Już jakiś czas temu doszłam do wniosku, że pierwsze wrażenie nie jest dla mnie najważniejsze. Dopiero po poznaniu charakteru danego osobnika mogę się w nim zadurzyć na amen. Choćby to był największy upiór, który właśnie urwał się z Narnii, po dłuższym przyjrzeniu się mogę uznać go za najbardziej seksownego faceta na świecie.
To samo tyczy się mojej przygody z Alfą Romeo – moja miłość do tej marki nie była tą opiewaną w poematach eksplozją uczuć, kiedy to od pierwszego wejrzenia grają nam chóry anielskie, na niebie błyszczy podwójna tęcza, a po zielonych polanach brykają jednorożce. To było właśnie takie nagłe olśnienie, gdy do głowy przychodzi myśl: „Kurczę… przecież to jest świetne! Czemu ja tego nie dostrzegłam wcześniej?”.
Posiadanie Alfy Romeo to nie jest jedynie posiadanie środka transportu, a pewnego rodzaju manifest charakteru, środkowy palec wyciągnięty w stronę stereotypów. Nawet jeśli później zmieni się markę, ta konkretna zawsze już wywołuje emocje i wspomnienia niczym stara miłość – z tych, co nie rdzewieją. Alfa Romeo Giulietta to piękna, stuprocentowa kobieta.
Alfa Romeo Giulietta |
fot. Martyna Korzynek |
Był jednak pewien problem. Otóż do poprzednich Alf musiałam się zawsze przekonywać i zawsze była to miłość od drugiego wejrzenia. Natomiast Giulietta już samym wyglądem wzbudza zachwyt, a to natychmiast nasuwa obawę: zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Powód może być prosty – pierwsza, stara wersja Giulietty produkowana w połowie XX wieku wcale tak daleko nie odbiega wyglądem od młodszej siostry. Układ przednich świateł i grilla już na pierwszy rzut oka jest właściwie identyczny. Dodajmy do tego zgrabny i zadziorny tył ściągnięty z Brery, dwa kilo nowoczesności i sportową sylwetkę, a suma tych składników okaże się wizualnym strzałem w dziesiątkę. Czy jednak śliczna Julka jest tylko na pokaz, niczym gruba warstwa makijażu Paris Hilton, czy też zwala z nóg również swoim charakterem?
Na początku muszę koniecznie przedstawić sposób wsiadania do Giulietty, bo różni się on od sposobu wsiadania do jakiegokolwiek innego auta i nie chodzi o to, że trzeba się wczołgać przez bagażnik czy wcisnąć pod nadkole. Najpierw Julkę trzeba obejść i się pozachwycać. Później drugi raz. Później trzeci. Pomamrotać sobie trochę pod nosem „Taaak, z tej strony też wygląda genialnie” i dopiero później przejść do wsiadania w praktyce. Gdy już zasiądziemy wygodnie w skórzanym fotelu i przekręcimy kluczyk, Giulietta powita nas zadowolonym „mrrr”. Teraz nie pozostaje już nic innego, jak przekonać się, co ta egzotyczna ślicznotka potrafi.
Na papierze wszystko zapowiada się obiecująco. Giulietta, którą testowałam, miała do dyspozycji 170 KM, wyciągniętych z turbodoładowanego silnika o pojemności 1,4 litra. Może się to wydawać niewiele na obecne standardy, ale biorąc pod uwagę jej niewielką wagę, szybko dochodzimy do wniosku, że jest to moc w sam raz – zarówno na miasto, jak i na trasę. Na początek wybrałam to drugie, bo w końcu nie ma lepszego miejsca na wtajemniczenie w możliwości auta od pustej drogi z dużą liczbą łagodnych łuków i kilkoma ostrzejszymi zakrętami.
Przyspieszenie wciska w fotel, trzymający nas w objęciach jak zgłodniały dusiciel. Warto zignorować migającą na desce rozdzielczej protekcjonalną ikonkę o zmianie biegów i nieco podkręcić obroty, by wyciągnąć z silnika jak najwięcej mocy. W trasie w trybie dynamic Giulietta robi się zrywna jak młode źrebię i wypełnia kierowcę poczuciem kompletnej euforii, nie dając nam odczuć, że w łuk wchodzimy odrobinę za szybko. Wiemy, że nie jesteśmy jedynie pasażerem w upakowanym techniką aucie, ale częścią harmonijnej machiny, która pragnie jechać szybciej i która cieszy się razem z nami z każdego szaleńczo pokonanego zakrętu. Wszystko na zewnątrz przestaje mieć znaczenie – czy to szarzy przechodnie, smętne, bezlistne drzewa czy inni użytkownicy dróg, patrzący z zazdrością na przemykające obok cudo. Ważne jest tylko tu i teraz, ciche wnętrze, dobra muzyka i białe pasy wyznaczające naszą trasę. Jedynym przypomnieniem o istniejącym świecie jest głuchy łomot sztywnego zawieszenia, które niekoniecznie lubi nasze polskie wyboje.
Następnego dnia moim zadaniem było sprawdzenie, jak Julka zachowuje się w mieście. I niestety muszę przyznać, że po kilkunastu kilometrach trafił mnie szlag. Przyczyna jest prosta – Giulietta w mieście bardzo, ale to bardzo stara się nie być Alfą Romeo. Na trasie rozwija skrzydła i tańczy w swoim żywiole, ale gdy tylko wejdzie w smętny tłum miejskich korków, nagle zaczyna się wstydzić za siebie i udawać jakieś inne auto, najlepiej japońskie. Wszystko przez supermodny ostatnio ekologiczny bzdet, który utrudnia jazdę, mianowicie ten nieszczęsny system Start&Stop. Przedstawię to na prostym przykładzie: stoję sobie na czerwonym na skrzyżowaniu, silnik usypia po puszczeniu sprzęgła. Koło mnie zarzyna obroty jakaś stara Skoda kombi, czemu więc, skoro droga prawie pusta, nie dać bałwanowi możliwości podziwiania wydechu Giulietty? Żółte już świeci, Skoda wyrywa się do przodu, a ja… stoję jak zaspany wół, bo silnik Julki nie zdołał się dobudzić. Giulietta z włączonym Start&Stop jest jak niewyspana koleżanka na okropnie nudnej lekcji geografii – na wywołanie do tablicy odpowie tylko „Co? Co? Już dzwonek?”.
Alfa Romeo Giulietta |
fot. Martyna Korzynek |
Niestety to dopiero mój pierwszy problem z tym autem – pod maską, zamiast pięknego, Alfowego V6, znajdziemy zwykły, czterocylindrowy silnik ukryty pod plastikową osłoną. Jasne, 170 koni wyciśnięte z zaledwie 1,4 litrowego silnika to nie byle jaka moc, ale co większy koneser Alf widzi, że coś tu w tym wszystkim nie pasuje. Jest za ładnie, za miło, za bezpiecznie, zbyt ekologicznie. I to wszystko nasza wina.
Konstruktorzy z Alfy tak bardzo wzięli sobie do serca obecną modę, że porzucili włoskie szaleństwo dla ekologii, postawili na rodzinną wygodę kosztem sportowego charakteru. Giulietta pali więc znośnie i te 10 litrów na 100 km nie jest zaniżone, z tyłu ma dużo miejsca dla dzieci, jest do obrzydliwości bezpieczna ze swoimi pięcioma gwiazdkami EuroNCAP, ma spory bagażnik, a nawet okropnie wkurzający i bezsensowny podłokietnik. Start&Stop uśpi nam silnik w najmniej oczekiwanym momencie (zazwyczaj podczas parkowania), a wyświetlacz między wskaźnikami będzie sugerował zmianę biegu na wyższy już po przekroczeniu dwóch tysięcy obrotów. Obsługa jest właściwie intuicyjna, nawigację zaprogramuje nawet pies, wnętrze nie odciąga uwagi od drogi. Ba, mogę się nawet założyć, że Julka nie będzie się często psuła. Ale, o zgrozo… to nie jest Alfa!
fot. Martyna Korzynek |
Gdyby porównać Giuliettę i jej starszą siostrzyczkę Brerę do sławnych aktorek, Brera byłaby Monicą Belucci zajadającą się foie gras, a Giulietta Scarlett Johansson, marzącą o kawałku pieczeni w wegetariańskiej sałatce. To jest mój główny problem z Giuliettą – usilnie próbowano z niej zrobić samochód, którym nie jest.
Jest wersja Giulietty z koniczynką – Quadrifoglio Verde – mająca 235 KM, na stronie Alfy Romeo mówi się o nowym silniku trzystukonnym. Inni z pewnością dojdą też do wniosku, że wygoda, pojemność i ekologiczność Giulietty będą raczej zaletą niż wadą i trudno się z nimi nie zgodzić. Jednak to uczucie zbytniej chęci dopasowania się do mody pozostaje i tylko oszałamiająca sylwetka Julki nie pozwala zapomnieć, że naprawdę siedzimy w Alfie.
Julka, przecież my cię i tak kochamy! Niech projektanci nie próbują cię na siłę dopasować, byś była ekologiczna jak Prius czy stonowana jak Audi A3 – ludzie kupujący takie auta i tak się do ciebie nie przekonają. Uczep się ramion swoich luksusowych, włoskich braci i bądź po prostu Alfą Romeo – pełną szekspirowskiej poezji maszyną.