Kobiecy wypad na Red Bull X-Fighters w Madrycie i rajd Baja Espana Aragon

Dwie maniaczki motocyklowe - mistrzynie improwizacji, wybrały się do Hiszpanii na niesamowite wydarzenia: Red Bull X-Fighters w Madrcie i rajd Baja Espana Aragon. Oto ich szalona relacja i bogata galeria zdjęć.

Mistrzynie improwizacji – Agata (z lewej) i Celestyna.
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Okazuje się, że w sytuacjach stresowych umiejętność improwizacji i kreatywność jest bezcenna. Wyjazd do Hiszpanii na dwie niesamowite imprezy, Red Bull X-Fighters w Madrcie i rajd Baja Espana Aragon, okazał się niezapomnianym przeżyciem, nie tylko ze względu na sportowe emocje. Do Madrytu wybrałyśmy się we dwie, ja i Agata, obie maniaczki motocyklowe, lubiące życie pełne adrenaliny i wielu pozytywnych emocji, związanych przede wszystkim z naszą motocyklową pasją. Poleciałyśmy dzień przed Red Bull X- Fighters. Agata dotarła już na miejsce po południu, a mój przesunięty lot sprawił, że do stolicy Hiszpanii dotarłam z ponad trzygodzinnym opóźnieniem. Całe szczęście załapałam się jeszcze na metro; najważniejsze, że mimo przygód dotarłam do mojego ukochanego Madrytu, mojego miejsca na ziemi.

Hostel, w którym się zatrzymałyśmy, był zaledwie pięć minut od areny Las Ventas – to tu od 2002 roku rozgrywane są najważniejsze zawody FMX, czyli Red Bull X-Fighters. Po to tu pojechałyśmy – Freestyle Motocross! Arena Las Ventas to jedna z najpiękniejszych aren walki byków na świecie, która raz do roku zamienia się w arenę walki najlepszych na świecie zawodników FMX. Andre Villa, Eigo Sato, Danny Torres, Robbie Maddison, Levi Sherwood, Mat Rebeaud, Cameron Sinclair to zaledwie kilka nazwisk, które w tym roku zawitały do Madrytu.

Pierwszy dzień zawodów to kwalifikacje i walka o dziką kartę. Mimo, że początek imprezy był zaplanowany na godzinę 21.30, już po godzinie 19 pod areną kręcił się tłum ludzi. Dominowali Hiszpanie, potem kibice ze Stanów Zjednoczonych i Szwajcarii oraz dość hałaśliwa grupa Norwegów z fan clubu Andre Villi. Atmosfera panująca przed zawodami i w ich trakcie jest praktycznie niemożliwa do opisania. Jedyne słowo oddające ten klimat to fiesta… Uwielbiam tę specyficzną mentalność, charaktery i sposób życia Hiszpanów  – są niesamowicie pozytywni, otwarci i kochają zabawę.

Marc Coma, Ivan Cervantes, Jackson Strong – czy to już raj?
Mimo gigantycznej kolejki do wejścia na teren areny, liczba ludzi stojących przed nami szybko się zmniejszała. Dzięki temu w niecałe piętnaście minut znalazłyśmy się w środku. Obowiązkowo otrzymałyśmy trójkątne białe chustki, nieodłączny element zawodów w Madrycie i Meksyku. Znalazłyśmy swój sektor i poszłyśmy poszukać jakiegoś dobrego miejsca. To moja trzecia wizyta na tych zawodach i za każdym razem, kiedy tam jestem, arena robi na mnie takie samo wrażenie.

Tej atmosfery nie da się łatwo opisać słowami…
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Trybuny z minuty na minutę coraz bardziej się zaludniały. Tuż przed rozpoczęciem na Las Ventas zasiadło ponad 20 tysięcy ludzi! Coś fantastycznego: od samego początku atmosfera zabawy, walka kibiców na piły mechaniczne (oczywiście w przenośni), meksykańska fala, no i zaczęło się! W jednym z sektorów zrobiło się spore zamieszanie – uwaga wszystkich zwróciła się ku schodom, na których pojawił się nagle Ivan Cervantes – Mistrz Świata w Rajdach Enduro. Skakał motocyklem po trybunach, a potem wjechał na środek areny – tłum szalał; nikt nie spodziewał się takiego początku zawodów. Mistrz wykonał kilka popisowych skoków i na arenie pojawili się bohaterowie wieczoru. Szli okryci płachtami, które na co dzień służą hiszpańskim torreadorom, wsiedli na motocykle i wystartowali. 

Rozpoczęto od rywalizacji dziesięciu zawodników walczących w kwalifikacjach; wśród nich można było dostrzec Andre Villa, Robbie Maddison, Eigo Sato. Ten ostatni, podczas skoku w powietrzu doznaje kontuzji i z hukiem spada z kilku metrów na ziemię. Arena zamiera do chwili, kiedy Eigo podnosi rękę i pokazuje, że jest ok. Niestety kontuzja wykluczyła go z dalszej rywalizacji. I znów nastały backflipy, gigantyczne whipy, superflipy, seat graby, cliffhangery i wiele wiele innych nieziemskich tricków, a na trybunach istne szaleństwo: wszyscy śpiewają, biją brawo, skandują. Największe poruszenie zapanowało, kiedy na arenę wjechał Danny Torres – wówczas już już nikt nie siedział, wszyscy poderwali się śpiewając: Espanol, Espanol!

Motocykliści z płachtami na byka.
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Po kwalifikacji przyszedł czas na walkę o dziką kartę; walczyło o nią pięciu zawodników. W przerwie, na arenę, w dziwnym czterokołowym pojeździe (oczywiście z logo Red Bulla), wjechał Marc Coma -zwycięzca Rajdu Dakar z 2009 roku – jeden z najlepszych zawodników startujący w Mistrzostwach Świata Cross Country. Dla mnie Marc jest motocyklowym idolem i geniuszem, na równi z Cyrilem Despresem. Czy ja jestem w raju?

Pomiędzy przejazdami poszczególnych zawodników cały czas grały rockowe kapele i odbywały się przejazdy pokazowe. Przepięknym momentem okazał się „taniec” jeźdźca na koniu i motocyklisty -takie połączenie tradycji z nowoczesności; towarzyszyła temu spektaklowi fantastyczna muzyka i niesamowita gra świateł. To po prostu trzeba zobaczyć! W pewnym momencie jeździec wyciągnął flagę Hiszpanii i wjechał na usypaną górkę po środku areny. Oczywiście nawiązanie do Mistrzostwa Świata w piłce nożnej było rzeczą naturalną, w końcu to najważniejsze trofeum zdobyte prze Hiszpanów w historii kraju. Tłumy szlalały… Tymczasem swoją rywalizację kontynuowali zawodnicy dalej walczący o dziką kartę. Zwycięzcą został Australijczyk, Jackson Strong.

Witaj Baja España Aragon!
Zawody skończyły się po północy i ani myślałyśmy o tym, żeby iść spać. Przeniosłyśmy się do centrum miasta, aby kontynuować imprezę. Już o siódmej rano wsiadłyśmy do autobusu i ruszyłyśmy w stronę Zaragozy, a kilka godzin później do Alcañiz. 10 kilometrów od tej miejscowości znajdował się tor Motorland Aragon, na którym tego dnia był rozgrywany prolog rajdu Cross Country – Baja España Aragon. Okazało się, że na tor nie jeździ nic poza taksówkami, które trzeba zamówić z jednodniowym wyprzedzeniem. Kiepsko to wyglądało, no ale podobno nadzieja umiera ostatnia… Nie pozostało nam nic innego jak ruszyć w kierunku toru i liczyć na szczęście. Przez godzinę próbowałyśmy złapać stopa. Niestety w Hiszpanii nie jest to zbyt popularna forma transportu. Do rozpoczęcia rajdu została zaledwie godzina, a my nadal nie dotarłyśmy do celu. W końcu zatrzymał się przesympatyczny Hiszpan i dowiózł nas pod samą bramę. Szybko trafiłyśmy do strefy serwisowej. Na miejscu spotkałyśmy m.in. Krzysztofa Hołowczyca i polskich fotoreporterów. Umówiłyśmy się z nimi na powrót do Zaragozy, ponieważ kolejnego dnia rajd już ruszał własnie z tego miasta. Pokręciłyśmy się trochę po serwisie. Zawodnicy właśnie przygotowywali się do startu w prologu. Pierwsze jechały quady, potem motocykle (i mój dobry, hiszpański znajomy, Juan Pedrero Garcia), a na końcu samochody.

Taki widok – Polacy na starcie – serce roście!
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Start prologu zlokalizowano kilka kilometrów od toru. Właśnie wystartowały quady. Przejrzałyśmy trasę odcinka na mapie i postanowiłyśmy porobić zdjęcia przy końcu prologu. Ruszyłyśmy w drogę, jak się okazało przez mękę – wszędzie kłujące roślinki, kamienie i piasek, więc pokaleczyłysmy nogi. Po ok. dwóch kilometrach okazało się, że droga właśnie się skończyła i po obu stronach mamy płot. Nie było sensu się wracać; obawiałyśmy się, że nie zdążymy zrobić zdjęć motocyklistom. Nie pozostało nam nic innego jak przejść przez płot: na pierwszy ogień poszła Agata, tylko lekko się porysowała (szorty to nie jest najlepszy strój na łażenie po płotach), potem ja – tradycyjnie w japonkach… Siedząc na bramie doszłam do wniosku, że z niej zeskoczę. To nie była przemyślana decyzja. Wylądowałam na kamieniu; poczułam straszny ból w prawej nodze. Na całe szczęście okazało się, że miałam tylko mocno stłuczoną stopę, od razu wyskoczył na niej gigantyczny siniak. Miałyśmy nadzieję, że przed nami już tylko wrażenia sportowe…

Wreszcie dotarłyśmy do miejsca, w którym kończył się prolog. Znalazłyśmy idealne miejsce na robienie zdjęć motocyklistom i samochodom. Kiedy przejechał Krzysztof Hołowczyc, akurat poszłyśmy w stronę mety, bo stamtąd miałyśmy zabrać się z chłopakami z Polski do Zaragozy. Jednak jedyne, co zdążyłyśmy zobaczyć, to jak odjeżdżają… Nie mogłyśmy uwierzyć w to że nas zostawili, ponad 100 kilometrów od Zaragozy, bez możliwości powrotu… Ostatni autobus z Alacañiz odjeżdżał o 19, a było już dobrze po 20. Umiesz liczyć licz na siebie. Przed przyjazdem na rajd skontaktowałam się przez jeden z portali społecznościowych z zawodnikami z Włoch i Hiszpanii z zapytaniem, czy znają kogoś, z kim mogłybyśmy zabrać się na rajd. Wówczas nie dali mi ostatecznej odpowiedzi, ale po cichu wierzyłam, że może teraz nas „uratują”. Najpierw przyjechał Frances Termens z Hiszpanii, chwilę z nim pogadałyśmy, niestety miał problem z samochodem i stwierdziłyśmy, że to nie jest najlepszy moment, żeby zawracać mu głowę. Ostatnia nasza nadzieja to Giacomo. Kiedy podjechał na metę, poszłyśmy z nim porozmawiać, powiedziałyśmy mu że dojechałyśmy tutaj autobusem, a potem polscy koledzy zostawili nas na lodzie. W dwie minuty miałyśmy transport do Zaragozy! Zabrałyśmy się z jednym z mechaników Giacomo jego kabrioletem. Po powrocie do Zaragozy poszłyśmy jeszcze do parku serwisowego porozmawiać z zawodnikami, porobiłyśmy trochę zdjęć i wróciłyśmy do mieszkania moich znajomych. Tam czekała już na nas przepyszna hiszpańska kolacja z tortilla de patatas i wieczór pełen opowieści.

Orlen Team na hiszpańskich szutrach.
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Rano pobudka przed 6, taksówka i jedziemy do bazy. Na drugi etap rajdu mamy się zabrać z ekipą Krzysztofa Hołowczyca. Wyjechaliśmy godzinę przed pierwszym zawodnikiem, czyli Hołkiem, który wygrał dzień wcześniej prolog i startował z pierwszej pozycji. Było potwornie zimno, 17 stopni; na szczęście zabrałyśmy ze sobą bluzy i długie spodnie. Poczekałyśmy na start zawodników, potem w ciągu dnia byłyśmy w kilku miejscach na odcinku – miałyśmy okazję zobaczyć spory kawałek rajdu. Trasy są tam przepiękne, poprowadzone w bardzo zróżnicowanym terenie: od dróg szutrowych, poprzez piaszczyste i pola. Na jednym z takich pól stał niewysoki domek, nie więcej jak dwa metry wysokości. Wdrapałyśmy się na niego, by mieć lepszy ogląd sytuacji. Na koniec dnia pomoczyłyśmy stopy w rowie meriolacyjnym… Hiszpania jest po prostu przepiękna. Za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam zakochuję się w niej coraz bardziej.

Każdego dnia rajdu przeprowadzano dwa odcinki specjalne, z przerwą na serwis trwająca 50 minut. W tym czasie wszyscy zawodnicy zjeżdżali do bazy w Zaragozie i tam mieli czas na poprawienie usterek i odpoczynek. Udało nam się znaleźć w kilku fajnych miejscach i zobaczyć niesamowite widoki. Dzięki Panowie.

Z Hołkiem na ulicach Zaragozy.
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Pierwszy dzień rajdu zakończył się pechowo dla naszego sympatycznego Włocha. Giacomo i jego kierowca Roberto, zakończyli rajd z powodu zepsutego sprzęgła. Było nam bardzo przykro, żałowałyśmy że nie możemy im jakoś pomóc. Krzysztof Hołowczyc po pierwszym dniu był piąty, ale mocno wierzyłyśmy, że drugi dzień może przynieść mu podium. Ostatecznie załoga Orlen Team wskoczyła na pudło. Mieli przy tym dużo szczęścia, bo Gadasin, który prawie do samego końca był przed polską ekipą, odpadł z powodu awarii. Dla nas był to powód do radości, bo będziemy miałyśmy okazję zobaczyć polski zespół na podium.

W niedzielę rywalizacja zakończyła się około godziny 15, później odbyła się konferencja prasowa, a po godzinie 19, na Paseo de la Independencja, w samym centrum miasta ustawiono podium i tam wręczano puchary. Na rozdanie nagród wyciągnęłyśmy naszych znajomych, Kasię i Kamila, którzy stali z polską flagą wśród tłumu, podobnie jak my. Myślę, że dla Krzysztofa Hołowczyca było miłe, że zobaczył polskich kibiców z flagami.  Po zakończeniu dekoracji przyszedł czas na zdjęcia i rozmowy. Cieszę się, że mogłyśmy w tym uczestniczyć.

Polska załoga na podium – warto było tu przyjechać.
fot. z archiwum Celestyny Kubus

Po zakończeniu rajdu przyszedł czas na zwiedzanie Zaragozy i powrót do Madrytu. Tam mogłyśmy wreszcie trochę odpocząć, choć prawda jest taka, że w tym mieście nie można spać; szkoda tracić tego, co się tam dzieje przez 24 h. Bilans tygodnia spędzonego w Hiszpanii to niesamowity FMX podczas Red Bull X- Fighters, praktycznie zero snu, podróż do Zaragozy, następnie z Zaragozy do Alcañiz. Łapanie stopa, dojazd do Motorland Aragon, spotkanie z dakarowymi znajomymi, znów łapanie stopa, dojazd na odcinek, pokaleczone nogi, przeskakiwanie przez bramę, stłuczona prawa stopa, „prezent” od polskich kolegów, którzy zostawili nas ponad 100 km od Zaragozy bez samochodu, bezinteresowna pomoc Włochów i Portugalczyków, powrót do Zaragozy z Portugalczykiem, z którym okazało się, że znamy się z Dakaru, odcinki specjalne przejechane na stopa, fantastyczny rajd, niesamowite widoki, wspaniali ludzie i mega dziwna pogoda: straszny wiatr i parzące słońce, piękne zakończenie rajdu: Polak na podium, dekoracja na Paseo Independencja, polskie flagi i szampan. Na koniec zwiedzanie Zaragozy, sangria, paella, tortilla de patatas, powrót do Madrytu, Santiago Bernabeu, imprezy do białego rana, cudowne Toledo i 44 stopnie w słońcu… nos encantamos España!

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze