Motocyklowa podróż do Maroka – cz. 1

Oto początek niezwykłej opowieści, którą nagrodziłyśmy w konkursie "Moja podróż motocyklem". Pani Mirosława Chrzanowska z Gdańska roztacza przed nami unikalny świat emocji związanych z pokonywaniem kolejnych kilimetrów na dwóch kołach, które wiodą w głąb Europy. Cel - Maroko. Esencją jest droga...

 

Sednem sprawy jest być w drodze…
fot. Mirosława Chrzanowska

„Jeśli o mnie chodzi, podróżuję nie po to, by gdzieś dotrzeć, ale by wędrować. Podróżuję dla samego podróżowania. Sednem sprawy jest być w drodze.”
[Robert Louis Stevenson]

Miała być Prowansja. Znajomi proponują, że zakładamy bazę, z której potem wyruszamy na codzienne tury po okolicy. Niby fajnie, wszyscy zachwycają się Prowansją, księgarnie zalane wspomnieniami tych urzeczonych i zakochanych, tych co powracają, albo zostają już do końca życia. Tylko póki co, jakoś nie mam ochoty do nich dołączyć. Może kiedyś, „when I’m 64″. Po roku stabilnego, uporządkowanego życia wakacje muszą być inne, potrzebuję trudniejszych wyzwań, mocniejszych wrażeń, odmiennych widoków. Może Turcja? Da się dojechać i wrócić z Gdańska w trzy tygodnie, egzotycznie będzie, kraj bez wątpienia ciekawy. A jakby w drugą stronę? Afryka? Mmmmm, to już coś, jeszcze nigdy nie byłam w Afryce!

Sprawdzam w Internecie, gdzie można wjechać bez wizy. Jest! Maroko! W trzy tygodnie zrobimy bez problemu, nie ma nic prostszego: tydzień w jedną stronę, tydzień na miejscu i tydzień na powrót. Znajomi na szczęście odpuszczają Prowansję, więc będzie nas czwórka: Alina z Jurkiem na Suzuki Intruder 1500 (mieszkają w Aachen, więc my musimy do nich jeszcze dojechać), Maciek na Suzuki Intruder VZ800, no i ja, jakżeby inaczej, też na Suzuki, tyle że Bandit 650. I tak znaleźliśmy się z Maćkiem na promie Finnlines z Helsinek do Travemunde. Super połączenie: w piątek jeszcze praca, potem kulbaczenie maszyn, skok do

fot. Mirosława Chrzanowska

Gdyni i już radośnie popijamy na pokładzie piwko, przezornie zakupione jeszcze w Gdyni przy okazji ostatniego w kraju tankowania. A że nasze wypchane kufry nie pomieściły tyle Leszków, ile byśmy chcieli (i mogli), wyruszamy na zwiedzanie promu, wspominając z rozrzewnieniem naszą ubiegłoroczną (moją pierwszą, zaraz po zrobieniu motocyklowego prawka) turę do Chorwacji, kiedy noc na promie z Bari do Dubrownika spędziliśmy na podłodze, a o kolacji mogliśmy jedynie pomarzyć, bo restaurację zamknęli zaraz po odcumowaniu promu. Tu o czymś takim nie ma mowy, pełna kultura, porządek, cisza i spokój. Kabinę obowiązkowo trzeba mieć wykupioną (motorki w ramach promocji jadą gratis), restauracja otwarta jeszcze na wysokości Helu, ceny też jak najbardziej słuszne i europejskie. Odpuszczamy więc kolację (mamy domowe kanapki – ależ jesteśmy przezorni!) i zakotwiczamy przy barze. Nie na długo niestety: o 23:00 czasu północnoeuropejskiego (czyli naszej 22:00) stanowcza i nieubłagana barmanka przerywa wiązankę włoskich hitów sprzed lat i nie zostaje nam nic innego, jak sprawdzić wygodę naszych koi.

Rano wyjeżdżając z promu mijamy grupkę Harików, jakieś 6, 7 maszyn na fińskich numerach, dwa plecaczki z tylnych siedzeń machają do nas przyjaźnie. Jakoś nie przepadam za Harleyowcami, ale Ci są niesamowici, średnia wieku 65 lat! A więc można! A ja się martwię, że tak mało czasu zostało mi na jazdę. Liczę w myślach, ile jeszcze. Mam 47 więc z dychę spokojnie. Ale ta dycha to przeleci, że ani się obejrzę, więc może by ciut więcej? Nie, lepiej nie być zachłannym, póki co cieszę się tymi kilometrami, co tuż przede mną.

W pół godziny jesteśmy w Lubece, robimy krótką przerwę na spacer po mieście – jest piękne, może kiedyś uda nam się wpaść na dłużej, ale teraz musimy jechać dalej, póki jeszcze przyświeca nam słońce. Jurek jest z nami cały czas w kontakcie, sprawdza na mapie pogody naszą trasę do Aachen i przepowiada deszcze po drodze. No i faktycznie, po 200 kilometrach mamy towarzystwo, czyste dotąd niebo zaczyna zapełniać się chmurami, po 250 wpadamy w taki deszcz, że musimy się zatrzymać na najbliższym parkingu leśnym, gdzie jedyne, wątpliwe zresztą schronienie, dają rzadko rosnące drzewka. Podobno nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani motocykliści i niestety wygląda na to, że do nich nalezę. Ja, bo Maciek ma kombinezon jeszcze z czasów, gdy ściągał z Niemiec swoją szedołkę i pół drogi przejechał w strumieniach deszczu. Solidarnie nie wciąga kombiaka na siebie. Ja nic nie ściągałam, więc kombinezonu

Trzeba sobie jakoś radzić – przed deszczem chronimy się pod tropikiem z namiotu.
fot. Mirosława Chrzanowska

przeciwdeszczowego nie mam, zresztą jedziemy przecież do Afryki, to niby po co?! Teraz z zazdrością obcinamy jakiegoś motonitę; zatrzymał się na naszym parkingu, pogmerał w sakwie i za chwilę wciągał na siebie kombinezon przeciwdeszczowy, ochraniacze na buty, ochraniacze na rękawice, a my… jak postoimy pod tymi drzewkami jeszcze parę minut, przemokniemy do suchej nitki. Tamten pojechał, a my wpadamy na genialny pomysł – tropik! Rozciągnięty między drzewami daje idealne schronienie przed deszczem. Przez jakieś dziesięć minut bawimy się całą sytuacją, po dwudziestu zaczynamy nerwowo spoglądać na niebo, po trzydziestu klniemy na czym świat stoi. Nie ma nic gorszego, niż ta bezczynność i czekanie w momencie, kiedy ma się do przejechania jeszcze setki kilometrów, a czas traci się na bezsensowne dreptanie w miejscu. Próbuję łagodnej perswazji: mamy urlop, trzeba się wyluzować, trudno – nie dojedziemy dziś, to dojedziemy jutro, nie musimy się spieszyć, mamy w końcu przed sobą trzy tygodnie, jak nam jeden dzień gdzieś umknie, nic się nie stanie, przecież mamy urlop, jeśli nie dziś… na szczęście przestaje padać, bo argumenty okazały się wyjątkowo słabiutkie.

Posiłek w drodze.
fot. Mirosława Chrzanowska

Wskakujemy na maszyny, brrr – mokre wszystko!, jedziemy na najbliższą stację, mokre ciuchy zmieniamy na suche i o 21 zbliżamy się do Aachen. Cudowne uczucie! Ramiona bolą, nadgarstki drętwieją, nogi jak dwa kołki drewna, pośladki bolą tak, że nie wiadomo jak usiąść, a do celu tylko 20 km! I do tego jeszcze jedziemy wprost na zachodzące słońce! Ech, dla takich chwil warto żyć! Rano wyruszamy… no tak, chciałabym napisać, że wyruszamy skoro świt, bo przecież te tysiące kilometrów do zrobienia, ale niestety… jak to się stało, że wyjechaliśmy o 14-tej, nie wiem. Niby nie wstaliśmy tak późno, niby potem tylko kawa, śniadanie, chyba jeszcze jedna kawa, pakowanie… no wyjechaliśmy jak wyjechaliśmy, na szczęście Belgia tuż za rogiem, więc jeden kraj zamieniamy na drugi nawet szybko, tyle ze potem Jurek włącza swoją Gerdę, zwaną też GPSem, i zaczyna się… Najpierw kieruje nas na jakieś straszliwe peryferie Liege, trasa widokowo bardzo ładna, ale dlaczego chyba z pięć razy przejeżdżamy koło tej samej, wyrzuconej na poboczu muszli klozetowej, do dziś nie wiem. Nie wiem też jakim cudem udaje nam się jeszcze tego samego dnia dojechać do Francji.

Gorzka Żołądkowa dobrze robi integracji.
fot. Mirosława Chrzanowska

Noc spędzamy w gospodarstwie agroturystycznym; towarzystwo międzynarodowe, jest nawet Marokanka, rozmawiamy przy kolacji o naszej podróży, a ona podpowiada gdzie najlepiej jechać, gdzie warto się zatrzymać i co zobaczyć. Kończymy kolację krajową Gorzką Żołądkową, już tylko w towarzystwie naszej gospodyni – ojciec Niemiec, matka Francuzka, płynnie mówi trzema językami, przeskakuje z niemieckiego na angielski i opowiada o miastowych, którzy wyprowadzają się na wieś i im śmierdzi, a do tego jeszcze kury za głośno gdaczą, a krowy ryczą, choć nie powinny, bo miastowi przecież musza się wyspać. Rano stół do śniadania zastawiony kilkunastoma rodzajami marmolady: marmolada z pomidorów, ze śliwek, z dyni, z fig, z pomidorów zielonych, z truskawek, z…! Wszystkie domowej roboty i wszystkie pyszne!

Uroczy piknik na parkingu. Może by zostać? 😉
fot. Mirosława Chrzanowska

Ruszamy napchani marmoladami, przejeżdżamy Szampanię, urządzamy piknik na trawniku przy supermarkecie Intermarche: bagietki, oliwki, sery, czerwone i białe wino – właściwie cóż nam więcej potrzeba do szczęścia, ktoś rzuca nawet pomysł, żeby się już stamtąd nie ruszać i spędzić urlop na tym uroczym parkingu, ale jedziemy dalej. Noc na kampingu, pod namiotami. Przed snem oglądamy rozgwieżdżone niebo, a nad ranem marzniemy tak, że w końcu ruszamy w drogę o przyzwoitej porze, czyli około południa… niestety.

Nasz cel: Hiszpania – San Sebastian. Docieramy już w nocy, ale miasto bawi się w najlepsze, bo to akurat Święto Św. Sebastiana. Po północy fiesta kończy się sztucznymi ogniami, których wystrzały brzmią w wąskich ulicach miasta jak odgłosy regularnego bombardowania! Wrażenie niesamowite! Śpimy w hostelu w centrum miasta, przyjmuje nas starsze małżeństwo, przesympatyczni: oboje gadają jak najęci jedno przez drugie, niezrażeni tym, ze niewiele z tego co mówią do nas dociera, a do tego ona przez cały czas chichocze! Rano krótka przejażdżka po mieście, kąpiel w morzu, bo upał i trudno sobie odmówić pławienia w takim miejscu, i koło 15 ruszamy na południe przepiękną, górską autostradą, niemal zupełnie pustą.

Piękno niewielkich miasteczek nas ujmuje.
fot. Mirosława Chrzanowska

Jak oni to robią? Ogromy kraj, góry ponad 2 tys. metrów i tysiące kilometrów równych jak stół autostrad. Czy u nas nie mogłoby… no nie, chyba jednak nie. Zatrzymujemy się na krótki spacer i kawę w słynnej Pampelunie, stamtąd już tylko mały skok dzieli nas od Toledo. Trudno ominąć Toledo. Położone na wzgórzu majestatyczne miasto już z daleka robi ogromne wrażenie. Wspinamy się do centrum wąską wybrukowaną ulicą. Ech, jak ja to lubię: stromo i ślisko! Szczęśliwie mojego Bandita kupiłam od gościa mojego wzrostu i teraz bez problemu dosięgam stopami do ziemi, co niewyobrażalnie wręcz ułatwia panowanie nad tymi 250 kilogramami żywej często wagi! Moją poprzednią Suzuką jeździł facet prawie dwumetrowy, a że jakoś nikomu nie wpadło do głowy, że w tych motorach siodełko można obniżyć i dostosować do wysokości jeźdźca, męczyłam się próbując zapanować nad równowagą motocykla. Parę razy skończyło się niepowodzeniem i chyba został mi mały uraz, ale teraz sama czuję, że jest lepiej. W niepewnych sytuacjach opieram po prostu nogi na ziemi i udaje mi się bez problemu utrzymać motocykl w pionie!

Widokom nie ma końca, zatrzymujemy się by je podziwiać.
fot. Mirosława Chrzanowska

Docieramy więc do centrum, tyle że tam ruch kołowy zabroniony, więc kierują nas znowu w dół na parking. Fajnie! W końcu trening czyni mistrza! Postanawiamy zwiedzić miasto elektrycznymi wagonikami, ale że zaczynamy nasz pobyt od paelli, to nie ma już szans na bilety w takich godzinach, żebyśmy potem nie musieli stąd wyjeżdżać po nocy. Wybieramy się na krótki spacer. Tymczasem miasto, zupełnie jak na obrazach El Greca, zaczyna obrastać chmurami. Kiedy wyjeżdżamy niebo jest już czarne, zatrzymujemy się więc jakieś 20 kilometrów dalej żeby przeczekać burzę, która pewnie lada chwila nadejdzie. Miasteczko z tych moich ulubionych: mały ryneczek z kościołem pośrodku, wokół dwupiętrowe domeczki, trzy sklepiki na krzyż i knajpa, gdzie dwie trzecie miejscowych radośnie spędza czas w oparach dymu i straszliwym rejwachu już od paru godzin, a jedna trzecia dobije do nich lada chwila. Pytamy barmana o nocleg; hotel wprawdzie zamknięty, ale tanio można przenocować kawałek dalej w zajeździe. Idziemy więc z Maćkiem na wizję lokalną, a Jurek z Aliną zakotwiczają przy barze. Jurek piwko, dla Aliny prosi o Cuba Libre. Chwila konsternacji i po paru sekundach barman z radością woła: A! Ronkonkola! Och, długo ciągnęło się za nami wspomnienie ronkonkoli…

Stąd już niedaleko do Maroka.
fot. Mirosława Chrzanowska

Kolejnym miastem na naszej trasie jest Ronda, przepięknie położona na dwóch wysokich, przeciwległych wzgórzach. Do miejscowości prowadzi droga, od której nieomal kręciło mi się w głowie, bo ile można wchodzić i wychodzić z winkli, a Jurek, dla którego wchodzenie i wychodzenie z winkli stanowi najwidoczniej istotę życia skwitował, że konstruktorowi tej drogi dałby nagrodę za projekt. Z Rondy już tylko skok przez Sierra Bermeja – widoki niemal nie pozwalają na normalną jazdę, trudno utrzymać głowę prosto, a wzrok skupić na drodze przed sobą. Bardzo malowniczo, bardzo kręto, no i bardzo, ale to bardzo gorąco. Widać, że trasa popularna wśród motocyklistów, co chwila mijają nas większe i mniejsze grupki jeźdźców, przeważnie na ścigaczach.


Ciąg dalszy opowiadający o przeprawie promowej i upragnionym Maroku już wkrótce na Motocaina.pl

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze