„I GO for Niki” – dziennik podróży motocyklowych, dedykowanych niepełnosprawnemu synowi

Renata Święcińska na motocyklu zjechała, wraz z mężem, całkiem spory kawałek świata. I choć w pewnym momencie wypadek syna wywrócił ich świat do góry nogami, to właśnie w motocyklowym świecie łapią swój oddech i mobilizują siły we wspólnej walce o lepsze jutro.

Masz już niezły staż w motocyklowym podróżowaniu – jak to wszystko się zaczęło?

Nie myślałam o zrobieniu prawa jazdy na motocykl. Gdy w domu pojawił się motocykl Zbyszka, młodszy syn miał wtedy kilka lat, poza tym były wówczas ważniejsze wydatki. Po kilku latach przeszkodą okazała się narciarska kontuzja kolana, która wraz rehabilitacją po rekonstrukcji więzadła krzyżowego, prawie na rok, wyłączyła mnie z normalnej aktywności. Gdyby nie informacja o tym, że moje sąsiadki robią kurs na motocykl, to pewnie pozostałabym „plecakiem”. Jednak nie ma to, jak zdrowa zazdrość (śmiech). Moja decyzja o zrobieniu prawa jazdy kat. A była natychmiastowa, egzamin zdałam za pierwszym podejściem i 2 listopada 2010 r. mogłam jeździć motocyklem.

Jaka byłam naiwna sądząc, że te kilkanaście godzin kursu nauczą mnie jazdy motocyklem, wiedział to tylko mój Zbysiu. Nie wiem, czy bardziej się cieszył i był dumny ze mnie, czy wystraszony moją nieświadomością. Pierwsze słowa, które od niego usłyszałam brzmiały: „Zachowuj się tak, jakbyś na drodze była niewidzialna dla kierowców samochodów. Zanim wyprzedzisz, skręcisz – pamiętaj – oni Cię nie widzą”. Od tamtego czasu stał się moim motocyklowym aniołem stróżem.

Jaki był ten pierwszy motocykl i pierwsza dłuższa podróż?

Kiedy Zbyszek zdążył się przesiąść na Yamahę Warrior,  naiwnie sądziłam, że drugi motocykl, o który „wierci mi dziurę w brzuchu”, będzie dla mnie – bo niby po co miałby kupować drugi dla siebie? Gdy w styczniu 2011 przyjechał nowiutki GS 1200, byłam lekko pod wrażeniem jego rozmiarów, lecz przekonane o moich umiejętnościach było znacznie większe (śmiech). Do tej pory nie wiem, jak Zbyszek przeżył, w roli pasażera, moją pierwszą nim jazdę… Wtedy już sama doszłam do wniosku, że ten motocykl jest jednak „ciut” dla mnie za duży. Ostatecznie 8 marca stałam się posiadaczką Yamahy XJ6 600. To na niej zdobywałam pierwsze umiejętności, na niej tego samego roku wyruszyłam na Lazurowe Wybrzeże, a Zbyszek „przeczołgał” mnie po alpejskich przełęczach i szczytach gór, które do tego czasu widziałam z perspektywy narciarza. Rok później pojechaliśmy do Rumunii – zdobyłam Transfagaraską i wiele bocznych tras, które uświadomiły mi, że XJ6 nie jest turystycznym motocyklem, więc moją pasję podróżowania muszę kontynuować na innym modelu.

{{ image(34491) }}

O przesiadce na GS 1200 Zbyszka zadecydowały, tak naprawdę, względy ekonomiczne. BMW wypuściło nowego GS-a i jak to z facetami bywa – oni muszą mieć nową zabawkę! Sprzedaż 3-letniego motocykla było mocno nierentowna, a po zmianie siedzenia na niższe mogłam, co prawda z trudem, ale dosięgnąć podłoża. Wprawdzie wszyscy koledzy stukali się mocno w czoło, gdy mówiłam, że przejmuję motocykl po Zbyszku, ale uznałam, że trzeba się rozwijać i doskonalić umiejętności.

Wtedy już mogłaś podbijać świat?

Yamahą przejechałam ok. 24 tys. km,  GS-em 1200 ok. 64 tys. km, a od 2019 roku na GS-1250 Adventure 32 tys. km. Łącznie 120 tys. km – niby niemało, ale ciągle mam świadomość, że można jeździć lepiej i więcej.

2014, to rok w którym przejęłam mojego ukochanego, starego „olejaka” i czas, gdy wszystko się zmieniło… Wtedy pojechaliśmy w podróż nadbałtycką, przerwaną wypadkiem syna Michała. Rok później był Nordkapp, za kolejne dwa lata Gruzja i w kolejnym roku Mongolia. W 2019 roku, po zmianie motocykli najpierw zrobiliśmy mały rekonesans po Ukrainie (śladami polskich fortec), Mołdawii i znów do Rumunii. Później wyruszyliśmy do Pakistanu. W ubiegłym roku z ograniczeniami pomknęliśmy do Czarnogóry i Albanii. Teraz czekamy na otwarcie granic, bo mamy wielki niedosyt. Moim pragnieniem jest to, by móc podróżować, bez konieczności zamknięcia podróży w określonych ramach czasowych, narzuconych przez obowiązki. Do tej pory wszystkie nasze wyjazdy miały w sobie olbrzymi czynnik presji czasowej. A to mocno stresuje i przeszkadza.

{{ gallery(3239) }}

Odwiedziłaś wiele krajów, czy któryś jest Twoim faworytem, jeżeli chodzi o wymarzone miejsce do zamieszkania?

Moim faworytem nie jest kraj, który odwiedziłam motocyklem. Wiele lat temu, na ostatnim roku studiów, wymarzyliśmy sobie ze Zbyszkiem, żeby wyjechać do Kanady i tam osiąść na stałe. Ja wyjechałam, ale Zbyszkowi odmówiono wizy. Spędziłam tam 13,5 miesiąca, oczekując na kartę stałego pobytu. Były to dni skrupulatnie odliczane, gdyż w Polsce zostały dwie moje największe miłości – Zbyszek i mały Michał. Byłam sama w kraju naszych marzeń, który okazał się być moim krajem, bo czułam się tam jak w domu, mówiłam i myślałam po angielsku. Uwielbiałam tam być, ale równocześnie zżerała mnie tęsknota. Nigdy potem, już żaden kraj nie wzbudził we mnie takich uczuć. Do Kanady wróciłam niedawno, już po wypadku Michała. Na kilka godzin, ale w momencie, gdy samolot dotknął płyty lotniska w Toronto, popłakałam się, a znajoma gula wzruszenia skutecznie mnie zablokowała.

Zawsze podróżujesz z mężem? Jesteście „moto-nierozłączni”?

Zbyszka poznałam na pierwszym roku studiów. Byliśmy razem na roku w grupie i mieszkaliśmy w tym samym akademiku. Nie, to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, Zbyszek był specyficzny i mocno irytujący. Traktował mnie i moje koleżanki, jak gówniary, bo był od nas starszy i miał wcześniejsze doświadczenie studenckie z Wydz. Mechanicznego. Miał też dużo zainteresowań- pamiętam, że malował piękne akwarelki i ćwiczył karate, był jak Rocky Balboa (śmiech). Po drugim roku studiów, podczas wyjazdu studenckiego do Egiptu, gdy płynęliśmy przez tydzień promem z Odessy do Aleksandrii, okazało się, że także świetnie tańczy. Później zobaczyłam w nim faceta, na którym mogę polegać i tak jest do dzisiaj. Nigdy nie zawodzi!

Zdarza się, że podróżuję sama, lecz zwykle jest to tylko dojazd do konkretnego miejsca. Natomiast na wszystkie nasze wyprawy, czy przejażdżki, wybieramy się razem. Czasami Zbyszek zrywa się z domowego łańcucha i gna na chwilę sam, gdy ja nie mogę mu towarzyszyć. Chyba lubimy tak sobie razem podróżować…

Czyli motocykle były później?

Motocykl w naszym domu pojawił się bez mojej zgody – ot, taka zmowa kumpli. Zbyszek swój pierwszy motocykl kupił na raty od przyjaciela. Przez kilka lat jeździłam z nim jako „plecak”. Wtedy motocykli było, jak na przysłowiowe „lekarstwo”, a zlot w Siravie (na Słowacji), oddalonej o ok. 200km, był prawdziwą wyprawą (śmiech).

Wy jeździcie i wracacie cali i zdrowi – Wasz syn nie miał takiego szczęścia?

To trudne pytanie…. Mieliśmy wypadki motocyklowe. Najpierw Zbyszek na swoim pierwszym motocyklu (500 m. od domu), gdy w bezrękawniku pojechał po zakupy, a jadący przez nim samochód dostawczy niespodziewanie zahamował. Zbyszek położył motocykl i zdarł z siebie połowę skóry. Ta sytuacja nauczyła nas, żeby nigdy nie bagatelizować jazdy bez odzieży ochronnej. Parę lat później kolega zagapił się i wjechał w Zbyszka kufry. Po powrocie z Mongolii, podczas której nie uniknęliśmy gleb w piachu lub na kamieniach (na szczęście bez uszczerbków), niedaleko domu chłopak, bez prawa jazdy i z pijanym pasażerem, wjechał w Zbyszka. Tamtym razem nie obeszło się bez szpitala. A Pakistan dał nam popalić rozlanym olejem na drodze.

Ja zaliczałam gleby, na szczęście bez kolizji z innymi pojazdami i takie, w których najbardziej ucierpiało mojego ego i gmole. Jedynie moja Yamaha miała mniej szczęścia i trochę ją obdarłam, kładąc motocykl na remontowanym rondzie.

Pewnie, gdybyśmy nie jeździli – nie mielibyśmy w ogóle takich incydentów i doświadczeń. Pewnie, gdyby Michał nie uprawiał downhill’u – uniknąłby wypadku. Często zadaję sobie pytanie, czy gdybyśmy nie pomogli mu w zakupie biletu do Vancouver, to byłby zdrów? Parokrotnie usłyszałam, ze jestem złą matką, bo nie zapobiegłam temu wypadkowi. Może to prawda… Ale gdy syn dostaje się na studia doktoranckie i chcesz pomóc mu spełnić największe marzenie – to odmówisz? A gdyby ten wypadek zdarzył się w Polsce, to czy Michał miałby szansę na tak sprawną opiekę medyczną i operację, jaka została przeprowadzona przez zespół najlepszych specjalistów kanadyjskich? Te argumenty są smętną próbą uspokojenia wyrzutów sumienia, które wywołuje świadomość, że nie uchroniłam syna przed wypadkiem. Ciągle szukam odpowiedzi na pytanie, dlaczego mój syn uległ wypadkowi i nie miał tyle szczęścia, co jego koledzy? Dlaczego moja intuicja pozostała uśpiona?

{{ image(34490) }}

Był czas, gdy myślałam, że w ten oto sposób „Ten na Górze” chciał skierować Michała na inną ścieżkę, bo ma dla niego inny plan na życie. Może paradoksalnie ochronił go przed dużo większymi rozczarowaniami. Na 1 sierpnia 2015 r. (niecały rok po wypadku) Michał miał ustaloną datę ślubu.  Po wypadku ta data została przełożona, a później sprawy zaczęły się toczyć coraz gorzej, 10- letni związek zakończył się, równocześnie z 13- letnią przyjaźnią. Lecz nawet zdrada i rozczarowanie najbliższymi sobie ludźmi nie są najwyższą ceną. Najgorsze dla Michała jest upokorzenie, jakie powodują skutki uszkodzenia rdzenia kręgowego. Tetraplegia – w potocznym języku: paraliż (nienawidzę tego słowa), to porażenie całego ciała. Nie funkcjonują ręce, tułów, nogi, nie działa, tak jak należy, układ moczowy i wydalniczy. O powrót tych funkcji Michał walczy od ponad 6-ciu lat. Efekty olbrzymiego wysiłku, jak na tę skalę uszkodzenia rdzenia, są duże, ale ciągle zbyt małe w kontekście osiągnięcia samodzielności i zdrowia.

Jak ta sytuacja zmieniła Wasze, rodzinne życie?

W naszym życiu zmieniło się wszystko. Pierwsze miesiące po wypadku żyliśmy tylko Michałem. Nas młodszy syn miał wtedy 17 lat i dostał zakaz uprawniania szybownictwa. Tamten czas pozostawił go samemu sobie, bo, mimo iż chciałam być na bieżąco w jego życiu, to i tak każda rozmowa zaczynała się i kończyła tematem Michała. Wszystko było podporządkowane zorganizowaniem jemu życia, opieki, rehabilitacji, zakupu leków w Niemczech, Szwajcarii, USA, środków zaopatrzenia medycznego, rehabilitacyjnego. Przez prawie 2 lata gotowałam obiady i podawałam słoiki do Krakowa. Comiesięczne wyjazdy do lekarza we Wrocławiu, szukanie metod, alternatywnych sposobów leczenia, akupunktury…. Byliśmy jak roboty i nadal jesteśmy. Często przeżywam czas „resetu” podczas którego, jak płochliwa sarna drżę, zrzucając z siebie całą traumę i nałożony ciężar.

W 2016 r. dostrzegłam, że tracimy kontakt z Kubą – naszym młodszym snem. Miałam o to wielki żal do siebie. Do czasu wypadku sprawiedliwie dzieliłam czas pomiędzy naszych synów, zawsze obydwaj byli tak samo ważni. Nagle, siłą rzeczy, Michał stał się najważniejszy i musieliśmy zrobić wszystko, aby postarać się wrócić do równowagi w naszych relacjach z młodszym synem. Na szczęście udało się nam. Kuba jest niesamowity – w 2015 roku wrócił na lotnisko, a obecnie kończy pilotaż na wydziale Lotnictwa PRz.

Największa zmiana nastąpiła w nas samych, zmieniły się wartości i priorytety. Zbyszek, Michał i Jakub są całym moim światem, a wypadek jeszcze bardziej nas scalił. Przefiltrował także nasze znajomości – dla wielu osób staliśmy się mało „atrakcyjni”. Początkowo było to przykre, ale na dłuższą metę, nie stanowi problemu, bo szkoda życia na marnotrawienie go, na sprawy nieważne. Musiałam też nauczyć się rozmawiać i postępować z Michałem – zweryfikować, wydawać by się mogło, zwykłe zachowania i reakcje, aby nie raniły mojego syna. Ciągle też musimy być w świetnej formie fizycznej, bo opieka nad Michałem tego wymaga. Zdecydowanie mamy teraz „świat wewnętrzny” bogatszy o całe spektrum doznań, które wielokrotnie wystawiały nas na próbę. Żałuje tylko, że to Michał płaci za to największą cenę. Cały czas wierzymy, że walka syna o zdrowie przyniesie spodziewane rezultaty. To oczywiste, że cieszymy się każdym postępem, widzimy różnicę w osiągnięciach, które jemu umykają, gdyż wypracowuje je miesiącami. To wszystko uczy nas cierpliwości i pozytywnego myślenia, wiary w siłę własnych możliwości.

Nie ma już tyle czasu na wspólne podróżowanie motocyklami?

Pierwszy kryzys przyszedł w czerwcu 2015 r. – widziałam, jak bardzo Zbyszek potrzebuje, choć przez chwilę, poczuć się jak dawniej. To on najbardziej bezpośrednio odczuwał niemoc naszego syna, któremu pomagał, jak wykwalifikowany pielęgniarz, w każdej najintymniejszej sytuacji. Gdy więc okazało się, że Klub BMW organizuje spotkanie zlotowe w Mikołajkach, zgodziłam się na wyjazd. I wtedy zrodził się pomysł, aby dokończyć naszą, przerwaną wypadkiem Michała, podróż nadbałtycką. Nie wiem, może chcieliśmy w ten sposób „zaczarować i odmienić los”. W trakcie rozmów, Zbyszek nieśmiało wspomniał, że chciałby chociaż popłynąć promem do Finlandii. Wtedy w mojej głowie pojawiła się myśl: Nordkapp! „Jeżeli dojadę tam – ja słaba kobieta na wielkim GS-ie, to Michał będzie chodził” – pomyślałam i równocześnie przeraziłam się tej myśli, i wyzwania, jakie sobie rzuciłam. Przez całą drogę towarzyszył mi olbrzymi stres, aby zrealizować podróż do końca, bo od niej miało tyle zależeć. Nazwaliśmy ją „I GO for Niki”- od słów Go (chodź) Niki, bo taki jest Michała pseudonim, którym posługuje się od liceum. Nie chodziło o naszą jazdę, lecz o odzyskanie przez Michała możliwości chodzenia.

{{ image(34492) }}

Podczas wypraw motocyklowych, świadomość Michała walki jest dla mnie najlepszą inspiracją i motywacją do zaciskania zębów i osiągania celów. Nasze „motocyklowe wariactwo” także nie pozwala jemu osiąść na laurach. Każda wyprawa ma  przypominać naszym synom, że: „Niemożliwe nie istnieje!”, choć ja wolę używać formy twierdzącej: „Wszystko jest możliwe!”. Tylko, że „to wszystko” wymaga ogromnego zaangażowania i wysiłku.

Co jeszcze pozwala Wam odreagować i przetrwać ten trudny czas?

Po zdobyciu Nordkapp, podróż „I GO for Niki” dała początek wszystkim kolejnym, dedykowanym synowi wyjazdom. Zimą 2015 r. Zbyszek, po wielu latach przerwy, wrócił do malarstwa. Cykl górskich pejzaży, które zaczął tworzyć, podsunął mi pomysł na stworzenie akcji: „Pomóżmy Michałowi wrócić w góry”. Od tamtej pory wszystkie, malowane przez Zbyszka, obrazy stały się cegiełkami, z których dochód ze sprzedaży w całości jest przeznaczany na rehabilitację Michała. Nagle nasze motocyklowe wyjazdy zaczęły mieć głębszy sens. Są nie tylko sposobem na odreagowanie, poszukiwaniem odpowiedzi, nabraniem dystansu, zweryfikowaniem priorytetów, utrzymaniem się na emocjonalnej powierzchni, lecz okazują się być niesamowitą inspiracją do Zbyszka „notatek malowanych kolorem” – jak często piszę o obrazach, które powstają po każdej z wypraw. Mój mąż jest wybitnym ekspresjonistą, uczniem prof. Joniaka z Krakowskiej ASP. Jego malarstwo jest niesamowicie emocjonalne i niepowtarzalne – podczas procesu twórczego „wyrzuca siebie”. Wydaje mi się, że jest to najlepsza forma psychoterapii, która nie dość, że pozwala mu uspokoić emocje, to jeszcze obdarowuje ludzi pięknem jego widzenia świata. Obrazy Zbyszka można zamówić tu:  www.zbigniewswiecinskiart.com .

{{ image(34494) }}

Kiedy i po co powstała strona „I GO for Niki”?

Nie planowaliśmy powstania strony. Pojawiła się samoistnie – chociaż wierzę, że rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. Po naszej pierwszej wyprawie na Lazurowe Wybrzeże i później do Rumunii, bardzo żałowałam, że nie prowadziłam dziennika podróży. Podróżowanie motocyklem jest dla mnie alegorią życia, wywołuje u mnie mnóstwo refleksji, porównań, pozwala znajdować odpowiedzi i zaskakuje mnie samą emocjonalnymi odkryciami, które współtowarzyszą podróżowaniu. Jako architekci, dodatkowo jesteśmy „skazani” na mocne przeżywanie architektury i przestrzeni.

Wyruszając na Nordkapp wiedziałam, że przede wszystkim muszę pozostać w ścisłym kontakcie z obydwoma synami, którzy równie mocno przeżywali nasz pierwszy, tak daleki wyjazd. Dla ułatwienia komunikacji stworzyłam przez Messenger naszą rodzinną grupę: „I GO for NIKI”, na której codziennie robiłam krótkie streszczenie naszej podróży i na której prowadziliśmy rozmowy. Po powrocie okazało się, że powstał z tego całkiem spory materiał, który uporządkowałam i wrzuciłam na Facebook’a. Z powodu braku znajomości tego serwisu utworzyłam wydarzenie, które po jakimś czasie przestało być widoczne dla osób, które nie zdeklarowały w nim uczestnictwa i moje notatki tam pozostały, bez szans na dalsze rozpowszechnianie. Jednakże ten sposób notowania podróży – dzień po dniu – wszedł mi w nawyk. Podczas jazdy, każdy dzień jest inny i przynosi nowe doznania, a po powrocie, w krótkim czasie wszystko zlewa się w jedną całość – ogólnego wrażenia, pozostającego po odbytej podróży. W pamięci pozostają jedynie najważniejsze momenty. Warto móc sięgnąć wtedy do poszczególnych przeżyć , zwłaszcza, że każdy z tych dni przekłada się na kolejne odkrycia „mądrości życiowych”.

Późniejszą podróż do Gruzji, która została nazwana „1000 km za każdy krok”, relacjonowałam na bieżąco na moim profilu. Podobnie było z podróżą na Syberię i do Mongolii, którym towarzyszyło motto: „Aby Świat pamiętał o Michale”. Po tych podróżach uznałam, że należy zrobić porządek na Facebook’u, bo w nawale różnych innych informacji, które u siebie publikuję, łącznie z obrazami Zbyszka, sama z trudem odnajdywałam informacje o odbytych podróżach. Powstała więc strona „I GO for NIKI”, na którą wrzuciłam notatki z podróży, począwszy od Nordkapp, bo od niej wszystko się zaczęło. Tworząc stronę musiałam wybrać jej charakter i padło na „Witrynę poświęconą zdrowiu i dobremu samopoczuciu”. I to prawda, bo te podróże służą właśnie temu – odzyskaniu zdrowia przez Michała oraz utrzymaniem naszego.

Podróż do Iranu i Pakistanu była już od początku relacjonowana na „I GO for NIKI”. Celem tej podróży był zmierzenie się z niemożliwym oraz sprawdzenie: „Jak daleko znajduje się Michał w drodze na swój „Mount Everest”?” – dlatego wybór celu podróży był oczywisty- Himalaje. Michała droga do odzyskania sprawności jest jak zdobywanie, niezdobytych dotąd, szczytów – mozolnie, krok po kroku, dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i tak już od 6,5 lat. Strona „I GO for NIKI” pozwala na dzielenie się tym wszystkim, jest wspólną podróżą, w drodze Michała do samodzielności i zdrowia.

{{ image(34493) }}

Trudno jest prosić o pomoc innych ludzi?

Sprzedaż obrazów Zbyszka to forma zdobywania funduszy na rehabilitację Michała, która jest najmniej upokarzająca. Każda inna, w tym min. coroczne prośby o 1% podatku, (Michał od 6 lat jest pod opieką fundacji Słoneczko – nr KRS 0000186434, subkonto 651/S Michał Święciński) są dla nas bardzo ciężkim wyzwaniem. Nigdy o nic nie prosiliśmy, tymczasem koszty rehabilitacji nie dają nam wyboru, a bez rehabilitacji nie ma mowy o odzyskaniu samodzielności Michała.

Tak naprawdę każdy może przyłączyć się i „jechać dla Michała”- motywując go, aby dążył do swojego „GO Niki”. Nasze podróże wspiera firma Fakro oraz patronuje BMW Sikora z Bielska Białej. Jesteśmy z nimi od lat i w tych trudnych dla nas chwilach mogliśmy liczyć na pomoc, za co bardzo dziękujemy. Także w imieniu Michała, któremu naszymi wyjazdami podnosimy poprzeczkę i pozbawiamy argumentów, że czegoś się nie da… Aby wymagać od kogoś, trzeba najpierw wymagać od siebie. Jest jeszcze tak wiele miejsc, które, mam nadzieję, ukażą się nam na naszej mapie podroży. Bo jazda motocyklem jest – jak życie – drogą.

W poszukiwaniu odpowiedzi na wiele innych pytań, odsyłam do lektury moich notatek z podróży: https://www.facebook.com/I-GO-for-NIKI-350778618904702. Bardzo dziękujemy za możliwość podzielenia się z Wami naszym kawałkiem drogi. Pozdrawiamy i do zobaczenia na trasie – LWG.
 

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze