Samochodem przez australijski outback

Samolot wystartował z wyspy Bali o czasie i od razu wleciał między gwiazdy. Niebo na południowej półkuli wygląda zupełnie inaczej. Po czterech miesiącach drogi przez Azję docieramy wreszcie do Australii, kraju niezwykłej ceglastoczerwonej ziemi, kangurów i misiów koala, które tak naprawdę wcale misiami nie są. Lądujemy, kontrola graniczna przebiega sprawnie i szybko. Australia wpuszcza nas w swoje gościnne progi.

Samochód marzeń

Darwin to stolica stanu North Territory. Stąd można ruszyć na południe, w stronę Alice Springs, albo nad ocean. My musimy dotrzeć do Sydney jeszcze przed sylwestrem. Nasz plan na przejechanie prawie sześciu tysięcy kilometrów jest prosty w założeniu – kupujemy vana i jedziemy przed siebie. Problem w tym, że nie jest możliwy do zrealizowania. Szukamy odpowiedniego samochodu, umawiamy się na spotkania, sprawdzamy oferowane auta. Ofert szukamy w internecie i na ścianach z ogłoszeniami w lokalnych hostelach. Samochody są w fatalnym stanie. Żaden z nich nie przejedzie zakładanego dystansu bez problemów. Są za stare, mocno sfatygowane. W wielu z nich właściciele zastosowali własne rozwiązania techniczne, które budzą niepokój. W Australii podróż mini vanem nie jest niczym nadzwyczajnym. Dlatego samochody często zmieniają właścicieli. Cena używanego ok. piętnastoletniego samochodu to około 3000-4000 dolarów australijskich. Czy są warte takiej ceny? Nie zawsze. W Australii każdy stan ma swoje wytyczne, jeśli chodzi o przeglądy techniczne. Może się zdarzyć, że po zrobieniu przeglądu w stanie North Territory i tak nie będzie można zarejestrować samochodu w stanie New South Wales. A bez aktualnego przeglądu jeździć nie można. Koło się zamyka. Nie decydujemy się na zakup żadnego z oglądanych samochodów. Albo właściciel każe trzymać wóz zawsze na bardzo wysokich obrotach, co budzi nasze obawy, albo dopatrujemy się szeregu innych usterek. Nie będziemy ryzykować. Zaczynamy szukać oferty relokacji samochodu.

Pociąg drogowy na ogonie
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

W Australii łatwo pożyczyć samochód (oczywiście wyłączając okresy okołoświąteczne, wtedy jest to prawie niemożliwe). Firm jest sporo, dysponują różnego rodzaju samochodami. Oczywiście jest to droga sprawa i na to nas nie stać. Ale zdarza się, że klient zamawia samochód przez internet i chce zacząć swoją podróż w konkretnym mieście. Tylko że w tym mieście tego samochodu nie ma i trzeba go tam zaprowadzić. Cena to od jednego do kilku dolarów za dzień plus refundacja części kosztów paliwa.

Zaczynamy od najpopularniejszej wypożyczalni Wicked – parking wygląda jak cmentarzysko wraków; samochody (dodam, że Wicked wszystkie auta maluje w przeróżne wzory, więc na drodze widać, że to Wicked jedzie) z otwartymi bagażnikami, wyciągniętymi fotelami po prostu straszą. Oferty relokacyjnej oczywiście nie ma. Szukamy dalej. Po obejściu całego Darwin jesteśmy zawiedzeni. Nie ma samochodów. Ostatni ratunek to internet. Znajdujemy camper vana! Wolny od jutra! Nie ma na co czekać, trzeba dzwonić i rezerwować. A co to za samochód? Ford Transit z zaadaptowanym tyłem. Czujemy się trochę jak niemieccy emeryci na wakacjach, bo samochód ma telewizor, mini łazienkę, lodówkę, kuchnię, klimatyzację (nie korzystamy, bo wiadomo, że wtedy pojazd spali więcej). W takich luksusach dawno nie podróżowaliśmy. Sześć i pół metra samochodu!

Przerwa w trasie
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Samochód odbieramy kolejnego dnia rano i po krótkim przeszkoleniu i zablokowaniu kwoty 1000 AUD na karcie kredytowej (depozyt na okoliczność ewentualnych zniszczeń) ruszamy ku przygodzie. Jest tylko jedno „ale”. Tym samochodem dojedziemy tylko do Cairns w stanie Queensland na wschodnim wybrzeżu Australii i mamy na to tylko cztery dni. Auto zostało już zamówione, my tylko dostarczamy.

Przez czerwony pył

Outback to teren pustynny lub półpustynny, serce australijskiej ziemi. Ludzie tu niewiele, miejscowości oddalone są od siebie o wiele kilometrów. Pośród nicości nagle wyrastają ludzkie osady. Często jest to zaledwie kilka domów na krzyż, sklep, kościół, prowizoryczna szkoła, stacja benzynowa. Zdarza się, ze paliwa nie ma przez kilkaset kilometrów, o czym informują znaki drogowe. Oprócz znaków ostrzegających o kangurach, są znaki zachęcające do odpoczynku. Hasła na znakach, jak moralne imperatywy, nakazują dojechać do celu żywym i w całości. Zmęczony kierowca to kierowca niebezpieczny, a klimat wcale nie pomaga się skupić. Jest bardzo gorąco. Wyposażyliśmy się w sporą ilość wody, ale wypijamy butelkę za butelką, a nasze zapasy topnieją.

Outback nie jest przyjazny człowiekowi. Wśród australijskich kierowców krąży wiele historii o tym, jak turyści, którym zabrakło nagle paliwa albo popsuł się im samochód, odeszli od auta w dwie różne strony w poszukiwaniu pomocy. Spacer skończył się śmiercią z wycieńczenia i braku wody. Podstawowa zasada w outbacku to nie odchodzić od auta, a spokojnie w nim czekać na pomoc. Na pewno ktoś podjedzie.

Słońce jest w świetnej formie, kiedy wjeżdżamy na płaski teren. Jedziemy legendarną Stuard Highway. Autostrada to jednak nie wielopasmówka, to zwykła szosa pokryta całkiem niezłym asfaltem. Po obu stronach busz. W buszu kryją się kangury, ale to jeszcze nie czas ich aktywności, bo jest za gorąco. Ożywiają się zwykle o poranku i z końcem dnia.

Kangur to spore zagrożenie na szosie. O ile ciężarówka go zabije i pojedzie dalej, tak z samochodem osobowym sprawa ma się inaczej. Jeśli kangur wpadnie pod koła, to uszkodzi auto (dlatego większość samochodów ma nałożone tzw. bull bary, czyli specjalne osłony na reflektory), jeśli wpadnie do środka, to trzeba zachować zimną krew i po prostu zatrzymać samochód i jak najszybciej z niego wysiąść. Zszokowane zwierze może człowieka mocno poturbować.

Uwaga na kangury
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Upalny dzień przechodzi w pozłocone ciepłym światłem popołudnie. Powoli skrada się noc. Po nocy się tutaj nie jeździ. Można, ale lepiej tego nie robić. Spotkanie z kangurem, krową a nawet wielbłądem – murowane.

Po kilku godzinach jazdy odkrywamy, że w naszym samochodzie nie działa lodówka. A to dlatego, że nie ładują się akumulatory. Urządzenie, które jest odpowiedzialne za ich równoczesną pracę, popsuło się. W miejscowości Katherine podjeżdżamy do warsztatu samochodowego Hobbit. Po godzinie wszystko działa jak należy. Naprawa na koszt firmy Apollo, która wynajęła nam samochód. Szkoda, że nie sprawdzili wcześniej, czy wszystko działa.

Zjeżdżamy na pobocze, kryjąc się w buszu. Pojawiają się pierwsze tego dnia kangury. Są to płochliwe zwierzęta i nieprzyzwyczajone do człowieka, nie podejdą. Wcześniej dwóch ogoniastych desperatów przeskoczyło nam przed maską, na szczęście w bezpiecznej odległości.

Pierwsze dzikie kangury za nami.

Odpalamy kuchenkę. Gotuję obiad. W takiej podróży musimy zapomnieć o skomplikowanych potrawach, dlatego robimy coś bardzo prostego, makaron, mielone mięso, sos, na deser trochę czekolady i spać.

Potwór drogowy

Oj, nie wyspałam się. Niestety upał ma nade mną przewagę i jeszcze do niego nie przywykłam. Jest gorąco, ale inaczej niż w Azji. Bardziej. Okazuje się, że w samochodzie najlepiej spać na boku i w ubraniu. Ciało nie jest bardzo mokre, bo pot wsiąka w pidżamę, a potem szybko odparowuje.
Budzik dzwoni o piątej, ale jest jeszcze ciemno. Brzask nadchodzi godzinę później i wtedy dopiero wstajemy. Jest jakby lekko pochmurno i niezbyt upalnie. Tylko wczorajsze kangury się pochowały. Jemy śniadanie i ruszamy dalej. Faktycznie, pogoda jakaś niemrawa. Ciepło, ale słońca nie ma.

Bez takich zabezpieczeń lepiej się nie ruszać
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Na szosie raz po raz widać zabite kangury. Teraz dostrzegamy, jak wiele ich ginie każdego dnia. Ruch na drodze prawie żaden. Samochody nas mijają i znikają za linią horyzontu. Busz ciągnie się bez końca. Przestrzeń luźno zarośnięta drzewami i krzewami; gdzieniegdzie tylko jeszcze pokiereszowany zardzewiały wrak samochodu.

Przez Australię codziennie przejeżdżają setki ciężarówek. Są to tak zwane 'road trains’, czyli pociągi drogowe. Wielkie samochody mają nawet po 50 metrów długości i transportują paliwo w cysternach, albo różne inne towary. Wyprzedzenie takiego pojazdu trwa wieczność. A jak to jest być przez niego wyprzedzanym…. Zbliża się taki potwór do tylnej szyby i łypie reflektorami. Jest tuż za nami. Jest tak wielki, że w  szybie widać tylko ogromne reflektory. I nagle znika… jest tuż obok, równolegle do nas i przyspiesza. A po chwili jest już przed nami. A my zostajemy daleko w tyle. Pociągi drogowe wcale nie są wolne. Jadą szybko, rzadko się zatrzymują. Towar musi zostać dostarczony, bo inaczej Australia po prostu by stanęła. Ciężka jest praca kierowcy drogowego pociągu. To nierzadko trzy intensywne dni za kierownicą kolosa. Nie zazdrościmy takiej pracy.

Potężny upał
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Pociągi drogowe robią niesamowite wrażenie. Każdy inny samochód przy nich wygląda jak resorak.

Dziś nie śpimy gdzie wypadnie, w buszu. Dziś parkujemy na kampingu. Podpinamy samochód do prądu – dzięki temu można spokojnie odpalić klimatyzację, naładować sprzęt elektroniczny. Tak też robimy. Robimy też ręczne pranie i bierzemy porządny prysznic. A na koniec dnia przychodzi do nas rudy kotek.

Pośrodku nigdzie

Poranki w outbacku nie są przesadnie gorące. Po śniadaniu próbujemy odkręcić tablicę rejestracyjną. Na kampingu, oprócz miejsc parkingowych i motelu jest też mini cmentarz starych aut. Fajnie mieć blachy z napisem 'Outback Australia’! Ale pordzewiałe śruby ani drgną. Tablice na pewno nikomu już do niczego nie są potrzebne, a mimo to uparcie trzymają się skorodowanych wozów.

Odjeżdżamy na wschód.

Płasko. Bardzo płasko. Dobra widoczność. Przejrzyście. Startujemy z małym poślizgiem. Słońce póki co o nas nie pamięta. Znowu jest lekko pochmurno. Jedziemy, a co kilkadziesiąt kilometrów pojawiają się miasteczka. Widmowe miasteczka, których jest teraz zdecydowanie więcej niż przez dwa poprzednie dni. Pięć, może dziesięć domów na krzyż, a wszystkie niskie i zrobione z pudełek, z przerobionych bungalowów. Jeśli jest kościół, to obrazuje on urojenia i gorączkowe sny szalonego architekta. Wieże zrobione z sajdingu wyglądają jak wieże średniowiecznego zamku warownego. W środku miasteczka figura dinozaura albo krokodyla (bo wjechaliśmy w tę część Australii, która może pochwalić się prehistorycznymi skamielinami). Jedziemy przez to z uczuciem, jakby to wszystko nie istniało naprawdę, jakby było tylko jakąś instalacją, jakby mieli tu kręcić film o Dzikim Zachodzie, jakby budynki były tylko atrapami prawdziwych domów, jakby za nimi nie było już nic, jakby były tylko płaskimi płytami, podpartymi z tyłu drewnianym stelażem. A jednak to nie sen, to Australia. Na horyzoncie samotny wiatrak. To, co widzimy za oknem, to nie to, co na wybrzeżu – nie wielkie miasta, nie chłodna bryza oceanicznej fali, ale upylone czerwoną ziemią miniaturowe miasteczka pośrodku nicości, w których jak najbardziej dzieje się życie, są ludzie, są zwierzęta i w zasadzie wszystko, co potrzebne do życia. A życie w outbacku nie może się odbywać bez prądu, wody i paliwa.

To wszystko jest prawdziwe, choć wygląda niewiarygodnie. Daleko od wszystkiego, tysiące kilometrów od zaawansowanej cywilizacji i szklanych domów. Nie działa nasz telefon. Paliwo jest, ale nie wszędzie. Słońce, choć go nie widać, opala zza chmur. Wieje lekki wiatr. Ale co z tego, skoro i tak jest upalnie. A jednak ludzie oswajają tę bezkresną przestrzeń kładąc drogi, budując domki. Bo człowiek z jakichś przyczyn musi być wszędzie.

Na naszej trasie jest miasteczko Cloncurry, w którym 16 stycznia 1889 roku odnotowano najwyższą temperaturę powietrza w historii Australii – 53.1 stopnia Celsjusza. W cieniu.

Na nocleg parkujemy w buszu, niedaleko torów kolejowych. W rytmie cykad gotuję makaron.

Zachód słońca w buszu
fot. z archiwum Anny Marii Dąbrowskiej

Ku wodzie

Kolejne kilometry znikają pod kołami. Ostatnia prosta na drodze do Cairns. Zmienia się krajobraz. Jest zdecydowanie bardziej zielono i… deszczowo. Kto widział deszcz w Australii?! Ano, pada i to całkiem mocno. Pojawiają się też inne znaki drogowe. Teraz każe nam się uważać na wyskakujące emu. I emu faktycznie są. Dzikie emu na długich nogach zasuwają z wdziękiem w stronę drzew. Jest nieco chłodniej, w końcu zbliżamy się do wody. Pojawiają się też góry, porośnięte zielonością, szpiczaście zakończone, wiją się pasmami wzdłuż naszej drogi. Zupełnie inna Australia. Dla mnie wygląda jak… Bieszczady.

Australia szykuje się do świąt Bożego Narodzenia. Dekoracje w domach i sklepach, ludzie w mikołajowych czapeczkach, przyozdobione samochody. Boże Narodzenie wizualne. Przybrano też pewną bramę wjazdową. Cienkie sznurki światła przybierają kształt żłóbka. Jest Mikołaj na rowerze, a do szopki zawitały kangurki. Fotografujemy to niezwykłe zjawisko, bo przypomina nam nasze okolice. Po prostu przywodzi na myśl zimę.

Parkujemy tuż przy plaży w miejscowości Mission Beach mając za najbliższe sąsiedztwo publiczną łazienkę z prysznicem.

Ostatniego dnia podróży, przejechawszy prawie 3000 kilometrów, oddajemy nasz dzielny wehikuł i ruszamy obchodzić Wigilię. W australijskim stylu, czyli na świeżym powietrzu przy skwierczącym barbecue, w skrócie BBQ.

Do Sydney dojechaliśmy na raty – dwa dni stopem, robią w taki sposób niespełna 1000 kilometrów, a potem wsiadając w samolot.

Komentarze:

Anonymous - 5 marca 2021

Dziękuję za komentarz. Samochód zostawiliśmy w Cairns a potem stopem i samolotem na południe, także trochę wybrzeża widzieliśmy. Na razie eksploruję mniejsze miejsca jak np. Góry Błękitne, które mi się bardzo podobają. Mam nadzieję na podróż samochodem do Uluru i wtedy na pewno będzie kolejny australijski artykuł!

Odpowiedz
Pokaż więcej komentarzy
Pokaż Mniej komentarzy
Schowaj wszystkie

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze