Site icon Motocaina

Blondynka na giełdzie

Kobieta na giełdzie sprzedająca swój samochód to nietypowy widok…

Ostatnio na giełdzie samochodowej byłam jako dziecko. Pamiętam rzędy dużych fiatów, polonezów i kilka aut zza zachodniej granicy, o których marzyła większość polskich kierowców. Niedawno po raz pierwszy – już jako dorosła kobieta – znalazłam się w miejscu, gdzie mężczyźni wiodą prym. W miejscu, które z chęcią odwiedzają panowie, aby pooglądać auta i… zjeść kiełbasę (mój mężczyzna twierdzi, że to jedna z lepszych atrakcji na giełdzie dla „wymagającego motomaniaka”).

Zawitałam tam jako osoba sprzedająca auto. Pierwsze wrażenia: co ja tu robię? Dziwne uczucie. Zwłaszcza, że nie mam problemów w przystosowaniu się do nowych warunków, ale tu? Poczułam się jak przed laty, jak mała dziewczynka w niezrozumiałym dla niej świecie. Oczywiście wcześniej sprzedawałam i kupowałam auta, ale w bardziej przyjaznych warunkach.

Pojawili się pierwsi chętni do „oceny” mojego samochodu: obejrzeli, obstukali i głośno wyrażali swoje zdziwienie, że blondynka wie czym jeździ, jak wyposażone jest jej auto – nawet bez zaglądania w papierki! A to dopiero! Potem przyszedł czas na litanię rzekomych wad i propozycję zapłaty połowy ceny, jaką wystawiłam w ofercie. Polemika, że mój egzemplarz wcale nie ma wymienionych uszkodzeń, że warty jest swojej ceny, kończy się słowami: „a co ja będę pani tłumaczył, na giełdę to z mężczyzną się przyjeżdża!”. Szok numer 1.

Mężczyźni znają Twoje auto najlepiej 😉

W międzyczasie minęło mój egzemplarz kilka osób pytających jedynie o cenę, kilku nie spodobały się trzy rysy na prawym błotniku. To szok numer 2. Od 15-latka wymagać, aby nie miał żadnych rys to chyba przesada; zresztą podobno mężczyźni nie zwracają uwagę na wygląd… Sytuacja jest w sumie dla mnie nieco stresująca, bo uważam, że mój samochód jest zadbany, śliczny i najlepszy.

Idę zwiedzić giełdę i zobaczyć, czy jest coś na niej interesującego. Dzwonię do partnera, który jest w drodze po mój nowy pojazd. Zdaję relację z dotychczasowych poczynań i otrzymuję radę na odstresowanie: „pograj na telefonie i zjedz kiełbasę – środkowa budka”. Z drugiej opcji nie korzystam -staram się dbać o linię – ale pierwszą pewnie przemyślę. Tymczasem daję ogłoszenie do autogiełdy, bo zaczynam mieć wątpliwości, czy w takich warunkach sprzedam samochód. Ucinam sobie miłą pogawędkę o motoryzacji z panem od anonsów – jedynym, który nie patrzył na mnie z góry. Może dlatego, że mu zapłaciłam za umieszczenie ogłoszenia?

Typowe…
fot. Motocaina

Zaczepia mnie handlarz, znikąd pojawia się drugi. Rozbawiona podejściem tutejszych bywalców do kobiet, w ramach rozrywki postanawiam podyskutować z jednym z nich. Gdy na jego pytanie odpowiadam uprzejmie, czym w najbliższym czasie zamierzam jeździć, stwierdza bezsprzecznie, że moje wymarzone auto przecież nie jest kobiece! Do tej pory nie sądziłam, że marka i model samochodu jest przypisany do płci kierowcy. A jednak! Po chwili handlarz wymienia pojazdy, jakie może mi zaproponować, głównie te z mikroskopijnym silnikiem 1.0, podkreślając barwy lakieru. Przy opisie jednego z nich wyraźny nacisk kładzie na kolor czerwony. Co to za stereotyp?! Nie mam nic przeciwko czerwonym samochodom, ale pamiętam uwagi kolegów, że „takimi to jeżdżą baby”. Przerywam człowiekowi tę żenującą wyliczankę i informuję dosadnie, że swojego wyboru nie zmienię. Ten, zrezygnowany, daje mi swój numer telefonu i prosi o kontakt, jakbym nie znalazła wymarzonej bryki. Zawijam kiece i lecę, chciałoby się powiedzieć – zwłaszcza do niego! Też coś! To mój szok giełdowy numer 3. Lekko skonsternowana wracam do auta.

Kobiety coraz częściej wiedzą, co drzemie pod maską ich samochodów.
fot. Motocaina

Za wycieraczką zastaję pełno ulotek, ktoś pyta o ostateczną cenę. Zawiedziona brakiem konkretnych ofert wsiadam do auta i postanawiam skorzystać z rady mojego mężczyzny. Wyciągam telefon. Zaczynam od układania puzzli, ale szybko mi się nudzi, odpalam więc kolejną grę: wyścigi samochodowe. Piękna plaża, fajne autko, jadę… Na początku trudno mi się utrzymać na torze, ale po kilku okrążeniach nie jest już tak źle. Taka alternatywa spędzania czasu na giełdzie zaczyna mnie wciągać. Do tej pory byłam przeciwniczką gier komputerowych, co więcej, zawsze dokuczałam ukochanemu, że dużo gra. Teraz wiem, jakie to absorbujące. Parę osób przechodzi obok samochodu. Po chwili, obserwując sytuację kątem oka  – bo przecież muszę skupić się na wyścigu – dochodzę do wniosku, że więcej jest sprzedających niż kupujących. Wiem już też, że nie jest to przyjazny świat dla kobiety, nawet takiej, która zna się na rzeczy. Przypuszczalnie pani-mechanik, również zostałaby tu przywołana do  porządku: proszę przyjść ze swoim facetem, wtedy porozmawiamy…

Czy dożyjemy czasów, kiedy mężczyźni zrozumieją, że mit „baby za kierownicą” nie tyczy się wszystkich kobiet?
fot. Motocaina

Rozbawia mnie mała – na oko 2-letnia dziewczynka, oglądająca samochody ze swoimi rodzicami. Stanęła obok jednego i krzyczy: „tatusiu ja chce ten!”. Ojciec bierze ją za rączkę i mówi: „idziemy dalej”. Jednak mała dama uparcie postanawia: „ja chcę ten!” ( i nie było to auto ani różowe, ani czerwone – tak gwoli ścisłości). Sądzę, że tę zdecydowaną osóbkę szybko zobaczymy za kierownicą.

Przez chwilę zastanawiam się, czy już nie odjeżdżać, ale gra mnie tak pochłania, że na giełdzie pozostaję jeszcze przez godzinę. Reasumuję swoje nowe doświadczenie: wybujałe ego większości panów – pomimo postępu cywilizacyjnego –  nie dopuszcza w dalszym ciągu w swoich umysłach połączenia kobieta i motoryzacja, a co za tym idzie np. kobieta grająca w gry samochodowe… Prędzej nastanie era dinozaurów, niż niektórzy mężczyźni – choć w 50 procentach populacji – dorosną do stwierdzenia, że płeć piękna może mieć coś do powiedzenia w kwestii samochodów i ma świadomość czym jeździ. Smutne, ale prawdziwe.

Paniom na giełdach życzę mocnych nerwów, a panom… weryfikacji opinii na temat kobiet za kierownicą.

Ewelina

Exit mobile version