie będę inspiracją dla innych osób, żeby spełniały swoje motocyklowe marzenia.

Facebook: https://www.facebook.com/agnieszka.meder

Youtube: https://www.youtube.com/user/AGME81

Więcej wywiadów i rozmów z motocyklistkami przeczytasz tu.

Komentarze:

Edi - 31 sierpnia 2022

Agnieszka tak trzymaj i gratuluję pięknych wypraw i wspomnień 👍 Jak ktoś poczuje to co daje motocykl, a Harley daje radość i to coś szczególnego to nawet trzeba rzucić się w wir przygód 😉👍

Odpowiedz
Pokaż więcej komentarzy
Pokaż Mniej komentarzy
Schowaj wszystkie

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze