Do Serbii ukochanym Mini

Zwykło się uważać, że małe auto nie nadaje się na dalekie podróże. A co dopiero prawie zabytkowe! Małgosia lubi jednak wyzwania i napędzana pasją do uroczych Mini postanowiła pokonać ponad 2000 tysiące kilometrów, aby dotrzeć na święto ulubionej marki, odbywające się w... Serbii.

fot. z archiwum Małgorzaty Czaji

Z okazji 50 urodzin marki Mini zeszły rok obfitował w zloty i spotkania sympatyków tych samochodów. Jednym z takich wydarzeń był zlot organizowany przez Mini Klub Serbia w Belgradzie na Bałkanach -Balkanska Minijada.

Podjęłam wyzwanie i postanowiłam z mężem uczestniczyć w tym wielkim święcie Mini. Oczywiście nie wyruszyliśmy z marszu, przygotowania auta trwały około miesiąca. Zostały sprawdzone najważniejsze podzespoły w aucie, chcieliśmy być pewni osiągnięcia celu podróży i bezpiecznego powrotu. Równolegle opracowaliśmy trasę i pozbieraliśmy informacje na temat opłat, warunków przejazdu w danym kraju itp. Wykupiliśmy też dodatkowe ekstra ubezpieczenie  (dwutygodniowe) – wolę być zabezpieczona na nieprzewidziane okoliczności. W końcu to tylko samochód i nie wiadomo co może się wydarzyć. Wymieniliśmy też pieniądze, potrzebowaliśmy aż 4 walut (serbską musieliśmy kupić na miejscu, w Polsce jest niedostępna). Ruszając w dość odległe wojaże lubię mieć wszystko przygotowane, sprawdzone i „dopięte na ostatni guzik”.

fot. z archiwum Małgorzaty Czaji

Trasa liczyła 1000 km (w jedną stronę), przejeżdżaliśmy przez: Czechy, Słowację, Węgry. Autostrady płatne: Czechy – 220 koron za 7dni, Słowacja – 4,90 euro za 7 dni, Serbia – 530 dinarów (Belgrad – Sid E70) + 440 dinarów (Nowy Sad – Belgrad E75) 9 euro – w jedną stronę oczywiście.

Postanowiliśmy jechać „jednym skokiem”, zmieniając się co około 300 kilometrów. Jest to wypracowana na podstawie doświadczenia odległość, która nie męczy i pozwala pokonywać długie dystanse. Z reguły robimy jeden dłuższy postój – nie wynosi on więcej niż 20 minut i kilka krótkich, 10 minutowych – zależnie od potrzeby.

Podstawą bezpiecznej jazdy są drogi i z przykrością muszę stwierdzić, że wystarczy przekroczyć polską granicę by jechać komfortowo autostradami. Jazda nimi jest znacznie mniej absorbująca, ale wiele kilometrów „prostych” dróg potrafi bardzo znużyć.

fot. z archiwum Małgorzaty Czaji

W Czechach, tuż po przekroczeniu granicy, musieliśmy zatrzymać się na stacji benzynowej i kupić winietę. Niestety miejsca sprzedaży nie są widocznie oznaczone. Trzeba też dobrze przemyśleć, na ile nam jest potrzebna – my kupiliśmy tygodniową. Przykleiliśmy ją zgodnie z prawem na przedniej szybie od strony pasażera. Drogi oznaczone są dobrze, czytelnie i nie ma problemów z wybraniem odpowiedniej trasy.

Słowacja – podobnie jak w Czechach obowiązują winiety. Drogi są bez zarzutu. Należy bardzo uważać na patrole policji, ponieważ wyposażone są w laserowe radary, które już kilometr wcześniej namierzają prędkość. Widzieliśmy sporo takich po drodze. Mam zasadę ścisłego stosowania się do przepisów i wszelkich ograniczeń – szkoda mi pieniędzy na mandaty, wole je wydać na przyjemności.

fot. z archiwum Małgorzaty Czaji

W całym podróżowaniu po Europie niewątpliwą zaletą jest Unia i brak granic, cudowanie przejeżdża się „granicę bez granic” – nie trzeba martwić się o dokumenty i  formalności. Mimo to, zbliżając się do byłych punktów granicznych zalecam ostrożność i wzmożona uwagę. Przekraczając granice Słowacko – Węgierską mimo braku kontroli, zostaliśmy zatrzymani przez patrol policji. Nie wiem dlaczego, może to była rutynowa kontrola, może auto wzbudziło zainteresowanie. Policjant wypytał nas dokąd jedziemy i gdy otrzymał odpowiedź – Belgrad – zdziwił się, lecz pozwolił jechać dalej.

Odcinek przez Węgry dłużył się najbardziej. Jazda była monotonna i musieliśmy uważać dopadające nas znużenie. Budapeszt minęliśmy bez problemów dobrze oznakowanymi i przygotowanymi obwodnicami.

Wyjeżdżamy z Unii i na granicy serbskiej obowiązują już normalne kontrole. Staliśmy w niezbyt długiej kolejce; kontrola była dość pobieżna, dokładniej przyglądano się tylko dokumentom i sprawdzano ubezpieczenie auta. Zaraz za granicą zjechaliśmy wymienić pieniądze. Najlepiej robić to w bankach.

fot. z archiwum Małgorzaty Czaji

Drogi w Serbi są dobrej jakości, istnieją także dość długie odcinki autostrad. Po drodze mija się ładne krajobrazy i pozbawione drzew równiny. Nie ma wiosek, miast, majaczą tylko na horyzoncie pojedyncze zabudowania. Często pojawiają się niedokończone i porzucone wiadukty – to ślady po wojnie. Czasem przemyka jakieś np. czerwone Ferrari na serbskich rejestracjach zatem widać, że kraj już zapomniał o tragicznych wydarzeniach. Jazda jest męcząca także ze względu na inne samochody, których kierowcy nie przestrzegają przepisów i na drodze odbywa się wolna amerykanka. „Tubylcy” pędzą jak szaleni, wyprzedzają na trzeciego i  trzeba bardzo uważać. Na szczęście ruch nie jest duży.

Na rogatkach Belgradu pojawia się kilka rozjazdów, szeroka dwupasmowa jezdnia prowadzi nas do celu. Zaczynają się światła na skrzyżowaniach, pojawiają się żebracy i handlarze sprzedający miotły, czy inne wynalazki. Na poboczach mnóstwo porozrzucanych śmieci i wałęsające się psy, to dość żałosny widok.

Wjeżdżamy w głąb miasta. Jakość dróg nieco się pogorszyła i pojawiły się nierówności – jednak do naszych rodzimych dziur jest im daleko. Ulice są szerokie, dobrze oznaczone. Dotarliśmy na miejsce zbiórki – skąd miał nas odebrać zaprzyjaźniony Serb i odkonwojować do hotelu.

Podsumowując: droga nie była taka straszna, na jaką wyglądała na początku. Trzeba się przygotować raczej na monotonie i znużenie, niż ekscytujące widoki. Sama Serbia zaskakuje dobrą jakością dróg i nieprzyjemnymi incydentami z żebractwem. Daje się odczuć, że nie jest to Europa.

Mini przeżył drogę bez szwanku, chyba lepiej niż my…

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze