Edyta Klim

Magda Bartosińska: motocykle to u nas nie tylko pasja, ale i codzienność

Magda Bartosińska jeździ motocyklem, który został zbudowany przez jej męża - Tomasza. Miała niepowtarzalną możliwość, żeby dopasować do siebie motocykl, z silnikiem Magnum, w każdym detalu oraz przetestować go w wielu podróżach.

„Motocykle odmieniane przez wszystkie formy i przypadki, pozostaną z nami już na zawsze, gdyż to integralna i nierozerwalna część naszego jestestwa” – mówi Magda Bartosińska, żona konstruktora motocykli Magnum. Ich wspólne życie kołem motocyklowym się toczy, a podróże na motocyklach własnej konstrukcji mają wyjątkowy charakter!

Magda Bartosińska: motocykle to u nas nie tylko pasja, ale i codzienność

Opowiedz o początkach swojej motocyklowej pasji. „Zaraziłaś” się nią od kogoś czy sama odkrywałaś motocyklowy świat?

Jeśli chodzi o miłość do motocykli, a właściwie ściślej rzecz ujmując – moje „motocyklowe życie” –  to wszystko zaczęło się w momencie poznania mojego męża Tomka, czyli  jakieś 27 lat temu. To w bardzo dużym uproszczeniu, bo tak naprawdę trzeba by sięgnąć nieco dalej i wspomnieć o moim rodzinnym domu, skąd niewątpliwie wyniosłam zamiłowanie do motoryzacji.

Mój tata, który zresztą w młodości też sporo jeździł motocyklami, był miłośnikiem samochodów. W tamtych czasach niemal każdy właściciel pojazdu był w stanie samodzielnie uporać się z pracami serwisowymi oraz mniej skomplikowanymi pracami naprawczymi. Tak więc, jako ukochana córeczka tatusia, bardzo dużo czasu spędzałam z nim w garażu, wdychając opary benzyny- zarówno tej jeszcze nie przepalonej, jak i w postaci spalin, które ulatując z rury wydechowej Syreny 105, spowijały wnętrze lekko uchylonego, osiedlowego garażu niczym Dżin, wypełzający z dopiero co otwartej lampy Alladyna. Do dziś mam słabość do spalin emitowanych przez dwutakty (śmiech).  I to chyba właśnie z dzieciństwa zostało mi to upodobanie do woni smarów, oleju i ogólnie, tych garażowych klimatów, które teraz są moim chlebem powszednim.

Wracając do samych motocykli, to w domu rodzinnym utożsamiane one były przede wszystkim z pewnymi tragicznymi zdarzeniami, dlatego robiąc prawko kat. B w wieku 17 lat, nawet nie pomyślałam, żeby zdobyć też uprawnienia do jazdy jednośladem. Zresztą wtedy samochód wystarczał mi w zupełności, kochałam nim jeździć i nawet nie czułam potrzeby posiadania umiejętności prowadzenia motocykla. To pragnienie pojawiło się tak naprawdę dopiero na początku tego wieku, kiedy nasza córka „wyszła z pieluch” i mogłam częściej pozwalać sobie na przejażdżki motocyklowe.

Mogłaś już wtedy jeździć samodzielnie?

Na początku jeździłam jako pasażerka, aczkolwiek od początku czułam, że rola tzw. plecaczka nie jest dla mnie. Zasiadałam wtedy na tylnym siodełku motocykla w stylu retro, który Tomek zbudował w czasie, gdy mnie bez reszty pochłonęło macierzyństwo. Był to motocykl z silnikiem Panhead, którego budowa pochłaniała wszystkie nasze środki finansowe. Mieszkaliśmy wtedy kątem u moich rodziców w bloku, podczas gdy wszystkie zarobione pieniądze „szły” na zakup części i podzespołów.

Dziś wiem, że za równowartość tego motocykla moglibyśmy wtedy kupić małe mieszkanko, co uprościłoby nam pewnie życie, ale być może wyglądałoby ono zupełnie inaczej. Zbudowanie tego motocykla było przełomowym momentem w życiu zawodowym Tomka, gdyż zgromadzenie narzędzi, rysunków i doświadczenia pozwoliło mu na stopniowe rozwijanie własnej działalności i odejście z dotychczasowej pracy. Przeprowadziliśmy się do domu teściów i  zaczęliśmy budować warsztat, w który włożyliśmy bardzo dużo własnej, ciężkiej pracy. Nie było nas stać na wynajęcie ekipy, więc dużo prac wykonywaliśmy sami we dwójkę.

W międzyczasie zaczęły pojawiać się kolejne zamówienia na ramy oraz całe motocykle. Ponieważ warsztat nie był jeszcze gotowy, to praktycznie w każdym pokoju leżały części motocyklowe. Teraz przy porannej kawie towarzyszy nam zazwyczaj smartfon lub laptop. Kiedyś były to różnego rodzaju czasopisma. U nas oczywiście wszędzie „walały się” czasopisma motocyklowe, głównie Świat Motocykli i Easy Riders, oraz katalogi z częściami motocyklowymi. To kształtowało moje gusta i wpłynęło na wygląd motocykla, którym jeżdżę po dziś dzień.

Już wtedy wiedziałam na sto procent, że chcę jeździć jako autonomiczny biker, dlatego moją ulubioną lekturą w tamtym czasie był Dizmar, czyli gazetka z ogłoszeniami o sprzedaży motocykli w Polsce. W tamtych czasach zakup sprawnego, nadającego się do jazdy motocykla to było coś… w zasadzie nieosiągalnego dla naszego domowego budżetu. Tak więc jedyna ścieżka, jaka wydawała się realna dla posiadania własnego motocykla to taka, żeby został on zbudowany przez Tomka.

Magda Bartosińska
Magda Bartosińska

To w sumie świetnie się złożyło, że mieszkałaś pod jednym dachem z konstruktorem motocykli! Nauka jazdy poszła Ci jakoś sprawnie?

Żeby nie było tak kolorowo, to doczekałam się tego motocykla dopiero po kilku latach (śmiech). Tak więc nadal przeglądałam Dizmar, a determinacja i pragnienie posiadania własnych dwóch kółek rosły, wraz z rozmiarem bucików naszej córki. W między czasie podeszłam do próby zdania prawka na kategorie A, ale oblałam. W sumie do dziś nie wiem czy słusznie, bo było zimno i przyprowadzono mi nierozgrzany motocykl, który zgasł jeszcze na przedbiegach. Kiedy, przy głosach dopingującej zza płotu widowni: „no dawaj blondyna”, motocykl zgasł mi po raz drugi, bardzo niemiły i nieprzychylny pan egzaminator mruknął coś o babach na motocyklach i odesłał mnie z kwitkiem. Ja się wtedy zniechęciłam, więc przez pewien czas nie było ani  motocykla, ani prawka.

W końcu przyszedł ten dzień, kiedy Tomek wkroczył do domu z tryumfalnym okrzykiem: „kupiłem Ci motocykl!”. Jakież było moje rozczarowanie, gdy zamiast wymarzonej „fałki” zobaczyłam silnik jednocylindrowy, a przednie zawieszenie wieńczyła lampa, która z powodu wielkości kojarzyła mi się z ocynkowaną miednicą, jakiej  używała do prania moja babcia (śmiech). Był to motocykl Yamaha SR 500 (tak, tak – ta kultowa i pożądana dziś przez wielu, stara, poczciwa „Eserka”).

Tomek wypatrzył ją w kącie stodoły swojego dobrego kolegi. Stała biedula zaniedbana, przykryta słomą i szmatami, więc kolega pozbył się jej bez większego żalu. Szczerze mówiąc, ani my nie byliśmy wtedy świadomi, jaki motocykl kupiliśmy, ani kolega nie był świadom co sprzedał. Oczywiście po latach postrzegam „Eserkę” w zupełnie inny sposób – doceniam jej klasyczną, niebanalną linię; widocznie musiałam dojrzeć, żeby dostrzec urodę tego modelu.

Czyli od nowa była nauka jazdy?

Tak, dopiero wtedy, gdy pojawił się długo wyczekiwany motocykl, mogłam wreszcie cieszyć się jazdą, jednocześnie doskonaląc umiejętności pod kątem powtórnego przystąpienia do egzaminu na kat. A. Nie miałam uprawnień, więc jeździliśmy głównie po leśnych duktach i polnych bezdrożach. To były dziesiątki, jeśli nie setki kilometrów. Tak przygotowana po raz drugi podeszłam do egzaminu, który tym razem zdałam w cuglach. Jednak mimo to, wcale nie byłam jakimś wyborowym jeźdźcem. Z tyłu głowy często towarzyszyła mi myśl o tym, że w domu czeka na mnie mała bezbronna istota, dla której jestem całym światem. Nie pomagało też wspomnienie rodzinnych historii, z tragicznym finałem, które miały związek z jazdą motocyklami.

Magda Bartosińska
Magda Bartosińska

Z drugiej strony, uwielbienie dla przysłowiowego wiatru we włosach i tego niepowtarzalnego uczucia, które znają tylko motocykliści – okazały się silniejsze i spowodowały, że blokady powoli zaczęły gdzieś się rozmywać. Jednak nawet dziś, jako motocyklistka już z doświadczeniem, miewam gorsze dni i czarne myśli potrafią przysłonić mi radość i swobodę jazdy.

I to ten sam motocykl towarzyszy Ci do dnia dzisiejszego?

Przygoda z Yamahą trwała dość krótko, koniec końców dane mi było doczekać się motocykla z wymarzonym napędem V. To motocykl unikatowy, który został pobudowany od podstaw przez Tomka. Warto wspomnieć, że kiedy się poznaliśmy, Tomek jeździł zbudowanym przez siebie motocyklem z napędem własnej konstrukcji. To napęd nazywany Magnum, który jest hybrydą dolnozaworowej Wuelki (WL H-D) oraz górnozaworowego Ironheada (Sportster Ironhead H-D). Taka jednostka nigdy nie wyszła z fabryki Harley-Davidson. A jako pierwszy, silnik w takiej konfiguracji zbudował ponoć Amerykanin, niejaki Randy Smith w latach sześćdziesiątych.

Jednak Tomek od początku miał swoją własną koncepcję budowy tego napędu – od początku robił to po swojemu, wykorzystując swoją wiedzę i intuicję mechaniczną oraz doświadczenie, które zdobył pracując jako student w warsztacie motocyklowym. Od tamtego czasu, czyli w ciągu 25 lat, rozwijał i udoskonalał tę konstrukcję.  Dotychczas zbudował 10 lub 11 takich napędów, szczerze mówiąc, kiedyś nie przywiązywaliśmy aż takiej wagi do liczb, więc straciliśmy rachubę… Każdy silnik jest inny, w zależności od zamówienia i budżetu.

Silnik, na którym jeżdżę obecnie to crème de la crème twórczości Tomka w tej materii. Zastosowane tu rozwiązania konstrukcyjne czynią ten silnik absolutnie wyjątkowym i niepowtarzalnym. Nie chcę zanudzać zagadnieniem, bo to naprawdę historia na osobny artykuł, a powstało ich już trochę. Podsumuję tylko, że ten silnik, pomimo swego archaicznego wyglądu, jeździ jak współczesna jednostka i może pochwalić się całkiem niezłymi osiągami oraz przebiegami.

Obecnie jeżdżę trzeci sezon na silniku Magnum o pojemności 1120 ccm, natomiast poprzedni napęd, na którym zrobiłam 50 tys. km miał pojemność 900 ccm. Jeśli chodzi o nośnik, czyli nadwozie, to również jest unikatowe, ponieważ motocykl był budowany absolutnie od podstaw, z ramą włącznie. To pozwoliło na dopasowanie jego wymiarów do moich gabarytów. Było to wtedy o tyle ważne, że w zasadzie nie miałam zbyt bogatego doświadczenia i po krótkiej przygodzie z Yamahą SR, przesiadłam się od razu na dużego, ważącego niemal 300 kg cruisera, podczas gdy sama ważyłam nieco ponad 50 kg!

Tak więc każdy element, był indywidualnie dopasowany do mnie. Miałam ten komfort, że mogłam decydować o ustawieniu podnóżków, kierownicy, siedzenia i każdego w zasadzie elementu. Podczas budowy praktycznie nie wychodziłam z warsztatu. Pomagałam Tomkowi w pracach lakierniczych, razem podejmowaliśmy decyzje o doborze części i akcesoriów. Bardzo zależało mi, żeby był kobiecy, ale też lekko drapieżny. Warto podkreślić, że koncepcja wyglądu tego motocykla wykrystalizowała się prawie 20 lat temu, kiedy w świecie tzw. customizingu panowały zupełnie inne trendy.

Magda Bartosińska fot. Marcin Łaukajtys
Magda Bartosińska fot. Marcin Łaukajtys

Czy w związku z tym, może w planie jest jakaś zmiana lub odświeżenie motocykla dla Ciebie?

Zmiana owszem, ale ilościowa – czyli, jeśli wszystko pójdzie dobrze, nasza stajnia wzbogaci  się o dodatkowy sprzęt. Obecnie trwa budowa kolejnego motocykla, który ma być przeznaczony dla mnie i to będzie już zupełnie inny styl, nawiązujący do klasyki H-D czyli Panheada z 1948 roku. Od lat jestem wielką miłośniczką, tej znanej miłośnikom marki, klasycznej sylwetki, natomiast w ubiegłym roku z naszego warsztatu wyjechał taki właśnie motocykl i od tego momentu dosłownie „zachorowałam” na jego punkcie.

Będzie to motocykl z przednim zawieszeniem typu Springer i sztywną ramą, dlatego też nie za bardzo będzie nadawał się na dłuższe zagraniczne eskapady, jakie zwykliśmy odbywać każdego roku. W tej kwestii palmę pierwszeństwa dzierży Magnum Green Diamond, który jest i zawsze będzie numerem jeden w mojej stajni. To motocykl, na którym przejechałam 70 tysięcy kilometrów, więc po raz drugi symbolicznie okrążamy kulę ziemską. Uważam, że pojazdy mają duszę i traktuję go jak wiernego bucefała, z którym świetnie się nawzajem rozumiemy. Czasem po dłuższej podróży, takiej liczącej np. 4 tysiące kilometrów, mam wrażenie, że stanowimy jeden organizm.

Mam jeszcze mniejszy motocykl do lokalnych przejażdżek. Jest to Honda XBR 500, zrobiona na tzw. Anglika, którą bardzo cenię za zwrotność, lekkość manewrowania i klasyczną sylwetkę. Aczkolwiek muszę przyznać, że Magnum, mimo swej masy, prowadzi się naprawdę świetnie i sam konstruktor przyznaje, że wyjątkowo udał się pod kątem prowadzenia i własności jezdnych. Między innymi z uwagi na to, Green Diamond ma u mnie dożywocie w takiej formie, w jakiej został zbudowany.

Zobacz także: Romain Custom Motorcycles – odnaleziona droga życia Agaty Roman

Macie wyjątkowe motocykle, a jak lubicie je wykorzystywać? Wspomniałaś o zagranicznych eskapadach?

Tak, bardzo ważnym aspektem naszego motocyklowego życia są podróże motocyklowe. Nie lubię, a wręcz nie cierpię, przejażdżek „wkoło komina”. Zawsze muszę mieć jakiś cel podróży, najlepiej oddalony na tyle, aby dotarcie do niego wiązało się z koniecznością noclegu. Dlatego, w zasadzie od samego początku, mój Magnum był motocyklem do podróżowania. W czasie, gdy ja zaczynałam przygodę z dużym motocyklem, Tomek na jakiś czas przejął moją SR-kę, bo jego Panhead był w przebudowie.

W takim oto tandemie odbyliśmy kilka wypadów turystyczno-krajoznawczych po naszym pięknym kraju. Początkowo upodobaliśmy sobie głównie Mazury, Podlasie i Suwalszczyznę, a nasz apetyt na podróżowanie rósł z każdą kolejną eskapadą. Potem kilka razy „zaliczyliśmy” Bieszczady, a kiedy Tomek wreszcie poskładał powtórnie swojego Panhead’a, to zaczęliśmy nieśmiało wyjeżdżać poza granicę Polski, przemieszczając się jak na lonży, głównie wzdłuż polsko-słowackiej granicy.

Można powiedzieć, że na początku to były motocykle w fazie testów podróżniczych?

Tak, ponieważ początkowo, w obawie o ewentualne awarie, nie mieliśmy śmiałości oddalać się zbyt od domu. Co prawda mój Magnum był już „objeżdżony” i choroby wieku dziecięcego miał już za sobą, ale trzeba mieć na uwadze, że w przypadku awarii tak unikatowego napędu, naprawa w przygodnym warsztacie motocyklowym nie wchodzi w grę, natomiast samodzielna naprawa w warunkach wyjazdowych – nie zawsze jest wykonalna.

W końcu jednak kilka lat temu odważyliśmy się na dalszą wyprawę, a jako cel obraliśmy Rumunię. Przejechaliśmy wtedy niemal 4 tysiące kilometrów w skrajnych warunkach atmosferycznych i drogowych. Zaliczyliśmy m.in. Transalpinę i Transfogaraską. Oczywiście nie obyło się bez drobnych awarii – okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny i ze wszystkimi komplikacjami poradziliśmy sobie na miejscu, z mniejszą lub większą pomocą życzliwych ludzi.

Od tamtej pory co roku wybieramy się w inne strony. W międzyczasie udało się przejechać kilka spektakularnych przełęczy alpejskich i karpackich. W 2020 roku mój motocykl otrzymał nowy napęd i zaraz po jego zmianie (w ramach testów), objechaliśmy Bałkany, przemierzając niemal 5 tysięcy kilometrów po drogach i bezdrożach tego pięknego regionu. W 2021 wyprawa zakończyła się w Serbii, skąd mój motocykl wrócił na przyczepce, bo awaria była na tyle poważna, że wymagała dorobienia części zamiennych na miejscu w Polsce.

Ale  już w kolejnym roku odbiliśmy sobie poprzedni sezon z nawiązką, znów ruszając na Bałkany – tym razem postawiliśmy na eksplorację Serbii i BiH. Nie zawiedliśmy się, ale trzeba przyznać, że z uwagi na stan dróg, po których postanowiliśmy jeździć, motocykle miały tam wyjątkowo ciężki żywot.

Natomiast w tym roku udało się dojechać do Grecji – przemierzyliśmy 4800 km w dwa tygodnie. Z uwagi na panujące temperatury, była to wyjątkowo wymagająca podróż dla nas obojga. Być może te dystanse nie robią specjalnego wrażenia, ale trzeba wziąć poprawkę na specyfikę naszych podróży i przede wszystkim na typ motocykli, jakimi się przemieszczamy.

Na co stawiacie, podczas tych podróży? Co daje Wam największą radość?

W naszych wycieczkach nigdy nie chodzi o przebyte kilometry. Nie chodzi nawet o miejsca docelowe, choć mamy na koncie sporo pięknych zakątków Europy. Chodzi o ten jedyny w swoim rodzaju stan bycia w drodze, gdzie wartością dodaną są spotkania z ludźmi. Każda z tych podróży dostarczała nam wielu doznań, bywało ciężko, czasem towarzyszyły temu skrajne emocje. Z każdej przywozimy niezliczoną ilość wspomnień, tych zapisanych na nośnikach oraz obrazów pod powiekami.

Z tego wszystkiego najbardziej jednak w pamięci zapadają nam spotkania z ludźmi. Do tej pory mieliśmy szczęście do tych życzliwych, otwartych, chętnie niosących pomoc. Zawsze, gdy napotykaliśmy na jakieś przeciwności losu, to na naszej drodze pojawiał się ktoś, kto pomógł wyjść z opresji obronną ręką. Dotyczyło to trudności ze znalezieniem noclegu, przypadłości zdrowotnych, czy wreszcie niedomagań sprzętowych (gdzie poza jednym, wspomnianym przypadkiem, zawsze radziliśmy sobie z mniej lub bardziej poważnymi awariami na miejscu, czyli w terenie).

Na ogół sprawy obierały taki właśnie pozytywny obrót, dzięki pomocy życzliwych ludzi – ktoś udostępnił spawarkę, ktoś na kempingu miernik, jakieś klucze… Bywało i tak, że ludzie udostępniali nam swoje warsztaty (tak było np. w miejscowości Golubac w Serbii, gdzie w pomoc zaangażowało się dosłownie pół miasteczka). Że nie wspomnę o spontanicznych gościnach, noclegach, poczęstunkach, zawartych na lata przyjaźniach.

Z racji tego, że Tomek jest mechanikiem, jeśli tylko jest taka potrzeba, to staramy się ten dług spłacać i w miarę możliwości pomagać innym motocyklistom, którym przytrafiła się awaria. Od początku też wypracowaliśmy sobie pewien specyficzny styl podróżowania. Być może nieświadomie zaczerpnęliśmy go z, kultowego dla naszego pokolenia, filmu „Easy Rider”. Nasze eskapady klasyfikuję bardziej w kategorii wypraw niż wycieczek, ponieważ dla mnie osobiście wyprawa to coś, co wymaga więcej wysiłku od wycieczki, jest od niej większym wyzwaniem i kryje za sobą więcej niewiadomych. Takie są właśnie nasze wyjazdy motocyklowe.

Magda Bartosińska
Magda Bartosińska

Czyli nie są nigdy planowane od A do Z?

Nie, w zasadzie w ogóle nie są. Przed wyjazdem obieramy mniej lub bardziej sprecyzowany cel oraz kierunek podróży, które i tak weryfikują się w trakcie jazdy. W naszym tandemie to ja zajmuję się wyznaczaniem trasy, jednak nigdy nie robię planów z wyprzedzeniem na kilka dni. Trasę wyznaczam na bieżąco w zależności od tego, skąd wyruszamy, ile mamy czasu do dyspozycji, jakie mamy warunki pogodowe, czy chcemy coś zobaczyć po drodze itp.. Często spontanicznie decydujemy o odwiedzeniu jakiegoś miejsca po drodze – lub wręcz przeciwnie – rezygnujemy z wcześniej obranego celu, gdyż mógłby on zdominować przyjemność podróżowania, redukując kolejny dzień podróży do przemieszczenia się z pkt A do pkt B.

Z tego samego powodu staramy się unikać autostrad, które bardzo zawężają perspektywę i sprowadzają podróż do przemieszczania. Innymi słowy to podróż jest celem oraz, jak to ujął poetycko pewien zaprzyjaźniony podróżnik motocyklowy (Marcin prowadzący stronę Dwie Hondy) – „nie my wybieramy drogę, to ona wybiera nas”.

Podobnie jest z noclegami, nie planujemy ich, ponieważ doświadczenie pokazało, że konieczność dotarcia do z góry wyznaczonego celu rodzi frustracje i często jest zdana na porażkę z powodu różnych, nieprzewidzianych okoliczności. Tak więc mamy ze sobą namiot i miło jest, jeśli uda się znaleźć jakieś miejsce na dziko lub przytulne pole namiotowe, choć nie wykluczamy, że spędzimy noc w pokoju, gdy zajdzie taka konieczność. Tym sposobem przyszło nam spać w naprawdę dziwnych i nietypowych miejscach, czasem towarzyszył temu strach i niepewność, a niekiedy zachwyt, tak jak np. w przypadku noclegu na samym szczycie Transalpiny.

Taki rodzaj podróżowania sprawia, że w ciągu dwóch tygodni doświadcza się bardzo wielu przygód, spotyka wielu ludzi (nieprzeciętnych i tych całkiem zwyczajnych), a zwiedzane miejsca/kraje widać z innej perspektywy, niekoniecznie tej przeznaczonej dla oczu turystów. Czasem uda się skosztować autentycznego regionalnego jadła i napitku, i to wcale nie w restauracji. Ciągłe przemieszczanie powoduje, że można zobaczyć mnóstwo nowych miejsc w ciągu stosunkowo krótkiego czasu. Minusem takiego podróżowania jest potworne zmęczenie fizyczne. Trzeba liczyć się z tym, że nie zawsze nocleg będzie komfortowy, niekiedy śpimy w przemoczonych ubraniach, a czasem zwyczajnie śmierdzimy, bo po upalnym dniu nie ma gdzie wziąć prysznica i uprać ubrań. Bywa, że kąpiemy się w lodowatej rzece, a czasem w umywalce na stacji benzynowej.

Dodam jeszcze, że przez długi czas używaliśmy wyłącznie map papierowych, potem przeszliśmy na mapy wirtualne a dopiero w tym roku po raz pierwszy skorzystaliśmy z nawigacji. Przedtem bardzo często się gubiliśmy, co miało może swój urok, bo trafialiśmy w zupełnie przypadkowe miejsca, które niekiedy okazywały się podróżniczym strzałem w dziesiątkę. Niemniej jednak traciliśmy na to zbyt dużo czasu i w tym roku, chcąc dotrzeć nieco dalej, postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstwa współczesnej technologii, zwanego nawigacją.

Taki styl podróżowania gwarantuje dużo emocji, niespodzianek i wyzwań?

Zdecydowanie tak. Przed wyruszeniem w trasę do końca nie wiemy, dokąd zajedziemy, gdzie będziemy sypiać, co nas spotka i czy wszystko będzie toczyło się po naszej myśli. Kiedy podróżujemy motocyklami, które trudno nazwać turystycznymi i które zostały skonstruowane przez pasjonata w niewielkim warsztacie – ilość rzeczy, które mogą pójść nie tak, jest zdecydowanie większa w porównaniu do wycieczki, np. autem lub tym bardziej, autokarem, jakiejś znanej agencji turystycznej.

Każdy kolejny wyjazd to przekraczanie nowych granic – nie tylko tych geograficznych, ale również tych związanych z naszymi możliwościami, zahamowaniami, choć w przypadku każdego z nas dwojga, chodzi o inny aspekt. Ja pokonuję swoje słabości, a Tomek stresuje się tym, czy motocykle podołają coraz trudniejszym wyzwaniom typu kamieniste bezdroża, górskie przełęcze, skrajne temperatury itp.. Każde z nas po powrocie odczuwa inny rodzaj satysfakcji, ale jesteśmy również dumni z siebie nawzajem.

To, że podróżujemy takimi a nie innymi motocyklami, dodaje naszym podróżom szczególnego kolorytu. Wielu jest podróżników motocyklowych, którzy mają na kontach znacznie dalsze i o wiele bardziej spektakularne wyprawy w różne zakątki Europy i świata. Ale nieczęsto słyszy się o takich, którzy jeżdżą na motocyklach, które sami skonstruowali, (włączając skonstruowanie silnika), a na dodatek przejeżdżają całą trasę na kołach tychże motocykli.

Magda Bartosińska
Magda Bartosińska

Te motocykle to już nieodłączna część Waszego życia?

Tak, można śmiało powiedzieć, że wiedziemy motocyklowe życie w szerokim tego pojęcia znaczeniu. Motocykle to u nas nie tylko pasja, ale i codzienność. Tomek prowadzi swój warsztat od ponad 20 lat, a ja od początku towarzyszę mu w tej drodze.

Z nadejściem pierwszej dekady tego wieku otworzyły się też możliwości związane z internetem i mediami społecznościowymi. Wiedząc, że mam nietuzinkowego męża, który jest niesamowicie utalentowanym konstruktorem, postanowiłam propagować tam jego pracę oraz projekty i nadać temu większy rozgłos. To co robi Tomek jest niepowtarzalne, ale jego świat to przede wszystkim warsztat (ja zawsze śmieję się, że jest „analogowy”). korzysta z dobrodziejstw internetu, ale swoją działalność w nim ogranicza do niezbędnego minimum.

Ty za to odnalazłaś się w takich, dopełniających zadaniach?

Tak, ja w tym świecie zdecydowanie lepiej się odnajduję – utworzyłam strony na Facebooku, założyłam bloga oraz stronę www. Na ogół nad tekstami pracujemy razem, jednak to ja jestem osobą, która nadaje im ostateczny kształt. Dbam o stronę wizualną, zamieszczanie grafik, zdjęć, filmów, które razem w warsztacie nagrywamy.

W te wszystkie sprawy warsztatowo-motocyklowe angażuję się na tyle, na ile pozwala mi moja własna praca zawodowa oraz inne pasje, niezwiązane z motocyklami. Tak jak nadmieniłam wcześniej, od lat to warsztatowe życie miesza się z prywatnym i trudno rozdzielić, gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie. W większości przypadków wiem o czym piszę, gdy redaguję teksty na tematy mechaniczne, bo przez lata napatrzyłam się na te wszystkie stalowe „bebechy”. Myślę nawet, że mam naprawdę sporą wiedzę, jak na kobietę bez wykształcenia technicznego. Jednak moje zaangażowanie pozostaje w sferze teoretycznej i rzadko zdarza się, żebym miała sposobność pobrudzić sobie ręce w warsztacie, nad czym bardzo ubolewam, ale w tej kwestii mój małżonek pozostaje nieprzejednany.

Kiedy czegoś nie rozumiem, Tomek mi to cierpliwie tłumaczy. Z racji profilu działalności i z uwagi na specyficzny krąg znajomych, podczas spotkań towarzyskich większość rozmów, prędzej czy później, kończy się na tematach około-motocyklowych.

Jak w każdym małżeństwie, nieodłącznym aspektem wspólnego życia są finanse i wydatki, także te związane z motocyklami. Czasem słyszy się, że koledzy kupują części lub motocykle w sekrecie przed żonami. U nas natomiast bywało tak, że to ja musiałam namawiać Tomka na zakup jakiejś części lub motocykla. Zdarzyło się nawet, że zaciągnęłam go w tym celu do banku po pożyczkę!

Magda Bartosińska
Magda Bartosińska

A jak Wy się w ogóle poznaliście? Czy to była historia z motocyklem w tle?

Poznaliśmy się w klubie studenckim, więc motocykle nie miały tu udziału… choć może nie do końca, ponieważ mam podejrzenie, że prawdopodobnie zwróciłam uwagę Tomka swoim motocyklowym „imidżem”.

Macie jakiś zarys planów na swoją przyszłość? Wciąż będą tam motocykle?

Co do planów, to oczywiście już rodzi się pomysł na przyszłoroczny wyjazd, aczkolwiek rok to bardzo długo i wiele może się w tym czasie zdarzyć, więc lepiej nie wybiegać, aż tak daleko w przyszłość. Generalnie nie lubię mówić o planach na przyszłość, bo los bywa przewrotny i czasem płata figle, przekornie udaremniając realizację optymistycznie rozpisanych scenariuszy na dzień jutrzejszy. Tak więc działamy i zobaczymy, co z tego wyniknie… Oczywiście motocykle odmieniane przez wszystkie formy i przypadki, pozostaną z nami już na zawsze, gdyż to integralna i nierozerwalna część naszego jestestwa.

https://www.facebook.com/magdalena.bartosinska.98

https://www.facebook.com/profile.php?id=100057739296527

https://www.facebook.com/CycloneMotorTomaszBartosinski

Artykuły o Magnum:

http://cyclone-motor.blogspot.com/p/magnum-engines-by-cyclonemotor.html

https://turborebels.com/blogi/post/slowmotive-michal-mazurek/mr-magnum

Komentarze:

Piotr "Jelen" - 4 października 2023

Witam , ja moge jedynie prosic aby z kazdej podrozy Magdy i Tomka pisali powiesci ktore z checia bym zawsze czytal. MAGNUM to chyba nazwa powstala od imienia Magda i wyrazu umilowana ? pozdrawiam i szerokosci zycze

Odpowiedz
Pokaż więcej komentarzy
Pokaż Mniej komentarzy
Schowaj wszystkie

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze