Blog początkującej motocyklistki – Czarna Góra zdobyta!

Po pokonaniu 200 kilometrów w roli (już) legalnej motocyklistki, przyszła pora na większe wyzwanie. Rozgrywane w weekend mistrzostwa Polski w wyścigach górskich, stały się dla mnie świetnym pretekstem do zdobycia Czarnej Góry - pisze nasza blogowiczka.

fot. motorsfera.blog.motocaina.pl

Po lekkim śniadaniu wyruszyłam na swoją pierwszą wyprawę turystyczną. Mam niedaleko fajny skrót do Kłodzka przez szczyt góry, mogłam więc poćwiczyć przed zaatakowaniem Czarnej Góry. Droga pod górę jest dość dziurawa, ale na Stringu (Derbi Senda 125 Supermoto) to nie robi wrażenia, dziury to on łyka tak, że prawie ich nie czuje. Z górki jest już nowy asfalcik, ale zdecydowanie wolę podjazdy, niż kręte zjazdy – przynajmniej na tym etapie moich umiejętności…

A Kłodzko to oczywiście wielka dziura (czytaj: dolina) i tam słońce nie wschodzi tak po prostu. Tam musi być mgła i zimno jak cholera. Zęby mi szczękały tak, że trzęsły mi się nawet kolana!

Dopiero jak wyjechałam na wioski, to zrobiło się przyjemnie ciepło. Nie jechałam główną trasą, tylko równolegle idącą, krętą drogą przez małe miejscowości. Super widoki zagwarantowane! No i niestety pierwsze oznaki zbliżającej się jesieni i końca sezonu motocyklowego…

Spodobało mi się przekładanie z jednego zakrętu w drugi! Nie powiem, żebym to robiła, jak rasowa motocyklistka – ale na miarę moich możliwości, czyli nie za szybko i pod kontrolą. Było nieźle! Tak się nakręciłam, że przejechałam wyjazd na trasę i wjechałam do Bystrzycy Kłodzkiej.

„Koniec języka za przewodnika” – to chyba myśl przewodnia tej wyprawy, bo parę razy użyć go musiałam. Sympatyczny Pan wytłumaczył mi jak wydostać się z tego miasta najkrótszą drogą. Potem kilometr ruchliwej trasy i znowu zjazd w stronę Czarnej Góry.

fot. motorsfera.blog.motocaina.pl

Idzików i wjazd na górę to super trasa, idealny asfalt i sporo zakrętów. Nie dziwiło mnie więc, że motocyklistów tam nie brakowało. Większość była rozczarowana zamknięciem drogi na czas wyścigu górskiego, a ja właśnie na ten wyścig zmierzałam. No może nie w linii prostej, bo po drodze trochę mnie zniosło w… błotko!

Podjechałam pod zakaz wjazdu (na trasę wyścigu) i miałam do wyboru, dróżkę w prawo i w lewo. Jako, że orientacja w terenie nie jest moją mocną stroną – pojechałam oczywiście tam, gdzie diabeł nie może! Dróżka po lewej była fajna, szeroka i się trochę nią zagalopowałam. Spotkałam jakiś turystów, którzy mnie uświadomili, że się od Czarnej Góry oddalam, a nie ją objeżdżam.

Ale miałam czas, to i błądzić miło, więc wcale nie wróciłam – tylko odbiłam w boczną drogę. Zdecydowanie to była najgorsza decyzja tego dnia!

fot. motorsfera.blog.motocaina.pl

Droga wyglądała na bezpieczną, aż tu nagle przy lekkim nachyleniu złapałam błoto i ratowanie było bardzo intensywne! String zachowywał się jak koń próbujący zrzucić jeźdźca, to na lewo, to na prawo. Nie wiem co zrobiłam (bo byłam totalnie zaskoczona), ale jakimś cudem skontrowałam te jego wyskoki i zatrzymałam się na dole. Nie mogłam złapać oddechu… A to było dopiero preludium kłopotów!

A co robi uparta blondynka, jak się przestraszy? No przecież nie zawróci!

Wyjechałam na wielką polanę i nie mogłam znaleźć dalszego ciągu drogi, był jakiś jej zarys, więc tam pojechałam. Wpakowałam się do lasku, droga w dół początkowo była OK, a potem składała się już tylko z dwóch błotnistych i głębokich kolein. Hamowanie z górki skończyło się wypadnięciem z siodła i nabiciem sobie dwóch wielkich siniaków na nogach! Nie powiem, że się nie wkurzyłam! Ale na powrót w górę nie było szans, jedyna możliwa droga – to była ta przed siebie… Sprowadziłam motocykl na dół na nogach. Gorzej być nie może? Oj, może!

Wyjechałam na polanę, a tam dom. Jeden, jedyny w środku lasu! Więc i muszą się ludzie stąd jakoś wydostawać. Pomyślałam o tym, żeby zapukać i spytać o najlepszą drogę, ale zaczęło szczekać na mnie jakieś stado psów – to się rozmyśliłam. W horrorach to na takich odludziach zawsze mieszkają mordercy –  więc dobrze zrobiłam!

Od domu szła dróżka, ktoś nią wcześniej wyjeżdżał traktorem, więc nią udałam się w dalszą drogę. Nie powiem, żeby błoto rozjeżdżone oponą traktora było proste do jazdy. Podjazd pod górkę i… String złapał ślizg w poprzek i zgasł. Utrzymałam się na nogach! No i się zaczęło…

fot. motorsfera.blog.motocaina.pl

Podjazd był po błotnistej ziemi i totalnie mokrej trawie. Musiałam ruszać puszczając hamulec, bo w innym przypadku staczałam się do tyłu. Chyba z 10 razy próbowałam ruszyć, a nawet jak się udało – to po paru metrach znowu wpadałam w poślizg i ruszanie od nowa! Tylne koło było totalnie zabłocone i nie łapało przyczepności! A brakowało mi kilku metrów do szczytu, gdzie droga już była wyschnięta. Opadłam z sił i nie miałam pomysłu, jak wybrnąć z tej sytuacji??!

Samochód osobowy tam by nie dojechał, a nawet nie wiedziałam zbytnio, gdzie jestem?! Próbowałam Stringa podepchać do góry, ale nie jestem facetem, więc za daleko nie pojechałam… Poddałam się, porozpinałam się, ściągnęłam kask. Jedyne, co mi pozostało, to wrócić się do domu „mordercy”, albo kombinować dalej.

Jako, że zdjęłam kask i szare komórki uwolniły się z ucisku – to wymyśliłam następujący patent na wyjście z opresji. Pozwoliłam stoczyć się motocyklowi w dół, ale na lewo – poza drogę, na łąkę. Trawa tam była jednakowo mokra, ale błota było mniej.

Pierwsze podejście do ruszenia i… udało się! Powoli, powoli wjeżdżałam pod górkę, musiałam jednak wrócić na drogę i jakoś siłą rozpędu… to też się udało. Ufffffff, trudna sytuacja została opanowana! Ale dotarło do mnie po tej przygodzie, że nie mam maszyny crossowej i z błotem żartów nie ma!

Jakież było moje zdziwienie, jak się okazało, że po suchym odcinku drogi wyjechałam na polanę – tą samą, na której nie mogłam znaleźć drogi! Podsumowując, strzeliłam sobie kółeczko w warunkach krytycznych! Trzeba mieć tą fantazję, oj trzeba!

fot. motorsfera.blog.motocaina.pl

Pokornie pojechałam już w stronę wyścigu i zamkniętej drogi, grzecznie zaparkowałam, ale… wpadł mi do głowy kolejny pomysł! Bo skoro droga na lewo nie była na Czarną Górę, to przecież jest jeszcze dróżka na prawo! Na wszelki wypadek spytałam się pani policjantki, czy ta droga zaprowadzi mnie trochę bliżej trasy wyścigu. No, a ona mnie nakręciła, żebym próbowała, bo takim motocyklem to wszędzie wjadę (czyżby?).

No i co zrobiłam? Dostałam nauczkę i takie tam? Jasssssssne! Wskoczyłam na Stringa i tyle mnie widzieli.

Droga na szczęście błotnista nie była, tylko trochę „patyczasta” (pozostałości po wyrębie drzew), dojechałam do jakiejś główniejszej trasy i nią podjechałam wyżej, aż do asfaltu i mety zawodów. Główny wyścig się jeszcze nie zaczął, więc postanowiłam zwiedzić jeszcze jedną odnogę tej trasy. Droga wspinała się wysoko na Czarną Górę, była trochę kręta o zmiennej nawierzchni betonowo-asfaltowej. I tym sposobem, zupełnie nieświadomie zdobyłam wieżę na szczycie góry! Całkiem mi się podobała ta droga, ale trzeba było szybciutko wrócić na wyścig.

Okazało się, że był wypadek i przymusowa przerwa w ściganiu, to spokojnie mogłam się położyć na kurtce i odpocząć na słoneczku. Jakoś wcześniejsze problemy, całkowicie rozmyły się w mojej pamięci i myślałam już tylko o tym, by jeszcze wrócić na szczyt góry. Wyścig dodatkowo podniósł mi poziom adrenaliny, bo wyścigówki i rajdówki kręcą mnie od zawsze. Od rana nic nie jadłam i żyłam tylko tą adrenaliną – do późnego wieczora.

fot. motorsfera.blog.motocaina.pl

Po zakończeniu wyścigu, tabuny kibiców ruszyły w dół trasy, więc raczej nie w głowie mi było, robienie slalomu między nimi. Pobajerowałam z panem na motocyklu BMW, który zaparkował koło mnie, a potem zdobyłam wieżę po raz drugi.

A wracając z niej oczywiście musiałam się zgubić – wspominałam już o słabej orientacji w terenie? Przydała by się nić Ariadny, albo jakieś znaczenie drzew scyzorykiem? Jak już przejechałam przez mały strumyk, to wiedziałam, że gdzieś nie skręciłam prawidłowo…

Z pomocą przyszła mi para turystów, siedzących na belach drewna – wyciągnęli wielką mapę i mnie nakierowali na właściwe ścieżki. Potem już droga mi znana, wyskok na trasę 33 – rany, jak tam zapierdzielają! Nowa i prosta droga, więc kierowcy wyprzedzali mnie w takim tempie, że ledwo zdążyłam zauważyć w lusterku, że jakieś auto za mną jedzie. Już nie mówię o nagminnym przekraczaniu linii ciągłej…

Odbiłam szybko na Bystrzycę i swoimi wioskami beztrosko rozpoczęłam drogę powrotną do domciu. Jak tylko widziałam zainteresowanego motocyklem dzieciaka – to od razu mu machałam. Bo mi w dzieciństwie machali rajdowcy i wyrosłam na zmotoryzowaną dziewczynkę!

Po dojechaniu na miejsce, zsiadając ze Stringa, nie miałam siły przełożyć nogi przez motocykl. Ale, czym jest zmęczenie i siniaki przy takiej przygodzie?

Więcej wpisów znajdziesz na www.motorsfera.blog.motocaina.pl

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze