Edyta Klim

O wyścigach klasyków rozmawiamy z Kamą Falandysz

Fascynacja Kamy Falandysz klasycznymi samochodami przeszła kilka etapów, od turystyki, pomocy w organizacji imprez, pilotowanie, po starty w zawodach.

Czym jest dla Ciebie motoryzacja i jak mocno wpłynęła na Twoje życie?

Była każdą wolną chwilą i złotówką. Wpłynęła bardzo, bo poświęciłam jej kawałek życia i zainwestowałam wiele środków. Poświęciłam się tej pasji, jednak dzisiaj (niestety) nieco się odseparowałam. Wiem jak drogi to jest sport dla „przeciętniaka”, a szczególnie dla miłośnika klasyków…

Od dziecka to lubiłaś, czy był taki moment przełomowy?

Od zawsze chciałam uczestniczyć we wszystkich męskich zajęciach. Prawo jazdy musiałam mieć „już, natychmiast”, więc zaczęłam kurs jak miałam 16 lat (bo od 17 było można już zacząć przymierzać się do egzaminu). A później byłam wieloletnim piratem drogowym (śmiech).

Jak się zaczęła i ile trwała Twoja przygoda z wyścigami klasyków?

Klasykami zainteresowałam się dopiero, po zetknięciu z miłośnikami tematu i za pośrednictwem mojego chłopaka. Wcześniej były rajdy przeprawowe terenówkami i wypady na RMPST jako widz, albo pomoc organizacyjna. Klasyki pojawiły się jeszcze na studiach, a zainteresowanie nimi przechodziło różne fazy – nie od razu siadałam za ich kierownicą. Z chęcią pomagałam przy organizacji imprez motoryzacyjnych, uczestniczyłam turystycznie, a po jakimś czasie pilotowałam i bawiłam się w nich jako kierowca. Przez wiele lat współużytkowałam dużo dziwnych aut (niekoniecznie wartościowych lub unikatowych – ale zazwyczaj dość klimatycznych) i relatywnie niedawno przesiałam się do współczesnego auta. Moja przygoda z motoryzacją zaczęła się około 2001 roku i nieprzerwanie trwała 14 lat. Nie twierdzę jednak, że kategorycznie się zakończyła. Na razie zajęłam się po prostu czymś innym. Mam nadal Hondę Prelude II gen. z 87 roku i pomimo, że jest w kiepskim stanie blacharskim, to nie zamierzam się jej pozbywać, bo mechanicznie jest bez zarzutu.

Klasyki łączą ludzi, nie tylko na torze?

Jak najbardziej. Na początku było zwykłe przemieszczanie się klasykami, udział w różnych imprezach motoryzacyjnych, typu rajdy turystyczne czy zloty – relaks wśród osób z podobnymi zainteresowaniami w otoczeniu fajnych samochodów, o których można rozprawiać godzinami! Ściganie przyszło w zasadzie na samym końcu i to też bez specjalnej presji na wynik.

Takie wyścigi są bardziej wymagające pod kątem przygotowania dla klasyków, niż np. dla współczesnych aut rajdowych?

Jest mi ciężko w prosty sposób udzielić odpowiedzi, bo wszystko zależy od rodzaju imprezy sportowej, w jakiej chce się wziąć udział. Zależy to także, od podejścia właściciela auta. Niektórzy startują oryginałami, inni modyfikują podzespoły, aby poprawić wydajność, a jeszcze inni przerabiają auta na wzór ich sportowych wersji z epoki. Zabawa z motoryzacją generalnie jest droga i niezależnie od tego, czy próbuje się bawić oryginałami, czy inwestuje się w modyfikacje. Czy porównywalnie ze współczesnymi rajdówkami? Wątpię. Wydaje mi się, że nowe technologie to są jednak kosmiczne koszty. Ale niestety nie jestem wiarygodna, bo nie mam porównania.

Dużo czasu zajmuje takie przygotowanie?

Przy samochodzie, szczególnie starym – można spędzić nieograniczoną jego ilość na np. na wynajdywaniu już nieprodukowanych części, a działających. Niektórzy nieustająco muszą coś poprawiać, inni mają to już za sobą i trzymają swoje kochane auto na dywanie w garażu i wyjeżdżają nim tylko na bardziej znaczące imprezy (śmiech). Ci, co mają rajdówki i porządnie ich używają – ponoszą koszty związane z naprawami. I mam wrażenie, że znowu można to rozpatrywać w kilku sytuacjach: jedni jeżdżą asekuracyjnie, żeby nic nie zniszczyć, inni walczą o wyniki i zdarza im się, mówiąc w dużym skrócie – coś zepsuć. Ten temat mogę rozwijać, bo psucie rajdówek to mieliśmy opanowany… (śmiech)

Czyli należałaś do tej grupy kierowców, która daje z siebie wszystko, niezależnie od późniejszych kosztów?

Trochę niestety tak. Po wystartowaniu przełączałam się w zupełnie inny tryb. Jak pilotowałam, to jeszcze te tryby funkcjonowały równolegle i reagowałam nerwowo na sytuacje zagrażające mi lub sprzętowi, ale jak prowadziłam osobiście, to niestety nie miałam kontaktu z rozumem (śmiech).

Masz smykałkę techniczną? Lubisz sama coś zrobić przy swoim samochodzie?

Kiedyś miałam taki imperatyw – z pasją regulowałam zawory szczelinomierzem, ale szybko odkryłam, że od takich rzeczy są fachowcy, a ja mam wystarczającą satysfakcję ze sprawnego zmieniania kół przed kolejnymi startami i to mi wystarczy (śmiech). Umiem wykonać wiele podstawowych czynności przy samochodzie, ale już od dawna nie potrzebuję nic tam sama grzebać.

Twoim zdaniem więcej kobiet powinno się interesować motoryzacją? I dlaczego w sumie tak nie jest?

Bo nic na siłę… I zależy o jakim typie zainteresowania motoryzacją mówimy. Jeśli chodzi o typową rywalizację sportową, to uważam, że sprawdzą się w niej kobiety, które to czują, mają inaczej poukładane w głowie. Pewnie dlatego jest ich relatywnie mało. Każdy start to bardzo dużo skrajnych emocji i niekiedy wielki stres. Mam wrażenie, że kobiety (ogólnie) są zbyt odpowiedzialne i pragmatyczne, żeby świadomie się tak narażać. Wiele razy umierałam ze strachu w trakcie niebezpiecznych przechyłów (np. w momencie zbyt stromego zjazdu i realnej wizji tzw. „rolki przez nos”), poślizgów w swoim i nieswoim wykonaniu, i całego wachlarza sytuacji, które w skrócie mogły prowadzić do wypadku. Mówię to, po konkretnym dachowaniu i kilku pomniejszych kolizjach rajdowych.

A znów w szeroko pojętej turystyce samochodowej jest wiele kobiet. Znam mnóstwo mieszanych zespołów biorących udział w rajdach nawigacyjnych bądź turystyczno – krajoznawczych. I wiele razy wspólnie z innymi załogami mieszanymi w takich uczestniczyłam.

Takie zawody łatwiej wpisują się w „kobieca naturę”?

Nie chcę tak generalizować, bo sama walczę z szufladkowaniem ze względu na płeć. Takie zawody są po prostu przyjemną formą spędzania czasu i dotyczy to wszystkich, niezależnie od płci. Mogę powiedzieć tylko za siebie, że chęć rywalizacji szła w parze z trybem życia, jaki w tamtym czasie prowadziłam i rozwój w tym kierunku stał się po prostu potrzebą chwili.

Jak byś porównała samochód klasyczny ze współczesnym w codziennym użytkowaniu? Jakie są plusy i minusy takiego wyboru?

To jest tak, że z klasykiem zawsze trzeba się liczyć… Absolutnie niczego nie wolno bagatelizować, bo w najlepszym wypadku masz cały bagażnik części, w pośrednim – umiesz coś na to poradzić „na gorąco”, a w pośrednim drugiego stopnia – ktoś cię podholuje. W najgorszym – nocujesz na poboczu, biegając po polu kukurydzy i szukając zasięgu… Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że samochody jakimi się poruszałam bywały w bardzo różnym stanie, stąd i takie doświadczenia, ale to stanowczo nie jest norma. Większość moich znajomych bardzo dba o swoje klasyki i nie obawia się o takie sytuacje. Ewentualnie klasyk między imprezami porusza się na lawecie i zazwyczaj tak jest najpraktyczniej (śmiech). W każdym razie radość z przemieszczania się „analogowym” autem, które naprawdę ma duszę i jest zupełnie inne (czyniąc ciebie też nieco innym od ogółu społeczeństwa), napawa dumą i wielką satysfakcją! Te auta zupełnie inaczej współpracują (albo i nie), a systemy nie chronią cię przed brawurą i własną głupotą. Siermiężność jest słuszna i jak najbardziej na miejscu. Prądnica wygrywa z przepisem o całodobowej jeździe na światłach, a brak pasów z tyłu wygrywa z aktualnymi normami bezpieczeństwa. Jednak zawsze, gdy mogę się przejechać własnym „gratem”, albo pomóc komuś z przeprowadzeniem jego „grata” z punktu A do B, jestem niezmiernie szczęśliwa i mam niczym nieuzasadnione wrażenie, że każdy, kogo mijam wie, że to naprawdę niezwykły samochód! Najczęściej jestem w błędzie (śmiech).

A współczesne auto? No nie, fajnie, że mu się te lusterka grzeją jak leży na nich śnieg. Fajnie, że już pot się ze mnie nie leje latem w korku bez klimy. Wszystko fajnie, ale niestety niewiele mnie on obchodzi, bo emocji nie budzi żadnych! Jestem przeciętnym użytkownikiem szos, wszystko działa, nic nie odpada. Mam z nim minimalną więź (bo niestety z każdym swoim samochodem się w końcu zaprzyjaźniam), ale to nie jest to! To tylko wygoda i nudny pragmatyzm. Może gdybym stanęła przed koniecznością kupna własnego, współczesnego auta, to byłoby w nim trochę więcej fantazji, bo obecnie korzystam ze służbowego (ale jak wiadomo dwoma na raz jeździć nie będę).

Podsumowując po żołniersku – wady klasyka: nigdy nie wiedziałam, co zamierza mu się popsuć i kiedy; zalety klasyka: patrz wyżej. Zalety współczesnego auta: zawsze cicho, zawsze pewnie, a wady: ale gdzie w tym to poczucie użytkowania czegoś wyjątkowego? Ano nigdzie.

Gdyby motoryzacja na nowo miała zawładnąć Twoim życiem, to znowu by to były klasyki?

Prawdopodobnie, ale nie na 100%. W tej całej zabawie doszłam już do miejsca, w którym zdałam sobie sprawę, że jest mi szkoda marnować klasyczne samochody na moje uczenie się, by coraz szybciej i efektywniej jeździć. Cały czas to była zabawa, ale chęć samodoskonalenia była równie ważna. I jak już obtarłam moją Celicę GT4 od zderzaka po zderzak – przyszła refleksja, że jak dalej mam się tak bawić, to trzeba sobie sprawić tanie, małe „pudełko” z klatką i mogę się dalej obijać (śmiech). Do tej fazy już jednak nie doszło i sama nie wiem, czy to dobrze czy źle…

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze