Edyta Klim

Driftem przez życie – wywiad z Basią

Basia uparcie dąży do spełniania własnych marzeń, co wcale nie jest łatwe... Była kierowcą ciężarówki, a chce zostać diagnostą samochodowym. Miłość do motoryzacji dzieli z mężem, jej działka to drift, a jego – rajdy.

Twoje motoryzacyjne pasje istniały od dziecka? Czy rozwinęły się, gdy poznałaś swojego męża?

Zdecydowanie od dziecka, choć w mojej rodzinie nie było wielkich tradycji motoryzacyjnych, które miałam „pod ręką”. Wychowywałam się raczej w otoczeniu mężczyzn. Tato trochę jeździł, ale wtedy, gdy mnie jeszcze na świecie nie było. Chrzestny jest zawodowym kierowcą, a jak to mówią babcine zabobony – często idzie się w ślady chrzestnych. Coś w tym musi być, bo ostatecznie wybrałam taką drogę, a nie inną.

Myślę, że największy wkład w rozwój tych zainteresowań miał mój kuzyn. Wychowałam się w krakowskiej Nowej Hucie, pod moimi oknami był postój Taxi i to on uczył mnie marek samochodów stojących na postoju, gier na Pegasusie, i pierwszych wyścigów na Play Station w Gran Tourismo. W liceum marzyłam, żeby mieć prawo jazdy, a znajomym opowiadałam, że kiedyś zrobię kategorię CE i będę jeździć z cysterną. Oni pukali się w czoło, a ja też do końca nie wierzyłam, że będzie mnie na to stać, bo w pewnym sensie miałam pod górkę i swoją „przyszłość” widziałam związaną raczej z końmi i jeździectwem. Zanim miałam możliwość rozwinąć się motoryzacyjne, to każdą wolną chwilę spędzałam w stajni na pracy z końmi, za którą mogłam potem pojeździć. 

Gdy miałam może  9 lat, oglądałam relację z rajdu i pamiętam do dzisiaj wypowiedź Krzysztofa Hołowczyca, gdy mówił, że na jeden trening przed zawodami zużywa kilka kompletów opon… Wtedy pomyślałam, że też bym tak chciała, choć wydawało się to nierealne i niemożliwe. Obecnie ja na jeden trening również zużywam kilka kompletów opon, może nie tak profesjonalnych, ale w pewnym sensie dopięłam swego! Reszta się rozwinęła, jak już poznałam męża.

Jego pasja stała się Waszą pasją?

Tak, moje plany nieco się zmieniły, a w zasadzie ukierunkowały się bardziej na konie te mechaniczne. Gdy poznałam męża, to on był zafascynowany rajdami, coś „mechanizował” i zarywał noce w kanale, grzebiąc przy starej Ładzie. To on mnie uczył jeździć i mogłam zdać wymarzone prawko. A od Łady się to wszystko zaczęło, bo marzyliśmy o rajdach i przerobieniu jej na rajdówkę, miał być „full wypas” – auto robione od podstaw, kompletny remont silnika z modyfikacjami, skrócona skrzynia, sportowy zawias, klatka, kubły, pasy, mnóstwo funduszy włożonych w auto. Niestety zaufaliśmy nieodpowiedniej osobie i mechanik, który składał nam auto – po prostu nas okradł, a ze wszystkich części odzyskaliśmy tylko auto z klatką i niekompletnym silnikiem. Niestety nigdy nie odzyskaliśmy włożonych pieniędzy, pomimo że sprawa ciągnęła się w sądzie parę lat, a owy mechanik się do wszystkiego przyznał… Cała ta sprawa trochę zmieniła bieg naszych planów. 

Ale nie poddaliście się? Plany nie upadły?

Ostatecznie nie mieliśmy auta, więc zaczęliśmy jeździć naszym rodzinnym samochodem – Mitsubishi Colt 1,6. Tym autem miałam swój debiut za kółkiem i pierwszą urwaną poduszkę pod silnikiem (śmiech). Dzieki pomocy innego mechanika udało się Ładę poskładać i wystartować w kilku „kręciołkach”, niestety nigdy nie miałam okazji zasiąść za jej sterami, nie zdąrzyłam… bo rozsypał się silnik. Colta też już nie mogliśmy używać rajdowo, więc w zasadzie nasze rajdy wtedy umarły. To był też czas naszej przeprowadzki na Podkarpacie – nowe miejsce, brak pracy, a co za tym idzie, też funduszy na starty. Jednak nie pozostawaliśmy bierni, Łada ciągle czekała na lepsze czasy, wiec była to motywacja do działania (choć ostatecznie nie doczekała się remontu). Na etapie przeprowadzki zaczęłam robić prawo jazdy kat. C, licząc, że znajdzie się jakaś praca, choć 6 lat temu kobiety za kółkiem ciężarówek nie były tak popularne. Dwa lata później miałam okazje dorobić E + ADR i tak zaczęła moja przygoda ze Scanią i budową autostrady. 

Zostałaś kierowcą zawodowym – jak wspominasz ten okres życia?

To był świetny czas dla mnie, mojej samorealizacji i spełnienia jakiś marzeń. Możliwość zarobku, żeby troszkę się „odbić”. Jednak pierwszy miesiąc pracy był straszny, pomimo że za kółkiem radziłam sobie świetnie, z zestawem i manualną skrzynią biegów z półbiegami. Ale czas pracy kierowcy był dla mnie czarną magią, ciągle pośpiech, załadunek, rozładunek, żeby tylko zdążyć i załadować jeszcze jeden kurs, żeby czasu nie zabrakło, żeby się pauza wykręciła – czasem się zastanawiałam „co ja tu robię?”. Po miesiącu pochłonęło mnie to całkowicie, uwielbiałam tak pracować, załadunek i jazda, a im ciężej na rozładunku – tym bardziej mnie to bawiło. Błoto po osie, nieraz wyjeżdżało się bokiem w poślizgu z wysypu, bo warunki były naprawdę ciężkie.

Ale były i łzy, odciski, noce z kilofem i łopatą, gdy kruszywo przymarzło i kilka ton zostało, albo gdy 5 ton asfaltu przywarło do naczepy i jedynie koparka mogła to „wyskrobać”. Paliwo zamarzło, termometr pokazuje -40 st, a Ty stoisz z podniesioną kabiną i grzejesz wodę w małym czajniczku, żeby rozpuścić parafinę na filtrach…

Po roku dołączył do mnie mąż, a gdy budowy się skończyły, wyruszyliśmy w świat i w podwójnej obsadzie zwiedziliśmy kawałek Europy. Uwielbiałam jeździć na Anglię, pomimo, że ruch jest tam po innej stronie. Ale wszystko co dobre, musi się skończyć… Ja byłam na ostatnim roku studiów, czekała mnie praca inżynierska, a poza tym mieliśmy dziecko. Nasza córka miała 6 lat i niedługo musiała rozpocząć naukę w szkole – nie wyobrażaliśmy sobie tego, że gdy rozpocznie naukę, to będziemy latać po Europie. Dostałam się na staż, który odbyłam w ASO IVECO i tam zostałam na kilka następnych lat. To praca, dzięki której poznałam budowę dostawczaków i ciężarówek od najmniejszej śrubki oraz diagnostykę. Poza tym, jako jedyna w firmie miałam uprawnienia na ciężarówki, więc też nimi jeździłam, tyle że bez ładunków i zazwyczaj nowymi autami pod klienta.

Obecnie rozwijacie się z mężem w dwóch odrębnych sportach motorowych, skąd taki pomysł, skoro oboje startowaliście w KJS? Czy łatwo to pogodzić?

Ja nigdy nie lubiłam jeździć z pilotem i tak go nie słuchałam (śmiech). Poza tym bałam się, że gdyby coś się stało – to w zasadzie moja wina. Od zawsze wolałam „zręcznościówki”, zabawę ręcznym, jeżdżenie w poślizgu – uwielbiam Ken’a Blocka i od lat fascynują mnie jego filmiki. Gdy zaczynaliśmy przygodę z KJS-ami jakieś 10 lat temu, regulaminy jeszcze dopuszczały możliwość startu dwóch kierowców jednym autem, dziś już o to ciężko, bo teraz stawia się na próby drogowe, gdzie ciężko zgrać z czasem zmianę kierowcy. Musielibyśmy jeździć co drugi KJS, albo mieć dwa auta, a tu dochodzi jeszcze kwestia pilota, o którego wcale nie łatwo. Dlatego każdy ma swoją piaskownicę i swoje zabawki (śmiech). Mnie do rajdów za kierownicą nie ciągnie, mam swoje auto i jak je uszkodzę to wiem, że na moją odpowiedzialność. Wolę drift, gdzie na tor mogę jechać niezależnie od terminu, byleby ekipa była, mogę to też zgrać z zawodami męża, aby go pilotować. Odkąd zobaczyłam jazdę synchroniczną, kontrolę i precyzję, poczułam, że to jest to!

Jak Ci idzie driftowanie? Czy to jest ta dyscyplina której nadal chcesz poświęcać czas i w niej właśnie się rozwijać?

Drift pokochałam miłością wielką i w tym kierunku chciałabym iść. Choć dopiero w zeszłym roku mogłam sobie pozwolić na zakup auta, to widzę duży progres. Mimo, że jeżdżę na razie rzadko, bo raz do dwóch razy na miesiąc, a auto ciągle udoskonalam, to z każdym treningiem jest coraz lepiej. Z treningu na trening mam inne modyfikacje i muszę się od nowa uczyć. Błędów nie brakuje, bo nie mam trenera, a zanim zaczęłam jeździć, nie znałam nikogo kto driftuje. Jednak staram się podglądać innych drifterów, czasem załapie się na „prawy” fotel i mogę popodglądać, jak to robią inni.

Czego ze świata motoryzacji chciałabyś jeszcze spróbować?

Zdecydowanie driftu ciężarówką, ale tak na serio, a nie w błocie na budowie (śmiech). No i mam nadzieję, że kiedyś będę mogła stanąć do rywalizacji z najlepszymi w drifcie!

Czy przy swoim samochodzie sama „grzebierz”? Masz smykałkę techniczną?

Wybierając studia chciałam, żeby były związane z motoryzacją i w tym przypadku postawiłam na diagnostykę samochodową. Ukończyłam je i coś wyniosłam, więc wydaje mi się, że coś mam z małego majsterkowicza (śmiech).

Co umiem to grzebię, jak nie umiem grzebię z mężem (śmiech). Lubię podłubać, a co dwie głowy to nie jedna, szczególnie jeśli sami uczymy się nawzajem. Bawi mnie to i strasznie wciąga, cieszy – gdy mogę coś sama naprawić, gorzej gdy coś zepsuje, ale wtedy wiem co zawaliłam i jak nie robić następnym razem! Na razie nie mamy garażu, wiec naprawy robimy „pod chmurką”, ale nie zawsze pogoda dopisuje, więc awaryjnie mamy stodołę (śmiech). Bez kanału w niektórych przypadkach ani rusz, więc wtedy proszę znajomych o pomoc. Ogólnie, od czasu afery z mechanikiem, staramy się sami naprawiać swoje auta.

 Ile kosztuje spełnianie marzeń? I nie tylko o kasę chodzi, choć często to ona jest problemem. Ile nerwów, ile porażek i ponownych prób, ile zwątpień?

Kosztuje dużo wyrzeczeń, czasu, pracy, wsparcia. Kasa kasą, sporty motorowe są drogie, niezaprzeczalnie. My jeździmy autami, na które póki co nas stać, choć wiadomo, że chcielibyśmy mieć profesjonalne auta od razu, ale na wszystko przyjdzie czas… Drift czy rajdy to nie tylko jazda, to cały backstage, cała otoczka, a jeśli nie masz od tego ludzi – trzeba sobie radzić. Nieraz wstawiam na naszą stronę zdjęcia o 23 godzinie, jak zmieniam opony na kolejny trening, o ładnych paznokciach mogę zapomnieć (śmiech). Niestety dnia czasem brakuje, więc noce trzeba zarywać, a nie jest to proste w naszym przypadku, bo mamy dwójkę dzieci. To konieczność napraw tuż przed zawodami i teksty: „znów kurde nie działa”, „koło nie hamuje”, „leje sie”, a do zawodów tylko noc została. A zazwyczaj mamy takie szczęście, ze coś się zepsuje dzień przed!

Takie marzenia to też konieczny fundusz, w naszym przypadku każdy ma swój – chcesz jeździć, musisz sobie zarobić i nie ma przebacz! Dobra praca to podstawa. Mając już swoje „życie”, tworząc gospodarstwo domowe jest trochę inaczej, niż będąc wolnym strzelcem. Na początku tego roku postanowiłam uzupełnić kwalifikacje o uprawnienia diagnosty – temat niełatwy, odpowiedzialny, setki stron dzienników ustaw. Uczę się, gdy wszyscy idą spać, a rano wstaje ledwo żywa (śmiech), ale wiem że warto! To dobry zawód, który da mi satysfakcję, da fundusze i wyjście awaryjne, gdyby coś poszło nie tak, żeby znów marzenia nie stały w garażu kilka lat po to, aby potem pójść na złom. 

Ciągle rośnie lista rzeczy do zrobienia w moim aucie, ciągle brakuje czasu, a jak juz jest to leje i nie ma gdzie zrobić. Ale powoli do przodu, nie od razu Kraków zbudowano i wierzę, że zbuduje to auto tak, jak sobie wymarzyłam dawno temu. 

Wiele kobiet rezygnuje ze swoich marzeń, gdy zostaje matkami. A ty jesteś matką dwójki dzieci, a masz pracę, pasje, uczysz się – to jednak da się to wszystko połączyć?

Ważna jest organizacja i pomoc innych, ja mam rodziców i choć mieszkają 120 km ode mnie, to zawsze mogę liczyć na ich pomoc, no i męża, który sobie świetnie radzi z dziećmi. Niektóre kobiety nie mają takiej pomocy i są zmuszone zrezygnować ze swoich marzeń, a  inne nie wyobrażają sobie zostawienia dzieciaka z kimś innym. Gdy zaczynaliśmy z mężem rajdowanie, nasza córka miała może roczek, a dzieci to nie powód by rezygnować z życia, jedynie ważne by mieć wokół siebie ludzi, którzy nam pomogą. Mąż też niekiedy rezygnuje z jakiś swoich obowiązków, by zająć się dzieckiem, żebym ja w tym czasie mogła się uczyć czy jechać na tor. I tu pojawiają się kompromisy, bo później ja siedzę z dzieckiem, by on mógł zając się swoimi rzeczami – to kwestia organizacji. Rodzice też pomagają, gdy wyjeżdżamy razem. Dzieci biorą z nas przykład, warto im pokazać pasję i nią zarazić, by w przyszłości mogły iść własną drogą i osiągać własne cele.

Warto dążyć uparcie do spełniania marzeń?

Warto, nawet gdy wydają się nierealne, a do ich spełnienia ma się pod górkę. A do tego jest się kobietą, która nie raz słyszała „nie uda ci się”, „chyba żartujesz”. To co mam w dniu dzisiejszym – to jest 10 lat mojej pracy, pracy nie tylko zarobkowej, ale i nad sobą, docierania się z druga osobą, kompromisy, wyrzeczenia, rezygnacja z innych marzeń. Bo gdy już się w coś wciągniesz, to robisz wszystko, by to osiągnąć i część życia temu podporządkowujesz. Ale warto! Bo daje to niesamowitą satysfakcję z ich realizacji, nawet gdy trzeba czekać i ciężko pracować na to kilka lat. Ciągle idę pod górę, ale mam nadzieję, że nie zawrócę przed szczytem, dojdę tam i nareszcie droga będzie prosta.

Jak Basia spełnia marzenia możecie śledzić na jej profilu: 

https://www.facebook.com/driftbybasia/

Zostaw komentarz:

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wszyskie pola są wymagane do wypełnienia.

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze

Najnowsze